Blood
Feast
„Infinite
Evolution”
Hells Headbangers 2024
Ja
pierdziele! Nie miałem pojęcia, że ta kapela jeszcze istnieje. Mam przed oczami
okładkę ich drugiej płyty jakbym widział ją wczoraj. W 1989 roku czterech gości
stojących ze swoimi, obciętymi głowami w rękach robiło wrażenie. Dziś to nieco
infantylny obrazek, ale wtedy dla dzieciaka z podstawówki to było coś. Blood
Feast bardzo dawno temu zniknęli gdzieś za horyzontem, nagle powracając w 2017,
aby znów zamilknąć na siedem lat. Teraz wystawiają po raz kolejny swój łeb i
wydają czwartą płytę. Jak obecnie ma się ich thrash metal? Ano całkiem
schludnie. Ci już niemłodzi dziś Amerykanie szyją całkiem przyzwoity thrash,
który płynie w dość szybkim tempie, częstując słuchacza energicznie biczującymi
riffami. Panowie nie stawiają jednak tylko na tradycyjny wpierdol. Rytmiczne
akordy przełamują technicznymi wykrętasami i nietuzinkowymi solówkami.
Przygrywa temu precyzyjna perkusja o delikatnie brzmiących talerzach oraz
zagęszczający i tak już ciężkie jak ta ten gatunek gitary. Jednakże, jeśli
spodziewacie po tym albumie ostrej i kąśliwej muzyki to możecie się zawieść.
Kwartet ten szyje solidny thrash, który odpowiednio dociążony i wykorzystujący
w aranżach sporo współczesnych rozwiązań wybrzmiewa chwilami trochę
nowocześniej niż produkcje z lat osiemdziesiątych. Niemniej jednak w dalszym
ciągu jest to klasyczny thrash, któremu niestety wypadło kilka zębów, pazury
się stępiły i dostający momentami małej zadyszki. Blood Feast chyba się tym nie
przejmuje i z lekkością oraz sercem robią swoje, przyciągając niekiedy do
siebie wirtuozerskimi wstawkami i lekko śmierć metalowym usposobieniem. Można
posłuchać, na kilka okrążeń starczy. Ode mnie czwórka na szynach.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz