środa, 31 lipca 2024

Recenzja / A review of PHRENOCYST „Cremation Pyre”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


PHRENOCYST

„Cremation Pyre”

Blood Harvest (2024)

Portugalia na deathmetalowej mapie świata jest raczej bladą plamą. Przed trzydziestu laty uraczyli świat pojedynczymi, mało kojarzonymi obecnie wydawnictwami od Disaffected i Thormenthor i z grubsza to by było na tyle. Co innego jeśli chodzi o black metal, gdzie Signal Rex to obecne chyba jeden z bardziej rozpoznawalnych labeli szerzących skrajnie podziemne granie ku chwale rogatego. Phrenocyst to relatywnie nowa nazwa z półwyspu iberyjskiego, która póki co dorobiła się tylko minialbumu. Wraz z końcem wakacji światło dzienne ujrzy ich debiutancki krążek „Cremation Pyre”, z którym dane mi jest obcować od jakiegoś czasu. I choć do współczesnej elity gatunku raczej droga jest  tym przypadku daleka, to sądzę, że jest to grupa, która plasuje się raczej w tej górnej połówce jeśli chodzi o jakość. Portugalczycy zdecydowanie wpasowują się we współczesne trendy oldschoolowego grania, ich death metal jest mięsisty, mocno podrasowany doomowymi, miażdżącymi akordami i wyrazistą pracą sekcji rytmicznej. Ucho cieszy fakt, że Phrenocyst nie stara się grać na jedno kopyto, umiejętnie różnicuje tempo starając się, żeby nie zanudzić słuchacza dreptaniem w miejscu.  Gitary smarują tłusto, kiedy trzeba robią miejsce dla perkusisty, który wrzuci jakieś wypełnienie, innym razem dają czterem struną wybrzmieć i przebić się z drugiego planu. I choć miejscami czuć, że są fragmenty na „Cremation Pyre” gdzie to riffowanie mogłoby być bardziej odważne, pomysłowe czy wyraziste, to finalny wydźwięk i konstrukcja kompozycji dowodzą, że tutaj dzieła przypadku nie ma. A uwagę na pewno zasługują skromne, spokojniejsze, często akustyczne fragmenty, które dodają nieco odrealnionego charakteru. Osobiście chciałbym usłyszeć tu tego więcej, bo robi to fajną robotę, ale nie będę się czepiał debiutu. Czepiać się będę natomiast partii wokalnych, które stanowią dla mnie największy problem tego wydawnictwa. Pan gardłowy bowiem albo nie a pary w płucach, albo wokal został trochę za bardzo pogrzebany w miksie i próbuje się przedzierać z drugiego planu. Brakuje mu tez dynamiki, zadziora, który by dobrze wkomponowywał się w warstwę instrumentalną. Niestety, ale odbieram go jako pewien hamulec, który trochę rzuca cień na całość, odzierając trochę „Cremation Pyre” z pewnej dramaturgii, która tu niewątpliwie jest. Na ten moment nie sądzę, żeby to był album, do którego będę wracał, ale nie ukrywam, że Phrenocyst wszedł na orbitę moich zainteresowań i chętnie będę obserwował dalsze poczynania Portugalczyków, bo wyczuwam tu spory potencjał na więcej.

 

                                                                                                                                              Harlequin

 

PHRENOCYST

„Cremation Pyre”

Blood Harvest (2024)

 

Portugal is a rather pale stain on the deathmetal map of the world. Thirty years ago they graced the world with single releases from Disaffected and Thormenthor, which are now little recognized, and that would be roughly it. What's different when it comes to black metal, where Signal Rex is perhaps one of the more recognizable labels currently spreading extreme underground music to the glory of the horned one. Phrenocyst is a relatively new name from the Iberian Peninsula, which has only produced a mini-album so far. End August, the light of day will see their debut full-lenght  “Cremation Pyre”, which I have been given the opportunity to interact with for some time.  Although the road to the modern elite of the genre is rather far in this case, I think this is a group that ranks rather in the upper half when it comes to quality. The Portuguese definitely fit into the modern trends of old-school playing, their death metal is meaty, heavily tweaked with doomy, crushing chords and expressive rhythm section work. It is earpleasing that Phrenocyst doesn't try to play the same on and on, skillfully varying the tempo in an effort not to bore the listener with drifting in place.  The guitars sound beefy, they make room for the drummer to throw in some fills when necessary, at other times they let the four strings ring out and break through from the background. Despite the feeling that there are passages on “Cremation Pyre” where this riffing could be more daring, inventive or expressive, the final tone and construction of the composition prove that nothing here is unintentional. Even the modest, quieter, often acoustic passages, which add a somewhat unreal character, certainly deserve attention. Personally, I'd like to hear more of that here, as it does a nice job, but I won't pick on the debut. I will, however, cling to the vocal parts, which are the biggest problem of this release for me. This is because Mr. Throat either doesn't have a steam in his lungs, or the vocals have been buried a little too much in the mix trying to break through from the background. It also lacks dynamics, a burr that would blend well with the instrumental layer. Unfortunately, though, I perceive it as a bit of a brake that casts a bit of a shadow over the whole, robbing “Cremation Pyre” a bit of a certain drama that is undoubtedly here. At this point, I don't think this is an album I'll be returning to, but I can't hide the fact that Phrenocyst has entered the orbit of my interest, and I'll be eager to watch the Portuguese's further deeds, as I sense a lot of potential for more here.

                                                                                                             Harlequin

Recenzja APOGEAN „Cyberstrictive”

 

APOGEAN

„Cyberstrictive”

