wtorek, 15 kwietnia 2025

Recenzja Sphere „Inferno”

 

Sphere

„Inferno”

Deformeating Prod. 2025

Sphere nie jest zespołem, który zbytnio rozpieszcza swoich fanów. Starczy powiedzieć, że przez ponad dwadzieścia lat działalności panowie zarejestrowali, i to w dość znacznych odstępach czasu, dopiero pięć albumów, z których najnowszy niebawem ujrzy światło dzienne nakładem Deformeating Production. Materiał ten zatytułowany „Inferno”, i opatrzony widoczną powyżej okładką, jest koncepcyjną podróżą przez dziewięć kręgów piekła Dantego, co samo w sobie nie jest może pomysłem awangardowym, ale wciąż pozostawiającym wiele miejsca do interpretacji. Trzeba przyznać, że Sphere niezwykle się do tej płyty przyłożyli i precyzyjnie ją dopracowali niemalże pod każdym względem. Choćby biorąc pod uwagę same kompozycje, które to, pozostając bezwzględnie w szufladce „techniczny, brutalny death metal”, są tym razem skomponowane jakby na większym luzie, bogatsze i bardziej zróżnicowane.  Chłopaki zdecydowanie wymykają się stereotypowi, który funkcjonuje (zresztą nie bez powodu) w mojej głowie, że ten gatunek to tylko maniakalne napierdalanie na najwyższych obrotach i jazda paluchami po gryfie albo łamanie tempa dla samej zasady. Owszem, te elementy usłyszycie także na „Inferno”, jednak sposób w jaki Sphere łączą je z sięgającymi daleko poza wspomnianą szufladkę melodiami, tudzież zagraniami pod klasyczny death metal („Canto I – Limbus” czy, przede wszystkim, wejście w  „Canto III – Gula” to taka piącha w ryj, że można zgubić gacie) a nawet inspiracjami sięgającymi drugofalowego black metalu, czyni te nagranie przynajmniej o klasę ciekawszymi niż klasyczne krążki Origin albo Wormed. Bardzo dużo tutaj załamań tempa, ale każde gwałtowne wciśnięcie pedału gazu / hamulca ma na tej płycie swoje uzasadnienie. Ultrablasty, które w nadmiarze strasznie mnie męczą, idealnie balansowane są na „Inferno” chwytliwymi harmoniami, idealnymi do pomachania łbem, a brutalne riffowanie równoważą zaskakująco chwilami melodyjne, jednocześnie ostre jak brzytwa solówki. Naprawdę, czapki z głów, w jak aptekarsko dokładny sposób Sphere wrzucili do swoich kompozycji wszystkie te składniki w takich ilościach, aby żaden nie zemdlił, a całość nie nużyła, tylko utrzymywała w napięciu do samego końca. Jeszcze dla okrasy wetknęli tu i tam jakieś filmowe sample, a finalnie położyli na to wszystko wokale, o których wspomnę tylko tyle, że są najwyższej klasy. Album ten kipi zabójczą energią, dozowaną jednak tak umiejętnie, byśmy nie zostali przez nią spopieleni po kilku minutach, lecz by parzyła nas do chwili aż wybrzmi ostatni dźwięk tytułowego piekła. Z obowiązku wspomnieć jeszcze można, że na płycie pojawiło się kilku gości, aczkolwiek i bez ich obecności materiał ten absolutnie niczego by nie stracił. Bo jest po prostu kurewsko mocny. Moim zdaniem „Inferno” jest dotychczas najlepszym albumem Sphere, i nie przeszkadzają mi w jego odbiorze nawet drobne niedogodności, choćby pod tytułem „zbytnio wypolerowane brzmienie”, bo nawet ono jest tym razem zaskakująco zjadliwe. Zatem nic, tylko brać i słuchać, bo przegapić tego wydawnictwa po prostu nie wypada.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz