poniedziałek, 30 czerwca 2025

Recenzja Eminentia Tenebris „Whispers Of The Undying”

 

Eminentia Tenebris

„Whispers Of The Undying”

Antiq 2025

 


Eminentia Tenebris to francuski duet, który powstał w 2020 roku i nie próżnuje, bo właśnie wydaje już czwarty album. Zawiera on osiem numerów utrzymanych w black metalowym tonie, który oparty jest na jego tradycyjnych wzorcach. Jednakże nie spodziewajcie się po „Whispers Of The Undying” szczególnie diabelskich wrażeń, ponieważ Francuzi grają bardzo melodyjnie i ich rogacizna to raczej delikatna muza, która nastawiona jest na snucie sentymentalnych i fantazyjnych chwytliwości. Akordy i tremolando płyną tutaj w wartkim tempie niekiedy zwalniając i przechodząc w klimatyczne, akustyczne brzdąkanie w towarzystwie syntezatorowych podkładów, które pojawiają się także podczas szybkich i bardziej epickich momentów. Wszystko zostało zagrane na aksamitnie brzmiących gitarach, które zagęszcza wyraźna sekcja rytmiczna i całkiem agresywne, ale i tęskne wrzaski wokalisty, którym jest niejaki Erroiak bliżej znany z chociażby francusko-japońskiego projektu Enterré Vivant. Ogólnie rzecz biorąc, najnowsza propozycja od Eminentia Tenebris to wątły black metal, który owocuje łatwo przyswajalną muzyką, skoncentrowaną na przystępnej, wręcz przepięknej estetyce, którą doskonale oddaje okładka tego wydawnictwa. Bajkowa i rozczulająca gędźba nie mająca nic wspólnego z „czarcim nasieniem” no chyba, że z bohaterem filmu „Przyjaciel Wesołego Diabła”. Podniosłe i melancholijne harmonie, wartko płynące riffy oraz niezbyt straszące wokalizy, stanowią całość, która płynie niezobowiązująco w przestrzeń i kreuje baśniowy klimat. Jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje nie pozostawiając po sobie śladu. Tylko dla miłośników takiego ujęcia i czułych na ładniutkie dźwięki. Skoro to już kolejna produkcja tej kapeli to znaczy, że jest na nią zbyt więc czepiać się nie zamierzam.

shub niggurath

 



niedziela, 29 czerwca 2025

Recenzja Entrails „Grip of Ancient Evil”

 

Entrails

„Grip of Ancient Evil”

Hammerheart Rec. 2025

Jak tak sobie patrzę w metrykę Szwedów, to wychodzi, że chłopaki aktywni są na scenie już trzydzieści pięć lat. Trochę to ciekawa historia, bowiem zespół powstał w roku dziewięćdziesiątym ubiegłego milenium, i mimo iż działał przez lat osiem, to nigdy nic oficjalnie nie zarejestrował. Dopiero po reaktywacji, w roku dwa tysiące dziewiątym panowie wzięli się ostro do roboty, czego wynikiem ósmy już w dorobku gługograj. Powiem szczerze, że osobiście zaprzestałem śledzić losy załogi z Linneryd po „Raging Death”, więc nowy materiał jest kolejną już w moim przypadku rewizytą u zespołu, którego środkowy etap kariery przespałem. Słuchając jednak „Grip of Ancient Evil” zdaje mi się, iż nic tak naprawdę nie przeoczyłem, bo czas dla Szwedów najwyraźniej stanął w miejscu. Oni nadal łupią ten sam, staroszkolny, oklepany już chyba ze wszystkich stron i na wszystkie sposoby ichni death metal na podobiznę Entombed czy Dismember. Bujające riffy, najczęściej utrzymane w średnim tempie, okraszone charakterystyczną dla pierwowzorów melodią, często podbite d-beatem, wyraźnie pulsującym w tle basem, oraz wokalem, koniecznie przynajmniej trochę przypominającym najsłynniejszego szwedzkiego deathmetalowego pieśniarza. Oczywiście nie obyłoby się bez zapiaszczonego brzmienia, jak żywo przypominającego złote lata gatunku, gdzie wszystkie instrumenty są wyraźnie słyszalne i odpowiednio dociążone. Problem z takimi płytami jest tego typu, że po trzech, czterech kompozycjach mogą po prostu nudzić. O ile się oczywiście nie jest koneserem tego rodzaju rzępolenia, wówczas do narzekania nie ma najmniejszych podstaw. Co cieszy, to fakt, że Entrails w sumie nie poszukują niepotrzebnych urozmaiceń, ograniczając się w tym temacie do minimum. Jest to niezaprzeczalnie konsekwentne kultywowanie starych tradycji, i to w naprawdę godny podziwu sposób. W swoim nurcie Entrails są solidnym wyrobnikiem, bo są i zespoły lepsze, często młode i zaskakujące (patrz: Impurity, dla przykładu), jak i gorsze, czyniące z rzeczonego gatunku karykaturę (nie będę z litości wymieniał tutaj z nazwiska). Zatem, jeśli chcecie posłuchać dobrej jakości szwedzkiego death metalu z roku dwudziestego piątego, to po „Grip of Ancient Evil” możecie sięgnąć z pewnością, że się nie sparzycie. Z drugiej strony, nie zostaniecie też przemeblowani, i nosze potrzebne nie będą. Ode mnie szacun dla kolesi, że nadal im się chce, i że nadal całkiem nieźle w te klocki potrafią.

- jesusatan




Recenzja Angerot „Seofon”

 

Angerot

„Seofon”