The Artisan Era 2024

O moim uwielbieniu dla muzyki tego kanadyjskiego ansamblu mieliście już okazję dowiedzieć się jakieś trzy lata temu, przy okazji tekstu na temat debiutanckiego materiału zespołu zatytułowanego „Into Madness”, który to można było przeczytać na przeklętych stronicach Apocalyptic Rites. Przy końcu owych wynurzeń wyraziłem opinię, iż technicy z Kraju Klonowego Liścia mają szansę naprawdę namieszać w tym mocno eklektycznym gatunku, jakim jest Technical Death Metal. Miło mi donieść, że postawiona przeze mnie w 2021 roku diagnoza była trafna. Piątka z Toronto miesza wszak tak, że nie ma zmiłuj, a najlepszym na to dowodem jest ich pierwszy, duży album wydany na początku marca tego roku pod banderą The Artisan Era. „Cyberstrictive”, bo o nim mowa, to trochę ponad 43 minuty srodze pokręconego Metalu Śmierci o progresywnych zapędach, który miłośników takich dźwięków przyprawi o niekontrolowany wzwód i niemal ekstatyczne doznania, zarówno na poziomie cielesnym, jak i duchowym. Album ten, to bowiem intensywne, niesamowicie spójne, płomienne, porażające połączenie wyrafinowanej techniki i chwytliwej brutalności. Każdy z zainteresowanych wie, co można usłyszeć na płytach grup rzeźbiących w tym stylu, więc nikogo nie zaskoczę pisząc, że na albumie tym napotkamy prawdziwe,  instrumentalne rozpasanie. Mnogość wykorzystanych tutaj zagrywek, technik, rozwiązań aranżacyjnych, jak i harmonicznych, czy też bogactwo zdobnych ornamentów (zarówno rytmicznych, jak i gitarowych) przyprawia zaprawdę o zawroty głowy. Non stop atakują nas przecież połamane srodze beczki o nieliniowym metrum, rozrywające, precyzyjne basowe figury, uciekające na terytoria progresywne, a jednak poniewierające bezkompromisowo, techniczne riffy, meandrujące, wirtuozerskie wręcz solówki (nie tylko zresztą na wiośle) i agresywne, zaprawione jadem wokalizy. Dochodzą do tego równie popaprane, wysoce niepokojące, elektroniczne efekty dźwiękowe co pewien czas wypływające z tej technicznej gęstwiny, a dodajmy, że zespół praktycznie przez cały czas jedzie z otwartą przepustnicą na pełnej kurwie z matematyczną wręcz precyzją. Ta muzyka poza tym, że przytłacza i niszczy totalnie, to jeszcze zniewala, hipnotyzuje i zabiera słuchacza w psychotyczną podróż po dystopijnych, mrocznych wymiarach nowoczesnych technologii (zwłaszcza nieliczne, miażdżące walce o psychodelicznych teksturach cisną na beret z niesamowitą mocą). Apogean prezentuje oczywiście współczesne oblicze Technicznego Death Metalu, więc większość miłośników Old School’a będzie zapewne kręcić nosem, jednak uważam, że i oni znajdą na „Cyberstrictive” elementy, które rozjebią ich na atomy. Jeżeli naturalnie dadzą szansę tej płytce i nieco się nad nią pochylą. Ja uważam, że to wyśmienity krążek, który we wszelkich podsumowaniach za 2024 rok powinien zając bardzo wysokie miejsca, jeżeli chodzi o Techniczno-Progresywny Metal Śmierci. Każdy, kto swym uwielbieniem darzy albumy Soreption, Archspire, Obscura, czy Rivers of Nihil „jedynkę” Apogean może łykać w ciemno. Nie ma opcji, aby się rozczarował.

 

Hatzamoth   

wtorek, 30 lipca 2024

Recenzja Hate Them All „III”

 

Hate Them All

„III”

Old Temple 2024

Najłatwiej swoją trzecią płytę zatytułować po prostu „III”. I tak też poczynili powracający z nowym krążkiem Zabrzanie. Logiczne to i konsekwentne, bowiem muzycy odpowiedzialni za wspomniany twór od zarania na prostocie się opierają, nie bawiąc się jednocześnie w żadne dziwaczne kalambury. Tutaj wszystko jest wyłożone na stół, bez intelektualnych zagadek czy drugiego dna. Kto zna poprzednie wydawnictwa zespołu, ten wie, czego można się spodziewać po najnowszym, nawet jeśli jego ukończenie zajęło chłopakom sześć lat. Długo. Nie mniej jednak, na dobre rzeczy warto czekać. „III” to bezpośrednia kontynuacja wulgarnego stylu, który sobie chłopcy obrali na samym początku muzycznej przygody. Muzykę Hate Them All charakteryzuje przede wszystkim prymitywne brzmienie. W jego tonie zespół najczęściej zapierdala na maksa i robi rozpierduchę niczym wściekły pawian, któremu nieoczekiwanie przeniesiono samiczkę do innej klatki. Oczywiście zdarzają się chwile na złapanie oddechu, lecz nawet one mocno grzeszą muzyczną brzydotą. Podoba mi się sposób w jaki zespół łączy ze sobą fragmenty nieco bardziej melodyjne z totalnie topornymi, utrzymując jednocześnie maksymalnie wkurwiony klimat swoich piosenek. Brudem i starą szkołą black /  thrash metalu, tudzież prymitywnego punka, wali tu bezlitośnie, a wspomniane, mocno niechlujne brzmienie dodatkowo potęguje klimat nagrań sprzed kilku dekad. Niby nic nowego, a jednak muzyka ta ma taka nośność, że aż się chce nieco rozruszać stare kości. Zajebistą sprawą są też wokale, wykrzykiwane po angielsku oraz w naszym narodowym. I jakoś, co nie jest w sumie zaskoczeniem, te po naszemu robią mi bardziej, zwłaszcza, że nie są pustą grafomanią. Hate Them All na albumie numer trzy udowadniają, że nie interesują ich żadne eksperymenty, a wyłącznie podążanie swoją, choć niekoniecznie oryginalną, ścieżką. No i mi się to bardzo podoba. Nawet jeśli w podsumowaniach roku „III” znajdzie się gdzieś tam, na drugim planie, to i tak powrócę do tych nagrań nie raz, nie dwa. Bo to bardzo solidna płyta.

- jesusatan

Recenzja Mages Terror „Damnations Sight”

 

Mages Terror

„Damnations Sight”

Invictus Productions 2024

Mages Terror to nowa, australijska kapela, która została założona przez Illogium znanego z Portal czy też Vomitor. Do składu zaprosił on Stillborn’a i Rotten’a, czyli wioślarzy z Pustilence, a za beczkami zasiadł CY Consummator, goszczący niegdyś w takich brygadach jak Impetious Ritual i Mongrels Cross. Co z tego wyszło? Ano debiut w postaci „Damnation Sight”, na którym znajduje się dziesięć numerów ostrego jak brzytwa Sweeney’a Todd’a, thrash-black metalu. Ten krążek to ponad pół godziny intensywnie biczującego kostkowania z krótkimi zwolnieniami i szaleńczymi solówkami, a wszystko okraszone zajadłymi i nieprzyjemnie brzmiącymi wokalami. Panowie z Brisbane nie pierdolą się w tańcu i nie silą się na szczególne popisy. Ich muzyka to proste, aczkolwiek pomysłowe riffy w między które wkradają się świdrujące, lecz tylko śladowo występujące tremolo oraz sprawnie i z polotem zagrane solówki. Mages Terror w pełni nawiązując do stylu retro, częstuje nas energicznym thrashem, który zwalnia okresowo do rytmicznie gniotących akordów wygrywanych na tłumionych strunach. Wszystko to ubrane w odpowiednie brzmienie, które swym jazgotem kaleczy do krwi, generuje niezwykle zajadłą gędźbę. Polana ona jest sowicie smołą i nienawiścią, przez co przypomina nieokrzesane i brudne produkcje z lat osiemdziesiątych. Przywiewa to wspomnienia zgniłych i speed metalowych wydawnictw, w których poza prędkością tnącą twarz, królowały bluźnierstwa i bezceremonialny wkurw. Australijczykom udało się w stu procentach oddać duszę tamtych lat i zarejestrowali dziesięć wspaniałych kompozycji, z których wylewa się złowroga moc i czerń. Bardzo mocny, poczerniony thrash metal, który drapie jak wczesny Bathory, pluje flegmą niczym Venom i łoi skórę na podobę Destruction. Ostra i bezkompromisowa jazda z diabelskimi rogami w tle. Słuchając i machając głowami nie zapomnijcie dobrze się trzymać fotela.

shub niggurath

poniedziałek, 29 lipca 2024

Recenzja Cranial Disorder „Congenital Depravity”

 

Cranial Disorder

„Congenital Depravity”

Lethal Scissors Rec. 2024

Rzadko sięgam po wydawnictwa pokroju Cranial Disorder. Powody są banalne i oczywiste. Wystarczy mi rzut oka na okładkę, często też nazwę zespołu, i już wiem, że to będzie rzeźnia z gatunku guturalnego wyrzygu, z dużą dozą prawdopodobieństwa okraszona technicznymi wygibasami. A ja jakoś za Wormed czy Origin od wielu lat nieszczególnie szaleję. No ale można czasem sprawdzić, co w owym podgatunku się dzieje, prawda? No to se sprawdziłem Indonezyjski Cranial Dosorder. A bo tam też sporo pojebów, się do krzyży przybijają udając Jezusów i takie tam… „Congenital Depravity” to w zasadzie typowy przedstawiciel gatunku wymiotującego z samej okrężnicy, i, o dziwo, niekoniecznie nawiązujący do nazw przedstawionych kilka linijek wyżej. Ich kawałki są krótkie i treściwe, łączące w sobie łamańce Suffocatiopodobne, z typowym przechodzeniem z akordu w akord, chwytliwość Dying Fetus i nieco klasycznego Deeds of Flesh. Kompletnie nic nowego, ale trup nadal ścieli się gęsto i to nawet w zaskakującej ilości. Pomijając brzmienie, któremu kompletnie nie mam nic do zarzucenia, przyznać muszę, że kompozycje Indonezyjczyków są ułożone naprawdę z głową i bynajmniej nie nużą, czego obawiałem się najbardziej. Wręcz przeciwnie. Mimo dość ścisłych ram gatunkowych, każda piosenka, nawet jeśli utrzymana w podobnym tempie, czyli takim żwawym, do potańczenia, ma swoją własną melodię. Wokale chwilami przechodzą z typowego wyższego growla w bardziej świńskie kwiki, co też jest tematem oklepanym, ale co z tego, skoro brzmi to zajebiście. Słucha się tego longa bez ziewania, a i chętnie odpala po raz kolejny. Oczywiście żadne to mistrzostwo świata, ale jeśli lubicie brutal death metal, to tą pozycję zdecydowanie powinniście sobie wrzucić na ruszt. Może to niewielka rekomendacja, ale tym razem po napisaniu recenzji nie wyjebałem tej płyty do kosza, tylko wrzuciłem do archiwum. Może kiedyś jeszcze wrócę, i wcale nie mówię tego kurtuazyjnie.

- jesusatan

Recenzja SANTET / ISTIDRAJ „Verbis Diaboli”

 

SANTET / ISTIDRAJ

„Verbis Diaboli” (Split)

Iron, Blood and Death Corporation 2024

Miłośnicy azjatyckiego Black Metalu łączcie się! „Verbis Diaboli” to bowiem split dwóch hord z tego największego na naszym łez padole kontynentu. Wielce zasłużone dla krzewienia diabelskiej muzy zespoły się na nim znajdują. Istidraj z Singapuru rozsiewa swe bluźnierstwo od 1993 roku, a Santet pluje jadem z Indonezji od roku 1997. Wielu wydawnictw dorobiły się na przełomie ponad dwóch dekad obie te grupy, a ostatnim przejawem ich perwersyjnych, opanowanych przez ciemność umysłów jest tegoroczny split album wydany pod skrzydłami Iron, Blood and Death Corporation. No to pochylmy się teraz nad muzyczną zawartością tego wydawnictwa. Rozpoczyna Santet, i to rozpoczyna bardzo udanie. Ich mizantropijny, Czarci Metal robi robotę, a do tego klimatem operuje iście demonicznym. Tak mniej więcej (choć wiem, że mniej więcej to babcia na nartach jeździła, mniej na nartach, a więcej na dupie) do połowy ich występu jest naprawdę dobrze. Beczki są siarczyste, wiosła jadowite, bas jedzie grubo, a w wokalizach jest Szatan. Niestety druga połowa ich recitalu nie jest już tak dobra. Władzę nad ich muzą przejmują bowiem wszechobecne klawisze i zbyt słodkie melodie. Wszystkim, którym podobają się jednak ostatnie płytki Algazanth, Dimmu Borgir, Dark Fortress, czy Keep of Kalessin dźwięki te wejdą gładko, niczym chłodny browar w upalny dzień. Drugą częścią tej płytki niepodzielnie natomiast włada Istidraj. Słychać tu nieco bardziej blasfemiczne podejście do tematu, jednak to, co zaprezentowały tu Demony z Singapuru, także dupy nie urywa. Jest co prawda w chuj surowo, brudno i po chamsku, a całość brzmi, jakby nagrywano te wałki w cuchnącym alkoholowymi wymiocinami garażu (czyli tak, jak brzmieć powinno), jednak same kompozycje jakoś nie porywają, mimo że pobrzmiewają w nich echa wspomnianego tu już Blasphemy, Impaled Nazarene, czy wczesnego Gorgoroth. Dlatego też myślę ja sobie (czasem nawet mnie się to zdarza), że „Według Słów Diabła”, to wydawnictwo przeznaczone dla maniakalnych wyznawców Azjatyckiej szkoły Black Metalu. Reszta może sobie odpuścić, gdyż raczej nie zrozumie tych wibracji. A może się mylę? Najlepiej sprawdźcie sami.

 

Hatzamoth

sobota, 27 lipca 2024

Recenzja Trimegisto „The Hanged Man”

 

Trimegisto

„The Hanged Man”

Iron, Blood and Death Corporation 2024

No i znów jesteśmy w Chile. Stamtąd bowiem pochodzi, działający nieprzerwanie od niemal ćwierć wieku Trimegisto. Jeśli miałbym ten zespół jakoś rekomendować ze strony personalnej, to nadmienić wypada, że w jego skład wchodzi niejaki Claudio Salinas, człowiek odpowiedzialny także, między innymi, za Meridon, którego to drugą płytą zachwycałem się na początku tego roku. „The Hanged Man”, czyli wydana pierwotnie dwa lata temu EP-ka, w przypadku tegorocznego wznowienia na CD wzbogacona także czterema kompozycjami ze splitu z Godagainst, uświadcza mnie w przekonaniu, że facet ma łeb na karku i w muzykę potrafi. Bardzo. Rzeczony materiał to death metal będący pewnego rodzaju pomostem miedzy starą szkołą a odmianą bardziej współczesną. Przede wszystkim każda z piosenek na tym wydawnictwie nie jest ani banalna, ani oczywista. W muzyce Trimegisto naprawdę sporo się dzieje. Znajdziecie tutaj cały przekrój temp i stylów kostkowania, od doomowych golemów, przez niesamowicie zadziorne riffowanie, lekko nawet zahaczające o thrash, na blastowych kanonadach podkręcanych riffami tremolo kończąc. Słychać wyraźnie, że technicznie panowie stoją na tej wyższej półce, co absolutnie nie oznacza, że mamy tu do czynienia z jakimś bezcelowych gitarowym onanizmem. Tutaj wszystkie zagrywki mają swój cel i idealnie się ze sobą zazębiają, dozując jednocześnie napięcie tak, byśmy jedynie dochodzili do momentu bliskiego eksplozji, jednak jej nie doświadczyli. Naprawdę klimat tego krążka jest idealnie wyważony. Z jednej strony mamy tu duszną i gęstą atmosferę, a jednak muzycy pozwalają sobie co jakiś czas na wpuszczenie do swoich kompozycji nieco więcej przestrzeni i bardziej przyswajalnych melodii. Trochę to wygląda na zabawę formułą deathmetalową, która to jednak wychodzi zespołowi wybornie. Za największą zaletę „Tha Hanged Man” uważam fakt, iż EP-ka ta nie wchodzi od razu do głowy, głównie ze względu sporą ilość zastosowanych na niej środków. Jeśli jednak damy sobie kilka sesji i ochłoniemy, przyswajając przy okazji wszystkie drobne niuanse, to otrzymujemy danie niczym z restauracji oznaczonej trzema gwiazdkami Michelin. Tym bardziej, że brzmienie tych nagrań, choć odrobinę różne w przypadku samej EP-ki i materiału ze splitu, nie pozostawia absolutnie niczego do życzenia, będąc czytelnym i organicznym zarazem. Nie będę wymieniał zespołów, których nazwy przyszły mi do głowy podczas wielu sesji z Trimegisto, bowiem Chilijczycy tak umiejętnie stopili je we własny amalgamat, że nie ma to chyba większego sensu. Sens za to ma, i to największy, rozejrzenie się za tym krążkiem. Tak jak rekomendowałem wspomniany na wstępie Meridon, tak samo mocno polecam tych herbatników. Kurewsko mocny materiał.