Redefining Darkness Records 2025

Angerot jedenastego lipca wyda czwartą płytę i dla nikogo pewnie nie będzie dziwne, że znajdzie na niej szwedzki death metal po amerykańsku. Na „Saefon” będzie można posłuchać siedmiu kawałków, które bujają przez 33 minuty w skandynawskim stylu lat dziewięćdziesiątych. Podany w atrakcyjny i przystępny sposób metal śmierci, który płynie ze zmienną agogiką i raczy swoich odbiorców wspaniałym brzmieniem, któremu na tej płycie bliżej do Unleashed niż do Entombed. Poza tym to szereg mięsistych i żylastych riffów, które mielą z różnym natężeniem, częstując niezłymi d-beatami, szybkimi galopadami i gniotącymi, średnimi i wolnymi tempami. Panowie trzymają się dość twardo kanonu, dokładając do swojej dynamicznej i treściwej muzyki sporo niepokojących solówek, które mocno podbijają klimat tego wydawnictwa, bo niesie ono ze sobą nie tylko czysty death metal, ale także muzę o momentami wysokiej atmosferyczności. To taka mała podróż w przeszłość i do Skandynawii, gdzie niegdyś królowało specyficzne szarpanie strun, które w towarzystwie masywnej sekcji rytmicznej i soczystych growli, kreowało nuty nie tylko miażdżące kości, lecz również zsyłało trochę mroku i diabolicznej aury. Amerykanie doskonale czują ten vibe i zapodają pikantną gędźbę, która dosadnie sieje „kostuchowymi” rytmami, będąc soniczną personifikacją dobrze wszystkim znanej pani z kosą. Nic nowego, ale jakby w odświeżonej formie z dodatkiem wpływów „made in USA”, które wpuszczają do niezwykle klimatycznej „szwedzizny” odrobinę jankeskiej brutalności, przypominającej w „blastowych” momentach nasz rodzimy Hate. Nie sposób nie polecić, ponieważ może to nic odkrywczego, ale dającego dużo radochy z odsłuchu, gdyż dobrze zagrany decior gwarantuje zawsze fantastyczne odczucia.

shub niggurath




sobota, 28 czerwca 2025

A review of Lucille “Dawn of Destruction”

 

Lucille

“Dawn of Destruction”

Dying Victims Prod. 2025

 


Florian seems to have taken a liking to our country, because every now and then he digs up tasty morsels from our backyard. One can only be surprised that it is an outsider who does this, and not the owners of our national labels. The fact is that Lucille is another representative of the trend, which is not very popular (read: financially unprofitable), because the guys mentally turn to the eighties, even though they were not even in the world then. However, this doesn't stop them from creating music so strongly old-school that many would be fooled into thinking that “Dawn of Destruction” is some long-forgotten or overlooked album from forty years ago. To put it briefly and to the point, the debut of our compatriots is just over forty minutes of speed / thrash metal. Completely not innovative, based on known and proven patterns, while at the same time so thrilling that your panties fall off your ass. The individual tracks on this album are somewhat bounced off the template, as they are kept at a similar pace and similarly arranged. What makes up for this, however, is the wealth of rousing riffs, dance-inducing melodies and high class oldschool solos. The vocals are also a style from the past, that is, rough singing interspersed with entrances to higher registers. All of this is done with extraordinary care, flowing straight from the heart with sincerity and devotion to the music that shaped people's consciousness decades ago. Fuck, listening to such recordings makes me wonder how people who could be my children feel in a similar way to me about the sounds that are the underpinnings of the heavier metal genres. It's damned gratifying to hear. Lucille are proof that the old school of thrash/speed metal is immortal, and even if some people have long since written it off, there are still bands emerging from the underground,  proving that this flame is still burning. I won't break down this album into parts. I'll just say this much - “Dawn of DEstruction” is music for geeks of old. Music that rejuvenates and makes us once again feel like giving someone a slap, just for not listening to metal. I am absolutely in. Thanks guys!

- jesusatan




Recenzja Waste Cult „Blame”

 

Waste Cult

„Blame”

Aesthetic Death 2025

 


Waste Cult jest kwartetem założonym w 2021 roku we Włoszech. Trzy lata temu ujawnili się światu, wydając epkę, ale od szóstego czerwca jest już dostępny ich debiutancki album. Zawiera on osiem kawałków utrzymanych w doomowym tonie ze sporymi naleciałościami takich gatunków jak sludge i stoner. Jest to właściwie połączenie tych typów ciężkiego grania, lecz zapodanych w nieco innej, delikatniejszej formie, która mocno kojarzy się z gotyckimi wydawnictwami. Dzieje się tak dzięki wolnej i średniej prędkości, z jaką zaaranżowane są kompozycje na „Blame”. Płyną one w spokojnym tempie, snując senne i przygnębiające melodie. Poza dusznymi i przytłaczającymi na doomową modłę akordami, słuchając pierwszej płyty Waste Cult doświadczyć można także nieco brudnych taktów i stonerowych bujanek, które nieśmiało wyzierają spod melancholijnych chwytliwości. Smętne harmonie wiodą tutaj prym, ale te „szlamiaste” i „narkotyczne” pierwiastki są dość wyraźne, tworząc z klimatycznymi formami niepokojący miszmasz. Jednakże funeralna agogika, którą potęgują żałobne wokalizy jest nieco odciążona przez użycie elementów bliższych progresywnemu rockowi niż chropowatej fuzji wyżej wymienionych stylów. Nie odbiera to jednak temu wydawnictwu masywności i dramatyzmu, a jedynie delikatnie ułatwia odbiór przez co te przygnębiające dźwięki bezboleśnie wpełzają między zwoje mózgowe, zakorzeniając się w nich skutecznie i na długo. Włosi odważnie do swojego doom metalu wpuścili nieco powietrza w postaci awangardowych zagrywek i przenieśli go na inny, współczesny poziom. Rezygnując ze skrajnie przysadzistych i gruzowatych riffów oraz brutalnych wokali, postawili na chwilami bardziej rockowe i shoegaze’owe pływy, co zrodziło delikatnie modernistyczną formę doom metalu, posypanego stonerową psychodelią i sludge’owym żwirem. Marzycielska i subtelna muzyka niepozbawiona należytej gęstości i wagi. Ciekawe ujęcie i udany debiut. Warto sprawdzić.

shub niggurath




czwartek, 26 czerwca 2025

Recenzja Mortual „Altar of Brutality”

 

Mortual

„Altar of Brutality”

Nuclear Winter Rec. 2025

 