- jesusatan

Recenzja Aeon Winds „Aeon”

 

Aeon Winds

„Aeon” (Reissue)

ATMF 2024

Niezbyt często sięgam po słowacki black metal dlatego zapewne jest to moje pierwsze spotkanie z tym istniejącym od 2007 roku zespołem. W sumie to nieźle trafiłem, bo w związku z tym przyszło mi zapoznać się z jego debiutanckim materiałem, ponieważ „Aeon” to odświeżona i rozszerzona wersja dema, którym Aeon Winds zainaugurował swoją obecność na scenie. Nie wiem jak było potem, ale nie zamierzam sprawdzać, gdyż godzina spędzona z tym wydawnictwem w zupełności mi wystarczy. Niestety nie leży mi zupełnie taka forma klimatycznego bleka jaką grają ci Słowacy. Co prawda kompozycje te są w pełni przemyślane i słuchając ich nie można się nudzić, lecz w tutejszych melodiach czy sposobie riffowania osobiście nie znajduję nic co mogłoby spowodować, że odtworzę ten krążek po raz trzeci. W akordach tutaj istniejących nie odnalazłem ani grama chłodu, śladową ilość czerni i żadnych negatywnych emocji. W ogóle jest to bardzo przyjemna muzyczka, która wygenerowana została za pomocą ciepło brzmiących gitar. Przy akompaniamencie sekcji rytmicznej i takich sobie wokali snują one epickie chwytliwości na podobę późnego Emperor czy jakiegoś tam Dimmu Borgir i jak u nich płyną w zmiennych tempach oraz w zróżnicowanej rytmice, tasując się bezustannie, tylko nic z tego treściwego nie wynika. W te dość aksamitne utwory nasi trzej mieszkańcy Bratysławy wplatają także mnóstwo symfonicznych jak i zagranych na czystych strunach przerywników, dokumentnie je rozwadniając. Jak by tego było mało, wśród zamieszczonych tu kawałków znalazło się także kilka instrumentalnych i ckliwych wypełniaczy w celu mi nie znanym, ale ostatecznie pasujących do ogólnego wydźwięku tej płytki. I na sam koniec jako gwoździa do trumny Aeon Winds użył dwóch coverów The Cure, które same w sobie zostały ciekawie zinterpretowane, ale ich zimno-falowy i gotycki charakter jest jak na mój gust zbyt dużym wtrętem, który brutalnie i doszczętnie niszczy to i tak już słabe wydawnictwo. Jeżeli lubicie przyjemny black metal, który w gruncie rzeczy taki nie powinien istnieć to sprawdzajcie, a ja tym czasem posłucham sobie na przykład… Sarcofago.

shub niggurath

Recenzja CORPUS OFFAL „Corpus Offal”

 

CORPUS OFFAL

„Corpus Offal” (Demo)

20 Buck Spin 2024

Co może wprowadzić Was w dobry nastrój, mimo że zapierdalacie krótko po czwartej nad ranem do codziennego kieratu zwanego potocznie pracą, tyrką, bądź robotą? W pierwszym odruchu powiedzielibyście, że absolutnie nic, jednak po krótkim zastanowieniu każdy zapewne miałby na to pytanie swą własną odpowiedź. Jednych zadowoliłyby bezpańskie dwie stówki leżące na chodniku, innych ucieszyłby lodzik z połykiem zaserwowany przez przygodnie spotkaną niewiastę, a jeszcze innych w wyśmienity humor wprowadziłaby niespodziewana wiadomość, że oto nagły szlag trafił Waszego, znienawidzonego szefa. U mnie natomiast o perwersyjny uśmiech na licu i ekstatyczny błogostan przyprawiły dźwięki, jakie usłyszałem na debiutanckim wydawnictwie amerykańskiego Corpus Offal. I w sumie nie ma się co dziwić, gdyż projekt ten powstał niejako na gruzach Cerebral Rot, a uzupełnili go muzycy, którzy swe paluchy maczali także w Demoncy, Autophagy, czy też w Bell Witch. „Demo 2024” zawiera tylko dwa utwory, ale wierzcie mi, w glebę wgniatają one z okrucieństwem iście potwornym i niepowstrzymanym. Zawiesisty, sowicie zaprawiony patologiczną zgnilizną i grobowym feelingiem Death Metal, zbudowany na ciężkich w chuj, przytłaczających  bębnach, smolistych liniach basu, mięsistych, tłustych riffach i ryjących nisko, ropnych growlach gniecie tak, że kurwa klękajcie narody! Choć kręgosłupem twórczości Corpus Offal jest zdecydowanie utrzymany w średnich tempach mroczny, zamarynowany rozkładem Metal Śmierci starej szkoły inspirowany Autopsy, czy Mausoleum, to na produkcji tej napotkamy także nie do końca oczywiste zmiany tempa, psychotycznie wrzące, kotłujące się złowieszczo gitary, chore harmonie oraz popaprane akcenty aranżacyjne, które skierowały do pewnego stopnia moją percepcję w stronę niszczącego „Nespithe”, wiadomo kogo. No kurwa, dosłownie wdeptały mnie w glebę te dwa wałki, oczywiście zaraz potem, jak rozerwały mnie na strzępy. Długo, oj długo trwało, zanim zebrałem swe marne szczątki ponownie w jedną całość po kontakcie z muzyką Corpus Offal. A skoro taką masakrę potrafiły uczynić mi tylko dwa wałki w ich wykonaniu, to strach pomyśleć co zrobi ze mną jakieś dłuższe wydawnictwo onego zespołu, na które, między nami mówiąc, czekam z niecierpliwością i masochistyczną nadzieją na jeszcze większy wpierdol.

 

Hatzamoth

piątek, 26 lipca 2024

Recenzja प्रलय. „Satanic Violence / Fallen Temples”

 

प्रलय.

„Satanic Violence / Fallen Temples”

Fallen Temple 2024

 



Pewnie zastanawiacie się, co to za krzaczki? No i słusznie, bo ja też miałem zagwozdkę jak to odczytać. Wyobraźcie sobie, spotykacie kolegę na koncercie, i chcecie mu polecić nagrania zespołu na zasadzie „Czekaj, zaraz ci narysuję nazwę” haha! Zatem dla ułatwienia, bardziej po naszemu jest to Pralaya. Pralaya to dzieło dwóch muzyków z naszej rodzimej sceny. Jeden jest  Tego Świata Spoza, i znać go możecie choćby z takich aktów jak Kult Mogił czy Upon the Altar, drugi zaś… No cóż, nie będę odsłaniał całej tajemnicy. Maniacy polskiego podziemia być może wychwycą ten charakterystyczny, chorobliwy wokal i połączą go z zespołem, który trochę zarazy już był rozsiał. Przejdźmy zatem do zawartości „Satanic Violence” i „ Fallen Temples”. Są to dwa oddzielne wydawnictwa, aczkolwiek od samego początku zastanawia mnie, dlaczego materiały ten nie wyszły od razu jako pełnometrażowy album. Choćby ze względu na to, że brzmienie na obu tych EP-kach jest identycznie paskudne, sugerujące, iż nagrane one zostały podczas jednej sesji, a przynajmniej w tych samych warunkach. W każdym razie te czterdzieści minut (bo tyle trwają łącznie oba rozdziały), to definicja plugastwa, bestialstwa i cuchnącego ścierwa. Jest to muzyka skierowana do bardzo wąskiego grona zwyrodnialców, którzy nie tolerują łatwych melodii (Ha! Znajdźcie mi tu nawet jakąkolwiek „trudną” melodię!), refrenów, czy piosenek ułożonych według utartych standardów. Te dwie EP-ki to jebany chaos, dzicz i zezwierzęcenie. Sekcja rytmiczna napierdala w tempie punkowo - warmetalowym, gitary, szarpane chyba przez wściekłe wilki, tworzą niemal ścianę dźwięku, chwilami ginącą gdzieś w tle, a obłąkane wokale, balansujące między dzikim growlem i opętanym krzykiem potęgują poczucie choroby sączącej się z tych sześciu kompozycji. Nie znajdziecie tu niczego, co byłoby łatwe do przyswojenia. To jest muzyczna degeneracja, będąca, dla szukających porównań, mieszanką Blasphemy z Revenge i im podobnych, wzbogaconą dość obficie religijnymi samplami, plująca na wszelkie świętości i srającą na religię pod jakąkolwiek postacią. Prymitywizm w czystej postaci, maksymalny wkurw, obrzydzenie i wymiot na obecne trendy w muzyce. Nie wiem w jakiej ilości Fallen Temple wydało te kasety, ale nie spodziewam się wyprzedaży pokroju Nekkrofukk. Te nagrania są totalnie pokurwione, zgniłe, cuchnące rozkładem… Kupią to zapewne jedynie wyjątkowi zwyrodnialcy.  Ustawiam się zatem w kolejce.

- jesusatan

czwartek, 25 lipca 2024

Recenzja COMPRESS „The Final Level Of Consciousness”

 

COMPRESS

„The Final Level Of Consciousness” (Ep)

Eternal Death 2024 

Z takimi materiałami, jak „The Final Level…” amerykańskiego Compressod zawsze miałem pewną zagwozdkę. Z jednej strony bowiem fachowe i rzetelne to granie, które absolutnie nie zasługuje na to, aby się po nim przejechać, lecz z drugiej nie ma się czym specjalnie zachwycać. Kwartet z Massachusetts szyje bowiem muzykę, której kręgosłupem jest tradycyjny, jadowity, drugofalowy, choć nie tylko skandynawski Black Metal, stopniowo rozwijany, uzupełniany i doprawiany pierwotnie surowymi, zaropiałymi strukturami Metalu Śmierci, umiejętnie dobranymi, korzennymi, rozrywającymi elementami rodem z amerykańskiej szkoły Thrash Metalu, oraz delikatnym dotknięciem parapetu. Wszystkie klocki zostały tu ze sobą bardzo dobrze zespolone, a jako zaprawa posłużyły ku temu nieco bardziej popaprane, przewijające się tu i tam, atonalne akordy, nienawistne, mizantropijne, mroczne pasaże rodem z zimnego grobu, oraz nihilistyczne wokalizy przepełnione bólem i cierpieniem. Bardzo solidny to materiał. Ciężki, bezlitosny, złowieszczy i odpowiednio zagęszczony, a także na swój pokrętny sposób hipnotyzujący. Na kolana jednak twórczość Compress, na razie mnie jeszcze nie rzuciła, aczkolwiek przyznaję, że niemały potencjał tli się w tych dźwiękach, a czy zostanie on należycie spożytkowany, zależy już od samych muzyków zespołu. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko czekać, co przyniesie przyszłość i sprawdzić następną produkcję mizantropów zza wielkiej kałuży, co też mam zamiar uczynić, gdy tylko się ona zmaterializuje.

 

Hatzamoth

Recenzja Horror y Muerte “Horror y Muerte”

 

Horror y Muerte

“Horror y Muerte”

Khthon Invocations 2024

Założę się, że nie słyszeliście wcześniej nazwy Horror y Muerte. Nic w tym dziwnego, bowiem „Horror y Muerte” to debiutancki materiał tego pochodzącego z Chile zespołu. W jego skład wchodzi trzech muzyków, którzy, mimo iż z wyglądu do najmłodszych już nie należą, nie byli wcześniej jakoś wybitnie aktywni na scenie. Jakieś epizody im się trafiały, ale w zespołach, których nazwy mówią mi tyle, ile dotychczas Horror y Muerte. Do rzeczy zatem. Na wydawnictwo to składa się siedem numerów, co daje nam ciut ponad pół godziny muzyki. Jak nietrudno się domyśleć, nawet biorąc pod uwagę bardzo ubogą okładkę, a w zasadzie jej brak, jest to metal śmierci. A że zespoły z Chile ten gatunek mają we krwi, wiadomo nie od dziś. Horror y Muerte nie tapla się jednak w czysto południowoamerykańskiej posoce, bardziej czerpiąc inspiracje z kontynentu leżącego geograficznie nieco wyżej. Owszem, od razu słychać z jakiego zakątka świata panowie pochodzą, choć głównie za sprawą języka, którym wyrażają swoje myśli. Muzycznie to jednak w większej mierze Stany Zjednoczone, oczywiście w wydaniu staroszkolnym. Muzycy zazwyczaj niezbyt się spieszą, utrzymując tempo średnie, dyktowane ciężko mielącymi, niezbyt złożonymi akordami i głęboko rzygającym growlem. Nie nazwał bym tej muzyki chwytliwą, bardziej toporną, chwilami wręcz siłową, co nie znaczy, że brak w niej fragmentów, gdzie chce się pomachać głową. Są też momenty, kiedy panowie niespodziewanie zrywają się do dzikiego galopu, aczkolwiek trwają one niezbyt długo, bo po chwili następuje powrót to buldożerowego gniecenia. Jeśli miałbym pokusić się o jakieś porównania, to uderzałbym w takie nazwy jak Cannibal Corpse czy Broken Hope, choć zapewne każdy z was znajdzie na tym krążku mnóstwo innych odniesień. „Horror y Muerte” nie jest na pewno żadnym kamieniem milowym czy materiałem wybitnym, jednak na tyle solidnym, że każdy maniak metalu śmierci spędzi z nim czas w bardzo przyjemny sposób. Warto się za tym debiutem rozejrzeć, zwłaszcza jeśli pojawi się w lokalnym distro, ale zabijać się za niego na pewno nie ma co. Niemniej jednak, bardzo solidna rzecz.