Parafrazując klasyka: “Kostarykanie nie gęsi, i swą Florydę mają”. Taka myśl naszła mnie po wysłuchaniu debiutanckiego krążka trzech mieszkańców San Jose, który to lada dzień ujrzy światło dzienne nakładem coraz prężniej działającej Nuclear Winter Records. Co prawda wspomniany półwysep położony jest prawie dwa tysiące kilometrów od Kostaryki, ale nie po raz pierwszy  muzyka udowadnia, iż żadne zależności geograficzne jej nie dotyczą. Podobnie zresztą jak ramy czasowe, bowiem materiał zamieszczony na „Altar of Brutality” bynajmniej nie jest death metalem nowoczesnym, tylko mającym rodowód w okresie eksplozji gatunku. Czy w temacie amerykańskiego metalu śmierci można jeszcze cokolwiek nowego wymyśleć? Nie sądzę. Czy Mortual starają się wprowadzić do tego kanonu coś dotychczas niespotykanego? Absolutnie. Czy warto zatem sięgać po kolejną kapelę inspirującą się w prostej linii znaną i powszechnie szanowaną klasyką? Jak najbardziej! Dlaczego? Tylko i wyłącznie dlatego, że Mortual, nawet jeśli faktycznie mocno czerpią z takich nazw jak Monstrosity, Cannibal Corpse, Death czy Morbid Angel, robią to na własny sposób, z niebywałą pasją, i na pewno nie w myśl zasady kopiuj / wklej. Może na początku wrzucę im do ogródka mały kamyczek, bo czegoś mi na tym krążku mimo wszystko brakuje. Konkretnie - choćby odrobiny szaleństwa, tego charakterystycznego dla zespołów na południe od Stanów. „Altar of Brutality” brzmi jakby został zarejestrowany w Tampie, a wszystkie zastosowane przy jego komponowaniu środki są na wskroś amerykańskie. Perkusja, zwłaszcza w partiach blastujących brzmi, jakby siedział za nią Sandoval zza najlepszych lat, wokale wypluwane są z manierą przypominającą człowieka z najgrubszym karkiem na scenie, gitarowe melodie to wczesny Monstrosity jak żywy, motoryka chwilami idzie krok w krok z Cannibalową, solówki z kolei to taki miks Treya i Chucka z pierwszej płyty… Można by tutaj wymieniać w nieskończoność, ale zakładając to, o czym wspomniałem chwilę wcześniej, absolutnie nie ma się wrażenia, że chłopaki z Ameryki Środkowej na siłę kogoś kopiują. Ich utwory brzmią jak wzorowo odrobione zadanie domowe z death metalu lat dziewięćdziesiątych. Na tyle dobre jakościowo, że naprawdę bez wstydu można je ustawić na półce obok największych klasyków. Jedyna różnica jest taka, że zostały nagrane trzydzieści pięć lat za późno i dziś już nikogo nie zaskoczą. Ale powiem wam, na chuj mi element zaskoczenia, skoro taki, dla przykładu, „Divine Monstrosity” to kolos, przy którym aż się chce napierdalać łbem i „śpiewać” do zaciśniętej pięści. Album trwa trzydzieści pięć minut i jest absolutnie wspaniałym hołdem dla wspomnianego już okresu czasu i gatunku. Oryginalność – zero. Skopanie dupska w staroszkolnym stylu – sto. Ja to kupuję!

- jesusatan




Recenzja Chamber Of Mirrors „Tales Of Blood”

 

Chamber Of Mirrors

„Tales Of Blood”

Iron Bonehead 2025

To już trzecia płyta tego solowego projektu, za którym stoi Kalifornijczyk, ukrywający się pod pseudonimem Mortem. Spotykam się z nim pierwszy raz i nie jestem z tej randki zadowolony ani też zawiedziony, gdyż znam talent Amerykanów do tworzenia black metalu. Jeżeli rozpatrywać ten album pod kątem brzmieniowym czy też ogólnie ze względu na walory estetyczne gatunku, to jest w sumie ok, bo gitary zimne, niskie tony są tam, gdzie trzeba, a szorstkie wokale i klimatyczne klawisze dodają całości monumentalnego wyrazu. Szkoda tylko, że każda z ośmiu zawartych na „Tales Of Blood” kompozycji jest taka sama i częstuje nas podobnymi melodiami i schematycznie skonstruowanymi utworami. Nie to jest jednak najgorsze, ponieważ w tutejszych akordach próżno szukać jakichkolwiek emocji i co za tym idzie szczególnych cech charakteru. Nie dość, że wszystkie utwory nie porywają ładunkiem agresji i zupełnie nie odznaczają się satanicznym buntem, to totalnie beznamiętnie mkną przed siebie, bo tak i chuj. Bezcelowość ich istnienia dodatkowo podkreśla produkcja, która swym miksem zahacza o black metal w ujęciu „raw”, co nie byłoby złe, gdyby poszczególne sekcje nie zlewały się w jedną masę, z której od czasu do czasu wyłaniają się zanikające beczki i taki też bas. Odnoszę wrażenie, że na tym albumie swoje stałe miejsce mają tylko wokalizy i syntezatory, których przekaz słychać wyraźnie. Reszta to trudna do zdefiniowania papka muzyczna, poruszająca się głównie w jednostajnym tempie, z której nie jest łatwo wychwycić linie chwytliwości, tremolo i tradycyjne kostkowanie. Stanowią one bowiem jeden wielki kocioł, z którego momentami coś się wyłoni, ale tylko na krótko, gdyż zaraz pojawiająca się na chwilę rozpoznawalna forma znika z powrotem w tej tajemniczej miksturze, którą z pełną odpowiedzialnością mogę jedynie nazwać jako groch z kapustą i to całkowicie bez konkretnych przypraw. Kucharz w to dzieło nie włożył ani krzty wysiłku, za to ja w odsłuch tego materiału dość sporo. Dlatego nie polecam. Świetna okładka.

shub niggurath




środa, 25 czerwca 2025

Recenzja Mortalha Negra „Necromante”

 

Mortalha Negra

„Necromante”