- jesusatan

Recenzja Aivvass „Spiritual Archives (Occult Rites I+II)”

 

Aivvass

„Spiritual Archives (Occult Rites I+II)”

Darkness Shall Rise 2024

Aivvass to enigmatyczna kapela z Niemiec, której dwie epki wygrzebała skądś Darkness Shall Rise. Osiemnastego lipca wyda je połączone na CD i kasecie, zaś na winylu ukażą się oddzielnie piętnastego sierpnia. Cóż grają nasi tajemniczy Teutoni? Ano okultystyczną formę funeralnego doom metalu, którą z niewiadomych przyczyn łączą z czymś w rodzaju neofolku. Wygląda to tak, że jedna połowa numerów na tym krążku to brzdąkanie na gitarze i nucenie, a druga to ciężkie i mroczne numery, których hipnotyczne tempo wpędza w okultystyczny trans. Oparte są one na prostych i rozwleczonych riffach, które chwilami przeplatane są gitarą akustyczną i wzbogacone syntezatorowymi pasażami. Całości towarzyszą wzniosłe zaśpiewy wokalisty, który potrafi cedzić swe zaklęcia także growlem. Numery te roztaczają duszną i smętną atmosferę, która przepełniona jest mistycyzmem. Magia sączy się tutaj z każdego dźwięku i maluje przed oczami obraz rytuału wypełnionego thelemiczną magią i związanymi z nią gusłami. O ile jestem w stanie zrozumieć charakter tych gęstych i mozolnych utworów o klimacie prastarego i tajemniczego obrzędu, o tyle zupełnie nie kumam wspomnianych wcześniej quasi-folkowych kompozycji, w których królują tęskne melodie i czyste śpiewanie. Oddzielają one od siebie, a właściwie wdzierają się między te mozolne kawałki, burząc zbudowaną przez nie medytacyjną aurę i wprowadzają pewną przaśność znaną ze współczesnych, rycerskich festynów. Według notki promocyjnej zabieg ten „ma zabrać słuchaczy w podróż między biegunami”. Co to znaczy? Nie wiem. Zapewne jest to ściśle związane z zainteresowaniami Aivvass Thelemą, ale co ja tam o tym wiem. Uogólniając, „Spiritual Archives (Occult Rites I+II)” to dziwne połączenie dwóch gatunków, z których jeden z mojego punktu widzenia jest tutaj zbędny, a drugi jest nazbyt teatralny i nieco nudnawy co w efekcie zamieniło go w muzyczną tabletkę nasenną.

shub niggurath

środa, 24 lipca 2024

Recenzja Occulta Veritas „Irreducible Fear Of The Sublime”

 

Occulta Veritas

„Irreducible Fear Of The Sublime”

I, Voidhanger Records 2024

No proszę, kolejną wariację na temat black metalu przygotował na lipiec I, Voidhanger Records. Popełnił ją niejaki Daniele Vergine, włoski muzyk, grający także w kapeli, która początkowo ćwiczyła deathcore’a, aby następnie przejść w klimaty post-black metalowe, a chodzi tu mianowicie o Noise Trail Immersion. Daniele najwyraźniej to nie wystarczyło, gdyż założył swój solowy projekt i pod szyldem właśnie Occulta Veritas zaczął rzeźbić w progresji. Niebawem wszyscy będą mieli okazję zapoznać się z jego drugim albumem „Irreducible Fear Of The Sublime”, na który skomponował sześć numerów o dość dusznym usposobieniu. W gruncie rzeczy jest to niczym specjalnie nie wyróżniająca się dysonansowa muzyka w obecnym zalewie tego typu kapel. Mieszanka niezgodnych interwałów, prostych i piskliwych tremolo z odrobiną nastrojowych przerywników, którą skutecznie podbijają tłusty bas wraz z dudniącą perkusją. Całość płynie w szybkim i średnim tempie, zasypując nas gęstymi i schizoidalnymi akordami, które momentami sprawiają wrażenie, że wymykają się Włochowi spod kontroli, wpadając tym samym w sporą przypadkowość. Te mroczne i gorące riffy przybierają wtedy formę diabolicznej improwizacji, wytrącając ten awangardowy black metal i słuchacza z równowagi. Wzbogaca to tą trochę nudną nawałnicę, nadając jej odrobinę dzikiego i szalonego wyrazu. Słuchając „Irreducible Fear Of The Sublime” można jednak dopatrzyć się również ciekawych elementów. Są nimi brzmienie gitar, które przypomina dźwięk bitego szkła, co przy bardziej piskliwych zagrywkach boleśnie rani uszy. Drugim interesującym składnikiem jest wokal, który zdaje się być potraktowany jako dodatkowy instrument. Nakłada się on na główne tekstury, zakrywając je delikatnym szumem, co czyni okresowo ten materiał czymś nieokiełznanym i odrealnionym. Ogólnie najnowsza propozycja Occulta Veritas to solidny średniak, który znużył mnie po trzech odsłuchach. Sprawdźcie, może Wam podejdzie bardziej.

shub niggurath

Recenzja FLAME OF WAR „The Flames Are Rising”

 

FLAME OF WAR

„The Flames Are Rising” (Re-Issue)

Werewolf Promotion 2024

 


Wiadome jest, iż muzyczna scena w każdym kraju ma swoją historię, oraz zespoły, które wydatnie przyczyniły się do jej powstania (sceny oczywiście, a nie historii), choć nie zawsze osiągnęły w związku z tym należne im zaszczyty. Jedną z takich grup jest moim skromnym zdaniem dolnośląska horda Flame of War, która niejako budowała podwaliny i przygotowywała grunt pod obecną potęgę Polskiej sceny Black Metalowej. Z niekłamaną radością przyjąłem więc tegoroczną reedycję pierwszej dużej płyty Wrocławian, za którą odpowiada Werewolf Promotion. Myślę, że dla tej wytwórni wznowienie tego materiału jest także pewną podróżą sentymentalną i w pewnym sensie zatoczeniem i domknięciem kręgu mocy, gdyż limitowana do 200 kopii kaseta z „The Flames Are Rising” była pierwszym wydawnictwem sygnowanym pieczęcią wilkołaka. Na bok jednak odrzućmy sentymenty i bierzmy się do roboty. Tak więc pierwszy pełniak Flame of War, to trochę ponad 52 minuty surowego, korzennego, mizantropijnego Black Metalu. W przeważającej większości proste, a chwilami wręcz minimalistyczne to granie, oparte na siarczyście napierdalających, acz nieco tubalnych bębnach, jadowitych, zalatujących tradycyjną furią, gniewnych riffach i na wskroś ponurych, trzewnych wokalizach. Mimo owej prostoty i niezaprzeczalnej bezpośredniości muzyka Płomienia Wojny, jaka znalazła się na tej płycie, hipnotyzuje i po prostu powalała atmosferą. Feeling tych dźwięków przesiąknięty był bowiem(i nadal jest) starożytnymi, pogańskimi, wojennymi wibracjami i nienawiścią do chrześcijańskiej zarazy. Może to i stwierdzenie trochę na wyrost, ale sądzę, że „The Flames Are Rising” jest jednym z tych materiałów, które w swoim czasie niejako ukształtowały na pewien czas naszą, rodzimą scenę diabelskiego grania. Minęło bez mała 17 lat od czasu premiery „The Flames…”, a ten materiał moim skromnym zdaniem nie zestarzał się ani na jotę i wciąż oddziałuje z taką samą siłą (przynajmniej na mnie). Wznowienie to jest zatem zakupem obowiązkowym dla wszystkich, którzy mienią się maniakami Black Metalu, a wymówką przed nabyciem tej płytki może być tylko przeniesienie się do krainy wiecznych łowów (bramy raju dawno już bowiem przed nami zamknięte).