Helldprod Rec. 2025

Mortalha Negra to jednoosobowy projekt z Brazylii, za który odpowiedzialny jest A. Exekutör, człowiek udzielający się obecnie, i uprzednio, czy to autorsko, czy koncertowo, w całej masie zespołów, żeby tylko wymienić Flageladör, Imperador Belial, Orgia Nuclear i Whipstriker, z tych bardziej rozpoznawalnych. Chłop doświadczenie muzyczne zatem ma spore, i to zdecydowanie na tej EP-ce słychać. A pod szyldem Mortalha Negra rzeczony muzyk postanowił pograć sobie starej szkoły thrash / speed metal w dość brudnej formie. Brudnej, bowiem nagrania te brzmią bardzo organicznie i piwnicznie, co nie znaczy, że asłuchalnie. Tutaj równowaga zachowana została na idealnym poziomie, bo pajęczyny i kurz na strunach jest, a zarazem wszystko jest doskonale czytelne i przejrzyste. Co do samej muzyki, to absolutnie zero innowacji. Te cztery numery to zagrany na znacznej prędkości hołd dla lat osiemdziesiątych, i twórców takich jak… A zresztą, co ja wam będę palcem pokazywał, klasykę znać każdy przecież powinien, a odniesienia do niej są w tym przypadku razcej oczywiste. Posłuchajcie sobie choćby riffu w połowie „Insurreição De Forças Infernais” i powiedzcie, że nie słyszycie tam inspiracji kawałkiem „Black Magic”, wiadomo kogo. Na „Necromante” nie chodzi o wynajdowanie prochu na nowo, bo i bez tego materiał ten jest silnie wybuchowy. A na pewno u starszych załogantów wywoła uczucie nostalgii. Tym bardziej, że czuć w tych piosenkach ducha Ameryki Południowej. Może nie aż tak prostolinijnie jak to często bywa, ale jednak. Ponadto chwilami gdzieś tam, w tyle głowy, wybrzmiewa mi przy tych dźwiękach skojarzenie z rock’n’rollowym feelingiem Motörhead, ale bardziej na zasadzie metalowego odpowiednika niż czysto muzycznych inspiracji. Zresztą, czego bym nie napisał, konkluzja i tak była by jedna. Brazylijczyk nagrał muzykę, która jest w chuj szczera, ma niezaprzeczalny flow, oddaje pokłon starym czasom, a z czym my ją sobie w głowie połączymy, to już zależy tylko i wyłącznie od nas samych. Konotacji jest tutaj bowiem co nie miara. A mimo to, „Necromante” nie jest jakąś kalką czy próbą naśladowania kogokolwiek. Dlatego słucha się tych czterech numerów zajebiście, zwłaszcza po trzech zimnych browarkach. Dla jednych będzie to, jak mniemam, pozycja poboczna, którą można olać, inni z kolei spędzą przy niej wiele przyjemnych wieczorów. Ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy.

- jesusatan




Recenzja Psudoku „Psudoktrination”

 

Psudoku

„Psudoktrination”

Selfmadegod Records 2025

Psudoku to norweski, solowy projekt, który na początku czerwca za pośrednictwem Selfmadegod Records wydał czwartą płytę. Wcześniejszych zupełnie nie znam, bo rzadko poruszam się po grindcorowych produkcjach, ale ta zrobiła na mnie niemałe wrażenie. To kosmiczna wersja grinda, który zagrany na radioaktywnych gitarach pomieszanych z nadpobudliwą sekcją rytmiczną i samplami, zapierdala do przodu niczym wkurwione dziecko z ADHD po wpadnięciu w hiperkinetyczny szał. To szybkie i rwane riffy, uderzające na oślep i robiące mętlik w głowie niczym skrajnie popierdolona improwizacja jazzowa, która momentami przeistacza się w coś na podobę gitarowego The Prodigy. Jeśli macie ochotę na odreagowanie korporacyjnych absurdów czy też w ogóle pojebanej roboty, albo to nie Wasz dzień to sięgajcie po „Psudoktrination”, który zlasuje Wam mózg i zrobi skuteczny reset. Szalone akordy w towarzystwie dudniącej sekcji, a wszystko ubrane w syntetyczne brzmienie, zabierze Was do innego wymiaru. Przemieli, wygniecie i wypluje z powrotem w nowej i gotowej formie, abyście mieli siłę dalej mierzyć się z wariactwem współczesnego świata. Mieszanka spazmatycznych dźwięków, układających się w abstrakcyjną mozaikę, która poprzez surrealistycznie połączone ze sobą nuty może większego, muzycznego sensu nie ma, ale terapeutycznych umiejętności odmówić jej nie można. Pojechane melodie zestawione są tutaj z brutalnością, a wszystko zebrane do kupy pędzi, korzystając z nadświetlnego napędu, częstując amfetaminowymi rytmami, które wykręcają ciało lepiej niż dziewczynkom w horrorach o opętaniu. No sami przyznajcie, czyż to nie wspaniałe lekarstwo? Jest jedno „ale”, bo twórca zapomniał dołączyć do tego albumu ulotki z formułką: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do tego wydawnictwa bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą”. Miłej kuracji wszystkim chętnym życzę.

shub niggurath




Recenzja Creeping Fear “Realm of the Impaled”

 

Creeping Fear

“Realm of the Impaled”

Dolorem Rec. 2025

“Realm of the Impaled” to już trzeci krążek tego francuskiego zespołu, który to po raz pierwszy swoją obecność zasygnalizował niemal półtorej dekady temu. Dla mnie jest to jednak nazwa nowa, dlatego też chętnie sprawdziłem, jak się dziś miewa tamtejsza scena deathmetalowa. No cóż, Creeping Fear nie jest na pewno tworem, który w jakikolwiek sposób przewartościuje mój muzyczny światopogląd. Panowie zresztą raczej nie mają intencji, by takowy zmieniać komukolwiek, gdyż ich muzyka oparta jest w prostej linii na klasyce gatunku, bez najmniejszych elementów innowacyjnych. Czy twierdzę, że jest wtórna? Z całą świadomością powiem – tak. Co, z drugiej strony nie znaczy, że jest zła. „Realm of the Impaled” to taki zbiór wszystkiego, co death metal zawierać w sobie powinien. Na krążku tym znajdziecie sporo ciężkich harmonii, takich typowych do pomachanie głową na koncercie, choćby w stylu Broken Hope czy Cannibal Corpse. Jest też całkiem spory bukiet blastów, mogących kojarzyć się z Benighted, napierdalania mocno do przodu przeplatanego gwałtownych hamowaniem i riffami pod Incantation, z charakterystycznym sprzężeniem. Nie brak też tak zwanych „momentów”, zwłaszcza kiedy Creeping Fear wchodzą nieco na poletko z tabliczką „Immolation”. Szkoda tylko, że tych jest zasadniczo niewiele. Wokale są poprawne, głównie klasycznie ryczane, niekoniecznie w tej samej monotonnej tonacji. Absolutnie nie ma się do czego doczepić także w kwestii brzmienia. To, jest co prawda dość czyste, ale jednocześnie odpowiednio dociążone i nie śmierdzące na kilometr komputerem. Na dobrą sprawę przy tych dziewięciu kompozycjach nudzić się zbytnio nie można, a jednak z drugiej strony, kiedy album się kończy, to niespecjalnie wiele zostaje w głowie. Wniosek jest zatem taki, że Creeping Fear na pewno dobrze znają się na swoim rzemiośle, jednak w skali ogólnoświatowej sceny są takimi właśnie rzemieślnikami, wyrobnikami tworzącymi raczej podkład, drugi plan, niż tworem wybitnym. Jeśli macie ochotę na solidny death metal, który jednak nie spowoduje u was poważnego uszczerbku na zdrowiu, to sięgajcie po te nagrania śmiało. Ja nazwę odnotowuję, do obrotu dopuszczam, ale wracać raczej nie zamierzam.

- jesusatan




Recenzja Sargeist „Flame Within Flame”

 

Sargeist

„Flame Within Flame”

W.T.C. Productions 2025

Sargeist każdy maniak black metalu zna chociażby dlatego, że istnieją od 1999 roku, a przez tyle lat siłą rzeczy nie zetknąć się z tą kapelą to raczej mało prawdopodobna opcja. Panowie właśnie wydali swój szósty album, na którym znajdziecie dziewięć numerów fińskiej rogacizny. Sargeist nie zszedł z wcześniej obranych torów i nadal proponuje fanom tradycyjnie ujęty bleczur z dużą dawką melodii, przynosząc powiew zimnego powietrza z północnej strony kontynentu. Nic w muzyce tego kwartetu się nie zmieniło, bo w dalszym ciągu są to hipnotyczne akordy, które mkną przed siebie w całkiem szybkim tempie, okresowo się zapętlając, ale potrafiące też zmienić kierunek, częstując przejściem w inne takty. Zwalniają wtedy nieco, aby roztoczyć melancholijną aurę, po czym przerodzić się we wściekłe i mroźne uderzenie. To black metal oparty głównie o lodowate tremolo, które wspiera silna sekcja rytmiczna i szorstkie wokale, ale nastawiony na klimatyczne rzępolenie. Mieszają się w nim dwa rodzaje chwytliwości. Są to sentymentalne i umiarkowanie wojownicze melodie, które nadają ton tej płycie, ocieplając troszeczkę płynący z tutejszych riffów zimny wiatr. Oczywiście ten black metal zawiera w sobie również odrobinę klasycznego, thrashowego kostkowania, które nadaje ostrości temu materiałowi tak, żeby nie niósł ze sobą jedynie urokliwych harmonii więc wprowadza do nich także trochę diabolicznych fluidów. Pozwala to miejscami oderwać się od jego fantazyjnie omamiającej atmosfery i posmakować północnoeuropejskiej agresywności, bo to w końcu zła muzyka. Cóż, najnowsza propozycja od Sargeist jest typowym black metalem z początku dwudziestego wieku, który na przemian pozwala odpłynąć za sprawą subtelnej melodyki jak i poczuć delikatne ciarki na skórze od mroczniejszych riffów. Jak dla mnie nazbyt stonowany. Wchodzi gładko i nic po sobie specjalnego nie zostawia, lecz fani takiego stylu z pewnością będą zadowoleni.

shub niggurath




wtorek, 24 czerwca 2025

Recenzja Deathblow „Open Season”

 

Deathblow

„Open Season”

Sewer Mouth Rec. 2025

Deathblow poznałem jakieś dwa lata temu, przy okazji wydania przez zespół EP-ki „Rotten Trajectory”. Był to na tyle ciekawy materiał, że z wielką chęcią sprawdziłem, co u Amerykanów nowego. A jest EP-ka, o widocznym powyżej tytule. Tym razem ciut dłuższa niż poprzedniczka, bo zawierająca cztery numery o łącznym czasie dwunastu minut. Pod względem muzycznym nic się na szczęście nie zmieniło, co kurewsko mnie cieszy. Panowie nadal wycinają wyśmienitej jakości thrash / crossover pod D.R.I. czy S.O.D. Już przy otwierającym riffie można wyskoczyć z trampek i podskakiwać wesoło, nie martwiąc się o znajomość kroków, gdyż rytmy niosą nas same. Po chwili wjeżdża taka solówka, że air gitarowe gesty w zasadzie rodzą się same. A jak już czujemy bluesa, to powiem, że w takim klimacie pozostajemy przez następne ponad dziesięć minut, po czym całą zabawę chce się rozpocząć od początku. Deathblow prują przed siebie w tempie szybkiego d-beatu, serwując takie riffowanie, że naprawdę nie ma możliwości by ustać spokojnie. Ponadto maniera wokalna Holgera dość mocno kojarzy się z Billy’m Milano, przez co odniesienia do wspomnianego S.O.D. są jeszcze bardziej uzasadnione. Co prawda klasyczne krzyki w pewnym momencie, konkretnie w „Tormentor”, urozmaicone zostały chórkami, i trzeba przyznać, że jest to patent najmniej chyba w tym miejscu oczekiwany, ale jakże nośny. Wyśmienicie te nagrania brzmią, nie ma w nich ani krzty nudy i są moim zdaniem wspaniałą kontynuacją tradycji urwanej po „Bigget Than the Devil”. Cholera, cały czas podczas odsłuchu tej EP-ki mam przed oczami ekipę Lilkera, a że jestem wielkim fanem, i bardzo żałuję, iż jego zespół pozostawił po sobie tak niewiele, piosenki Deathblow najzwyczajniej w świecie są miodem na moje uszy. Dlatego nie twierdzę, że ten materiał jest wybitny, on jest po prostu skierowany do odbiorcy o podobnym do mojego guście. Nie mniej jednak każdy maniak porządnego, energetycznego thrashu znajdzie tu tylko same konkrety. Mam nadzieję, że kolejnym wydawnictwem Jankesów będzie już trzecia duża płyta, bo te przystawki niesamowicie mi zaostrzają apetyt. Dla mnie bomba!

- jesusatan




Recenzja Helheim „HrabnaR / Ad Vesa”

 

Helheim

„HrabnaR / Ad Vesa”