 

Hatzamoth

wtorek, 23 lipca 2024

Recenzja / A review of Mekigah “To Hold Onto a Heartless Heart”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Mekigah

“To Hold Onto a Heartless Heart”

Aesthetic Death 2024

Nie wiem jak wy, ale ja mam tak, że jeśli zespół wydaje piątą płytę, a ja o nim wcześniej nigdy nie słyszałem, to z góry zakładam, że będzie to jakieś gówno, ewentualnie totalna przeciętność. Czasem się jednak zdarza, a jest to prawdopodobieństwo jak jeden na pięćdziesiąt, że jednak znajdę coś, co mnie faktycznie poruszy. Mekigah to solowy projekt z Australii, choć wsparty muzykami sesyjnymi, będący swoistym eksperymentem. Jak to dość często się zdarza w przypadku zespołów wydawanych przez Aesthetic Death, konotacje z muzyką stricte metalową są tu jedynie śladowe. „To Hold Onto a Heartless Heart” jest bardziej wariacją, spontanicznym happeningiem, czerpiącym z bardzo wielu źródeł. Owszem, zgadza się, występują na tym krążku instrumenty czysto rockowe, choć nie zawsze to właśnie one wiodą prym. Mocniejsze uderzenia w postaci doomowych akordów są jedynie akcentem, aczkolwiek potężnym, dla podkreślenia złowrogiego klimatu tych nagrań. Jednak tyleż samo, a może nawet więcej, w nich mistycyzmu czy tajemniczego nastroju. Chwilami nawet dziwactwa. Zwłaszcza w bardzo mocno pokręconych fragmentach, gdzie Vis Ortis miesza inspiracje industrialne z noise’owymi. Zresztą muzyka Mekigah to taka trochę schizofrenia. Jeśli wsłuchamy się a nią dość dogłębnie, odniesiemy wrażenie jak byśmy podglądali przez dziurkę od klucza autystyczne dziecko bawiące się zabawkami, tudzież człowieka z rozdwojeniem jaźni grającego w szachy sam na sam. Ciężko za pierwszym podejściem przewidzieć, co się za chwile stanie i w jakim kierunku skręcą dźwięki kreowane przez muzyka. Tym bardziej, że jak wspomniałem na wstępie, można odnieść wrażenie iż bawi się on wpadającymi mu do głowy pomysłami, nie zawsze pochodzącymi z tego samego źródła, a wręcz przeciwnie. Na tym albumie spotkamy się z całą gamą dziwnych doświadczeń, zazwyczaj niezbyt pozytywnych, bardziej wprowadzających nas w stan chorobowy. Przesterowane wokale, jęki, krzyki, mnogość instrumentarium tworzącego przedziwne dźwięki, bo nie zawsze można to nazwać „melodią”, narkotyczny klimat przepełniony niezliczoną ilością chorych wizji, i to czające się w tle „coś”… Nieprzyjazne i złowrogie. Niesamowite jest, jak ten album utrzymuje w napięciu, nawet w chwilach pozornego spokoju. Nie wiem, ile razy pisałem to zdanie w przypadku wydawnictw Aesthetic Death, ale powtórzę się po raz kolejny. Muzyki Mekigah nie wystarczy posłuchać, jej trzeba doświadczyć całym sobą. Jestem pełen podziwu dla kierownika tego labelu, że potrafi wygrzebać z podziemia tak cudowne perełki. Koniecznie sprawdźcie „To Hold Onto a Heartless Heart”, a ja obiecuję, że zrobię to samo z wcześniejszymi nagraniami Australijczyka. Kurwa, coś niesamowitego!

- jesusatan

 

Mekigah

‘To Hold Onto a Heartless Heart’

Aesthetic Death 2024

 

I don't know how about you, but I'm of the opinion that if a band releases their fifth album and I'd never heard of them before, I assume in advance that it's going to be some crap, or at its best total mediocrity. Sometimes it happens though, and it's a probability of like one in fifty, that I find something that actually moves me. Mekigah is a solo project from Australia, albeit backed by session musicians, which is a kind of experiment. As is quite often the case with bands released by Aesthetic Death, the connotations with strictly metal music here are only vestigial. ‘To Hold Onto a Heartless Heart’ is more of a variation, a spontaneous happening, drawing on many sources. Yes, that's right, there are purely rock instruments on this album, although they are not always the ones leading the way. The harder hitting doom chords are merely an accent, even if a powerful one, to emphasise the sinister atmosphere of these recordings. However, there is just as much, if not more, mysticism or mysterious mood in them. At times even strangeness. Especially in the very twisted passages where Vis Ortis mixes industrial and noise inspirations. Mekigah's music is also a bit schizophrenic. If we listen to it closely enough, it is as if we were peeping through a keyhole at an autistic child playing with toys or a man with split personality playing chess with himself. It is difficult to predict, at least at first glance, what will happen next and in which direction the sounds created by the musician will turn. All the more so because, as I mentioned in the introduction, one gets the impression that he plays with the ideas he comes up with. Ideas not always from the same source, but on the contrary. On this album we encounter a whole range of strange experiences, usually not very positive, more like putting us in a sick state. Distorted vocals, moans, screams, a multitude of instrumentation creating bizarre sounds, because it can't always be called ‘melodies’, a narcotic atmosphere filled with countless sick visions, and that lurking ‘something’ in the background... Unfriendly and sinister. It's amazing how this album keeps you in suspense, even in moments of apparent calmness. I don't know how many times I've written this sentence when it comes to Aesthetic Death releases, but I'll repeat myself once again. Mekigah's music is not enough to listen to, it has to be experienced with the whole person. I am full of admiration for the boss of this label, that he is able to dig out such wonderful gems from the underground. Be sure to check out ‘To Hold Onto a Heartless Heart’, and I promise to do the same with the Australian's earlier recordings. Fuck, something amazing!

- jesusatan

 

Recenzja NIHILO „Made of Lies”

 

NIHILO

„Made of Lies” (Compilation)