Dark Essence Records 2025

Na najnowszym, już dwunastym albumie Norwedzy poszli troszkę w eksperyment, bo główni kompozytorzy tej kapeli, czyli V’ gandr i H’ grimmir podzielili się pisaniem piosenek, co zaskutkowało tym, że każdy z nich stworzył swoją połowę „HrabnaR / Ad Vesa”. Pierwsza z nich należy do H’ grimmira, którego numery charakteryzują się wysoką atmosferycznością. Wynika ona z momentami wręcz aksamitnej melodyki, z której płyną sentymentalne i chmurne harmonie. To gęste i refleksyjne utwory, które znakomicie bujają, ale potrafią również mocniej dać do pieca. Mieszanka tęsknych tremolo i gwałtowniejszych riffów, która płynie w zmiennym tempie w towarzystwie także czystych zaśpiewów zaowocowała poetyckim black metalem z wyraźnymi wpływami klimatów dawnej Skandynawii i Asatru. Część V’ gandrato ostrzejsza rogacizna, w której również spotkać można pogańskie elementy, ale jeżeli chodzi o Helheim to nic dziwnego, ponieważ to w końcu wikiński bleczur. Jest tutaj dużo agresywniej niż w pierwszych czterech kawałkach oraz mroczniej, lecz pomimo rzucających się na uszy diabelskich konotacji również słychać sporo nastrojowych zagrywek. Jednakże na drugiej połowie tej płyty dominują wojownicze akordy i posępne chwytliwości, które nie dają zapomnieć o norweskiej zimie i rozpalonym płomieniu w 1992 roku przez pewnych panów z Oslo. Chociaż podejścia obydwóch muzyków Helheim do aranżowania black metalu nieco się różnią, to doskonale do siebie pasują i wzajemnie się uzupełniają. Bezapelacyjnie wypływa z nich nordycki duch, który został potraktowany nie tylko z klasycznym sznytem, ale także w progresywny sposób. Z resztą od samego początku viking-black metal w wykonaniu tej grupy odbiegał od zwyczajowego ujęcia tego gatunku i co za tym idzie zawierał w sobie wiele nieoczywistych, zgoła awangardowych połączeń. Norwedzy i na tym wydawnictwie czerpią nie tylko z piekielnych źródeł, co znów zaowocowało oryginalnym graniem, które nie tylko nie kłania się trendom, lecz i ustawicznie ewoluuje, nie tracąc przy tym swej skandynawskiej tożsamości. Świetny krążek i rzecz jasna go polecam.

shub niggurath




poniedziałek, 23 czerwca 2025

Recenzja Affliction Vector „Contra Hominen”

Affliction Vector

„Contra Hominen”

Iron Bonehead 2025

Ależ tutaj mamy tornado! Affliction Vector to włoski duet muzyków udzielających się wcześniej w formacjach, których nazwy i tak pewnie większości z was nic nie powiedzą. Zresztą w kontekście debiutanckiego pod nowym szyldem albumu są one nieistotne. Pisząc o debiucie, mam na myśli jego pełen wymiar, bo wcześniej ukazała się jeszcze EP-ka zespołu, której słyszeć mi nie było dane, a co na pewno nadrobię, i to biegusiem. „Contra Nominen” rozpoczyna się zagraną na pianinie melodią z pozytywki, ale kto się spodziewa melancholii, albo doomowego smucenia, ten bardzo szybko zostaje sprowadzony na ziemię. W zasadzie to o nią ciśnięty, bo Włosi wchodzą a kopa, na pełnej pizdzie, i jeśli nie liczyć krótkich instrumentalnych przerywników, nie spuszczają z tonu przez niemal pół godziny. Mieszanka death i black metalu w ich wykonaniu to prawdziwa burza, niepohamowany żywioł, który niszczy wszystko na swojej drodze, chaos ledwo dający się utrzymać przez muzyków w ryzach. Myślę, że najbardziej zobrazuje te nagrania bezpośrednie porównanie, którego słuchając tej pożerającej wszechświat nawałnicy nie sposób uniknąć. Jeśli połączycie ze sobą, co samo z siebie już wydaje się zadaniem niewyobrażalnym, intensywność Teitanblood, wściekłe riffowanie Omegavortex i moc Concrete Winds, to jesteście dokładnie tam, gdzie być powinniście. Affliction Vector łączą ze sobą absolutnie niemelodyjne, tworzone chyba dość spontanicznie, a jednocześnie płynnie się zazębiające harmonie w taki sposób, że nie sposób nie dostać zawrotów głowy albo eksplodować od środka, bowiem gdyby nie wspomniane wcześniej interludia, to można by zapomnieć, że po wdechu należy zrobić wydech. To, co dzieje się na tym albumie to jest czysty rozpierdol, rozpędzony do granic możliwości buldożer, którego ogarnięcie na pewno nie będzie dane każdemu. A co najważniejsze, całość brzmi na tyle selektywnie, że nic w tej teoretycznej ścianie dźwięku nie ginie. Jeśli macie na półce trzy wyżej wymienione zespoły, to „Contra Hominen” możecie kupować w ciemno, żeby nie psuć sobie dziewiczego odsłuchu z fizycznego nośnika. Gwarantuję stuprocentową satysfakcję graniczącą z ekstazą. A jeśli ktoś poczuje się zawiedziony, to może przyjść, urwać mi łeb i naszczać do szyi.

- jesusatan





Recenzja Eternal Darkness „Eternal Darkness”

 

Eternal Darkness

„Eternal Darkness”

Pulverised Records (2025)

 


Z tymi „kultowymi” starociami jest trochę tak, że ów „kult” dorabia się po latach pompując marketingowy balonik i wmawiając fanom kult czegoś co w momencie premiery zostało zmarginalizowane i mało kto zwrócił na to uwagę. Czasem też wmawiają kult czegoś tylko ze względu na fakt, że ukazało się pierwotnie „w epoce” nawet jeśli wartość muzyczna nagrań jest gówniana. Mam wrażenie, że w przypadku szwedzkiego Eternal Darkness zaszedł casus nr 1 i tak naprawdę wydanie kompilacji ich nagrań z lat 1991-1992 w 2006 roku przyczyniło się do tego, że logówka Eternal Darkness jest w jakimś stopniu rozpoznawana przez miłośników metalu śmierci. Inna rzecz, że za tymi nagraniami krył się death/doom naprawdę wysokiej próby – ciężki, masywny, intensywny, klimatyczny. Lipiec uraczy nas – ku zaskoczeniu wielu - by nie powiedzieć wszystkich – pierwszym w blisko 35-letniej historii zespołu albumem. I zanim ktoś rzuci kamieniem i napisze, że na chuj jakieś dziadersy wracają na scenę i co oni w AD 2025 mogą metalowej gawiedzi zaoferować to spieszę już z kneblem. Bo otrzymaliśmy oto album, który rozpierdala w drobny mak, album znikąd, album, na który chyba nikt nie czekał i którego nikt w najśmielszych snach się nie spodziewał, album, który oferuje muzykę „z epoki”, muzykę, dla której czas zatrzymał się 35 lat temu. „Eternal Darkness” wymyka się wszystkim współczesnym kanonom i nie próbuje mamić słuchacza studyjnymi sztuczkami i ie idzie na jakiekolwiek skróty. Od pierwszych taktów, od pierwszych riffów wiemy, że kryje się za tym coś dużo większego niż tymczasowa zapchajdziura nagrana dla kasy lub dla samego fakty nagrania i magii nazwy. Tutaj od samego początku wiemy, że te riffy rzężą i dudnią w tak magicznie archaiczny sposób, że można by je zestawiać z dorobkiem wielkiego Winter. Proste, miarowe, wgniatające w ziemię akordy skutecznie budują majestatyczną aurę niepokoju i niczym zamieć śnieżna nocą, paraliżują słuchacza. Klasyczny, masywny, okraszony pogłosem growl to klasyczna szwedzizna po linii Dana Swano, a pojawiający się sporadycznie, upiornie groteskowy klawisz budzi skojarzenia ze wspaniałym pełniakiem God Macabre. Eternal Darkness można nie wnosi swoją muzyką niczego nowego, ale z drugiej strony tak jak oni nie grał nikt od trzech dekad co najmniej. To są dźwięki zastygłe w czasie, dźwięki cholernie skuteczne, cholernie sugestywne, pokazujące, że goście z Eternal Darkness w dalszym ciągu wiedzą jak tworzyć potężną muzykę. Można dyskutować, czy taki średnio-wolny death/doom to jeszcze coś ciekawego, czy już nuda i relikt czasów minionych, ale niżej podpisanemu od pierwszych taktów aż po każdy kolejny odsłuch ciekło nogawką na żółto i brązowo. „Eteral Darkness” jest tym bardzo rzadkim przypadkiem, że komuś naprawdę udało się w bezkompromisowy sposób uchwycić ducha czasów minionych. Tym większa chwała, że zrobili to ludzie, którzy mentalnie i życiowo są na trochę innym etapie niż zbuntowani nastolatkowie, którzy potrzebują jeszcze coś sobie udowadniać i przesuwać granice. „Eternal Darkness” to jest półkowy „must have”, a ja rzadko piszę takie osądy. Mamy tu do czynienia z płytą, którą można porównać do pirackiej skrzyni skarbów, którą odnalazło się w czasach współczesnych zupełnie przypadkiem wybitnie nieoczywistym miejscu. Metal-Archives podaje, że grupa znów ma status ”split-up” więc bardzo możliwe, że więcej nagrań po sobie nie zostawią. Tym bardziej gorąco zachęcam do zakupu i odsłuchu tej płyty. Death/Doom najwyższej próby, dzieci z Bullerbyn na pewno będą tego słuchały!

                                                                                                                        Harlequin




niedziela, 22 czerwca 2025

Recenzja Iku – Turso „Wolfheart”

 

Iku – Turso

„Wolfheart”

Purity Through Fire 2025

Nazwę Iku-Turso słyszałem w życiu dziesiątki razy. Jestem też pewien, że kiedyś, jakieś ich nagrania gościły w moim odtwarzaczu. Jako jednak iż od tamtej pory sporo wody upłynęło w Wiśle, postanowiłem swoje spojrzenie na zespół nieco odświeżyć. Idealną ku temu okazją zdał się nowy materiał wypuszczany właśnie przez Purity Through Fire, w postaci EP-ki. Przydługaśnej, trzeba przyznać, bowiem trwającej niemal pół godziny, a zawierającej cztery kompozycje własne i cover zespołu, który na Finów niewątpliwie miał ogromny wpływ. Mowa tutaj oczywiście o Emperor. Podejście Iku-Turso do black metalu mocno przypomina to, co Cesarz prezentował na początku lat dziewięćdziesiątych. Czyli chłodne, rozmyte melodie, zgrabnie przybierające na sile, jak i słabnące w gęstych mrokach pokrytego śniegiem lasu. Finowie potrafią zatem mocno się rozpędzić, jak i wejść w klimaty bardziej baśniowe, można powiedzieć, że folkowe, bowiem takowych elementów na tym krążku nie brakuje. Oczywiście na wzór oryginału, muzyka Iku-Turso mocno podszyta jest klawiszowym tłem, na szczęście nie napastliwym i mdlącym, a podkreślającym ścieżki gitar i potęgujących kryjący się w nich mróz. Co zatem odróżnia muzykę Finów od norweskich klasyków? Otóż melodie. Te są zdecydowanie bardziej w klimacie tysiąca jezior niż fiordów. Niestety jest to dla mnie element „in minus”, bo chwilami robi się tutaj kapkę za słodko. Co gorsza pojawiają się też (na szczęście niezbyt często) patenty zajeżdżające z lekka cepelią, jak choćby chórki w „Gales of Hail” czy balladowy wstęp do „Grizzled Skies”. Plus natomiast postawić można przy większości wokali, bowiem głos Lafawijn’a jest naprawdę mocny (o ile chłop nie zaczyna pojękiwać i płakać). Można zatem powiedzieć, że ta EP-ka to takie balansowanie na krawędzi, między srogą zimą a opowieściami ludowymi, które niespecjalnie mnie ani bawią, ani interesują. Zdaję sobie sprawę, że nagrania te zdobędą jakąś tam ilość zwolenników, a na pewno zespół nie straci starych fanów. Dla mnie jednak jest to zbyt lajtowe i zbyt nijakie, bo nawet jeśli ten odłam gatunku do moich ulubionych nie należy, to wyjątki się zdarzają. Iku-Turso jednak takowym nie jest, więc grzecznie podziękuję.

- jesusatan




Recenzja Nefas „Oblation Ov Obliteration”

 

Nefas

„Oblation Ov Obliteration”

Self-Release 2025

Kilka już kapel o tej nazwie było, ale ta akurat pochodzi z USA i właśnie wydaje debiutancką epkę. Nefas umieścił na nim trzy kawałki „kosmicznego” death-grindu, który niszczy, gniecie, rozrywa na strzępy i wpędza w chorobę psychiczną. Panowie dość ekstremalnie podchodzą do tworzenia muzyki, co dało nam kompozycje o nerwowej naturze. Pełno w nich zmiany temp, połamanego kostkowania, dysonansowych akordów, technicznych zagrywek i szalonych blastów. Do tego dodali mnóstwo różnej maści wokaliz, które rzygają lawą, wrzeszczą wniebogłosy i histerycznie warczą. To agresywny i nieobliczalny metal, atakujący na oślep plątaniną riffów, które kłębią się i uderzają ze zmienną częstotliwością, generując momentami skrajnie atonalną i spazmatyczną gędźbę. Amerykanie pragną za wszelką cenę przekroczyć wszelkie granice i łącząc kilka gatunków zaprezentować Himalaje ekstremy. Niestety rodzi to nie do końca zrozumiałą muzę, której celem jest totalna brutalność ubrana w wirtuozerskie popisy. Zadowoleni z tego wydawnictwa będą fani ocierającego się o jazzowe improwizacje death-grindu, który zdrowo miesza w głowie dalece posuniętym progresywnym ujęciem ciężkiego, metalowego grania. Członkowie Nefas określają swoją twórczość mianem „psychocosmic” i jest w tym dużo racji, ponieważ zapętlone, wysokotonowe zagrywki wraz z atonalnym gnieceniem i mięsistymi riffami, które podążają przed siebie w rytmie „stop and go”, robią niezłe kuku. Epka o dużej energii, na której dźwięki wpadają na siebie niczym cząsteczki w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Nie dla mnie, ale chętni na pewno się znajdą.