Iron, Blood and Death Corporation 2024

Dla tych, co niewiedzą, lub udają, że niewiedzą, krótkie przedstawienie. Nihilo to Szwajcarski kwintet powstały w 2003 roku. Panowie rzeźbią w Death Metalowej materii, dorobili się czterech albumów długogrających, jak i kilku mniejszych wydawnictw. Teraz info dla tych, którzy małe co nieco już wiedzą. „Made of Lies” to nie jest kolejny, pełny album Szwajcarów. Jest to materiał kompilacyjny, a składają się na niego: jeden niepublikowany wałek z 2022 roku, pozostały po sesji do płyty „Resolution”, oraz utwory z Ep’ek „Infected”, „Antichrist” i „The Flaming Bed in Benum”, które wcześniej ukazały się tylko na vinylowych plackach. Jak już wspominałem wcześniej, muzycznie mamy do czynienia z wysokiej jakości Metalem Śmierci, opartym na tradycyjnych wzorcach gatunku. To bezkompromisowa, ciężka  muzyka, odwołująca się bezpośrednio do lat 90-tych, oparta na gruchoczących kości bębnach, rozrywających liniach ziarnistego basu, patroszących brutalnie wiosłach i klasycznie głębokich growlach operujących na kilku zakresach. Helwetom udało się połączyć w jeden zwarty monolit Europejską i Amerykańską szkołę gatunku, doprawiając ją szczyptą rasowej szwedzizny, oraz akcentami rodem z Ameryki Południowej. Można więc w muzyce Nihilo odnaleźć zarówno wpływy Benediction, Asphyx, Bolt Thrower, czy Vader, jak i nawiązania do twórczości Possessed, Sadistic Intent, Malevolent Creation, wczesnego Immolation, Angel Corpse, bądź  Massacre. W dźwiękach, jakie tu znajdziemy, przebija się także dzikość, znana z pierwszych produkcji Krisiun, jak i chropowata bezpośredniość Carnage, Entombed i Dismember. Doprawdy wybornie szyją panowie ten swój korzenny, intensywny Death Metal zakotwiczony bardzo mocno w starej szkole. Każdy, kto mieni się fanem Metalu Śmierci, a jeszcze nie zakolegował się z Nihili, czas aby niezwłocznie to uczynił. Tym natomiast, którzy zespół ten już znają i szanują nie pozostaje nic innego, jak tylko dokonać zakupu „Made of Lies” i cieszyć się zawartą na nim muzyką. Radzę tylko się pospieszyć, gdyż digipack Cd z tym materiałem limitowany jest ściśle do 300 kopii. Tak więc raz, dwa na zakupy marsz.

 

Hatzamoth

Recenzja True Black Dawn „Of Thick-Circling Shadows”

 

True Black Dawn

„Of Thick-Circling Shadows”

W.T.C. Productions 2024

Po dość dzikim debiucie „Blood For Satan” zrobili sobie niezłą przerwę, bo nie licząc splitu z 2005 roku powrócili dopiero po piętnastu latach z dość klimatycznym i momentami monumentalnym „Come The Colorless Dawn” po czym znów zamilkli. Osiem wiosen musiało minąć, aby pojawili się z najnowszym, trzecim albumem. Jak na tyle lat obecności na scenie, ponieważ istnieją już od 1992, to nagranie trzech krążków nie jest chyba dużym wyczynem, ale podobno są zespołem kultowym więc niejako może to ich usprawiedliwiać. Zresztą na przykład taki Thorns, który swego czasu nagrał taką samą liczbę, ale demówek, których w tamtym okresie poza The Black Circle nie słyszał nikt również określany był jako legendarny. Dobra, chuj z tym. Muzyka True Black Dawn na każdym wydawnictwie udowadniała, że panowie znają się na rzeczy, a serca mają naprawdę czarne. Była ona również świadectwem na to, że fiński black metal nie tylko cepelią i festyniarskimi melodiami stoi. Na „Of Thick-Circling Shadows” kwintet ten kontynuuje swoje podejście do diabolicznego grania w ujęciu stanowczym i nastrojowym zarazem. Jest to także wydawnictwo nieco odmienne od swego poprzednika, lecz różnice między nimi nie są tak skrajne jak to miało miejsce w przypadku pierwszej i drugiej płyty, niemniej jednak rzucają się wyraźnie w uszy. True Black Dawn czerpiąc ze spuścizny lat dziewięćdziesiątych doskonale łączą w swoich aranżacjach różne podejścia do rogacizny z tamtego okresu, dokładając również odrobinę nowocześniejszego podejścia. Fuzja poszczególnych stylów zaowocowała ponurym i jednocześnie epickim black metalem, który mocno wżera się w mózg. Finowie sprawnie żonglują tempem oraz zmiennym charakterem kostkowania, częstując depresyjnymi tremolo, mrocznymi riffami, majestatycznymi melodiami oraz wojennymi nawałnicami. To zimna i zróżnicowana muzyka, w której słychać chmurne wpływy Mayhem, batalistyczne zapędy Marduk czy też wzniosłe chwytliwości na podobę wczesnego Dimmu Borgir. Nie brakuje tutaj również chwilami rytmicznego i delikatnie przebojowego podejścia do black metalu jak chociażby u Behexen czy Watain, nie przeszkadza to jednak w odbiorze tej płyty jako paskudnego bleka, który w gruncie rzeczy wypełniony jest ostrymi i melancholijnymi riffami. Intensywnie rani i dodatkowo wpędza w bezsilność niczym wybrane produkcje ekipy z Nidaros. Może trochę zbyt krystalicznie zarejestrowany i brzmiący okresowo odrobinę mainstreamowo, ale bez trudu broniący się swym przeszywająco szorstkim i hipnotycznym usposobieniem.

shub niggurath

niedziela, 21 lipca 2024

Recenzja Hyperdontia „Harvest of Malevolence”

 

Hyperdontia

„Harvest of Malevolence”

Dark Descent Rec. 2024

Mam wielu znajomych, których pojawienie się na horyzoncie tej pozycji niezmiernie uraduje, i którzy na „trójeczkę” od tej turecko – duńskiej ekipy bardzo czekają. Ja z Hyperdontia mam tak, że nie czekam wcale. I to nie dlatego, że nie podoba mi się ich muzyka. Wręcz przeciwnie. Historia jednak jest taka, że obie poprzednie płyty odsłuchałem po kilka razy i odłożyłem w kąt. Czy z „Harvest of Malevolence” będzie podobnie? Nie wiem, ale pewne jest jedno. Teraz, kiedy robię sobie z tym materiałem kolejną rundkę, to gęba mi się sama cieszy. Chłopaki, w zasadzie od samego początku, trzymają się bowiem starej deathmetalowej ścieżki, i krocząc nią naprawdę wiedzą jak stawiać kroki. Te czterdzieści minut to klasyka gatunku na bardzo wysokim poziomie. Tempo kompozycji mamy raczej umiarkowane, za to zespół zdecydowanie dba i zmiany w riffowym kalejdoskopie. Nie ma wałkowania tego samego motywu przez cały numer, coś się musi dziać by nie wkradała się nuda. Słychać jednocześnie, że panowie dbają, by poszczególnie kompozycje różniły się od siebie, stąd też ilość inspiracji, które z „Harvest of Malevolence” można wyłapać jest mnoga i rozpościera się niczym wachlarz pawia, od Bolt Thrower, przez Massacre, Massacra po Incantation. Dużą zaletą tego krążka jest jego niezaprzeczalny groove oraz równy poziom. Ciężko doszukiwać się na tych nagraniach jakichś słabszych punktów. Harmonie z najwyższej półki, krótkie acz treściwe solówki, grobowy growl, sekcja rytmiczna pracująca równo niczym maszyna drukarska, czysty oldskul. Podobnie jak w przypadku nowego Intolerance, którym ostatnio się zasłuchuję, nowy album Hyperdontia jest z rodzaju tych, które nie wnoszą kompletnie nic nowego do kanonu gatunku, a jednocześnie są jego encyklopedycznym przykładem, materiałem, który nowicjusza może zachęcić do pierwszego kroku w deathmetalowy świat, a dla weterana stanowić solidną porcją tego, co kocha najbardziej. Wspominałem na początku, że Hyperdontia nie jest zespołem, na którego płyty czekam z wypiekami na licu. Ten album może i tego nie zmienia, ale utwierdza mnie w przekonaniu, że z kolejnym materiałem zespołu też bankowo się zapoznam. Bo Hyperdontia to marka o sprawdzonej jakości.

- jesusatan