shub niggurath


https://nefas.bandcamp.com/album/oblation-ov-obliteration

sobota, 21 czerwca 2025

Recenzja Thanatorean „Ekstasis of Subterranean Currents”

Thanatorean

„Ekstasis of Subterranean Currents”

I, Voidhanger Rec. 2025

Mimo iż Thanatorean to nowy twór na scenie death / black metalowej, odpowiedzialni za niego muzycy sroce spod ogona bynajmniej nie wypadli. Materiał na debiutancki krążek skomponowany został w całości przez K.M., multiinstrumentalistę odpowiedzialnego za Ars Magna Umbrae, który do współpracy zaprosił sobie gardłowego Cultum Interitum. Zatem, nim jeszcze odpaliłem „Ekstasis of Subterranean Currents”, byłem pewny, że ta współpraca musiała zaowocować czymś ponadprzeciętnym. I tak w rzeczy samej jest. Debiutancki krążek duetu to niezwykle gęsty, ale i barwny amalgamat death i black metalu. Daleko co prawda tym kompozycjom do awangardy, którą przesiąknięte są krążki Ars Magna Umbrae, jednak sposób łączenia kropek jest w przypadku Thanatorean nie mniej ciekawy. Na pierwszy rzut ucha, można by powiedzieć, że to kolejny album z gatunku gruzowego, gdzie poza gorącą, lepką smołą i odorem siarki niewiele nas zaskoczy. Wystarczy jednak kilka chwil, byśmy całkowicie zmienili o nim zdanie. Największą zaleta tych nagrań jest ich różnorodność i niepowtarzalny nastrój. W klimat prawdziwie katakumbowy, gdzie panuje odór śmierci i zgnilizna na wzór choćby szkoły z Antypodów albo Kanady, panowie wpletli wiele harmonii mogących kojarzyć się ze stylem francuskim czy nawet islandzkim. Przy maksymalnej duchocie, muzycy nie stronią od rozwiązań nieco schizoidalnych i obłąkanych, a także pojawiających się miejscami narkotycznych dysonansów. Stara szkoła idealnie miesza się tutaj z inspiracjami znacznie młodszymi, tworząc naprawdę wciągający i uzależniający amalgamat. Ciągłe zmiany tempa, prawie funeral doom’owe zwolnienia kontrastowane mocnym wciśnięciem pedału gazu, towarzyszące temu grobowe growle przeplatane jękami, krzykami, zaskakujące fragmenty wyciszające, budujące atmosferę wyczekiwania i niepokoju, to wszystko zostało na tym krążku niesamowicie poukładane w obraz, który jednocześnie przeraża i zachwyca swoim dostojeństwem. „Ekstasis of Subterranean Currents” to nagrania, których z każdym odsłucham chce się doświadczać bardziej, coraz głębiej, by wdarły się do naszego umysłu i ostatecznie rozerwały go na strzępy. K.M. i E po raz kolejny udowodnili, że są jednymi z bardziej utalentowanych muzyków młodszego pokolenia. Sięgajcie po ten debiut, bo to naprawdę mocna rzecz.

- jesusatan





Recenzja Wékeras „Do Wirów, Do Krzyków”

 

Wékeras

„Do Wirów, Do Krzyków”

Pagan Records 2025

Kapela ta powstała w 2022 roku i dwa lata temu nagrała demo „Pochwała Cienia”, ale nie dane mi było go usłyszeć. Obecnie wydają debiutancki album, lecz niech nie zwiodą Was polskojęzyczne tytuły obydwóch wydawnictw, bo brygada ta pochodzi ze Szwecji i chyba tylko za sprawą wokalistki nasz język się tu pojawia. Jest nią Joanna Jaromira Kaim, znana między innymi z zespołu Trucizna zatem domyśleć się już można, że Wékeras para się black metalem.Płyta ta to sześć kawałków plus outro, surowej rogacizny mocno kojarzącej się z norweskim ujęciem z początku ostatniej dekady XX wieku, ale sporo również tutaj odnaleźć można wpływów lat osiemdziesiątych. Muzyka na „Do Wirów, Do Krzyków” płynie głównie w wartkim tempie, a stanowi ją mieszanka tremolo i klasycznych riffów, które wygenerowane zostały przez szorstkie i zimne gitary. Kreślą one szalone i posępne melodie w towarzystwie perkusji o kartonowych werblach i niskich dołach oraz śmiało wychylającego do przodu swój łeb basu. Spomiędzy instrumentarium wydobywają się opętańcze wrzaski wokalistki, które miejscami przechodzą w zakończone histerycznym piskiem zawodzenia. Black metal w wykonaniu Wékeras, to szybka i brudna zamieć, w której mieszają się lodowate wysokotonowe zagrywki z tradycyjnym, nieco punkowym kostkowaniem w stylu Venom czy Bathory. To dzięki tym drugim tutejsze kompozycje posiadają ten szczególny dar przyciągania, bo bujają znakomicie i nadają temu wydawnictwu naprawdę obrazoburczego charakteru. Wraz z chłodnymi tremolando swawolą w nieokiełznanym stylu, sypiąc szronem i szerząc sataniczny bunt. Prosta i agresywna gędźba delikatnie liźnięta mrocznym nastrojem. Staroszkolny bleczur z niesamowitym vibem i skonstruowany według źródłowych prawideł. Purystom wejdzie „jak w masło”, a lubiącym nowoczesne brzmienia będzie niczym drzazga w dupie. Zainteresowanych odsyłam do Pagan Records, bo tam właśnie będzie ten materiał dostępny 29 czerwca. Amen.

shub niggurath