środa, 3 lipca 2024

Recenzja LACERATION „I Erode”

 

LACERATION

„I Erode”

20 Buck Spin (2024)

 


Lubicie klasyczny do bólu death metal? Taki nieskażony oryginalnością, panującymi trendami, czy większą inwencją twórczą? Jeśli tak, to mam tu coś dla was. Kalifornijski Laceration właśnie atakuje drugim albumem „I Erode” dostarczając porcję solidnej pożywki dla każdego miłośnika czasów minionych tego gatunku. Podobnie jak w przypadku wydanej przed trzema laty płyty „Demise” tak i teraz otrzymujemy do cna amerykański metal śmierci oparty na sprawdzonych wzorcach. Wczesnoschuldinerowy growling, perliste solówki podłapane od Jamesa Murphy czy duetu Hobbs/Cerrito, masywne, tłuste riffowanie osadzone gdzieś na przecięciu dosadności Obituary i Baphometh i motoryki wczesnego Malevolent Creation zdecydowanie wyłączają Laceration z grona bezmyślnych kopistów Asphyx i Bolt Thrower, których aktualnie na rynku jest zdecydowanie za dużo. Tutaj dominuje zdecydowanie bardziej dynamiczne granie z nieubłaganym, miarowym natarciem stopy i wyraźnie naznaczoną linią basu. Pan perkusista czasem zapędza się w bardziej rzeźnickie terytoria Mazurkiewicza czy Asheim’a, ale są to raczej sporadyczne odstępstwa od normy. W labiryncie precyzyjnych, doskonale odegranych riffów jest dużo miejsca na rasowy groove jak i odrobinę zawijasów i incationowych, zgrzytających zwolnień. Muzycy Laceration doskonale odrobili lekcje z przeszłości oraz zadbali o cholernie staranne wykonanie, bo co jak co, ale warsztat instrumentalny stoi tu na bardzo wysokim poziomie. Brakuje natomiast oryginalności i jakiegokolwiek pierwiastka czegoś własnego. Brakuje trochę muzycznej treści, merytorycznych bebechów, które uczyniłyby z Kalifornijczyków kogoś więcej niż świetnych rzemieślników. Mimo to uważam, że muzyka Amerykanów niesie za sobą większą wartość niż twórczość dajmy na to Skeletal Remains, Necrot czy Undeath, gdyż mniej tu kuglarstwa, kunktatorstwa i tego nieszczerego pierwiastka, którego wyczuwam w muzyce wspomnianych załóg. Laceration jest ze wszech miar szczery w tym co robi, ale łatwo wyczuć, że stać ich na więcej i potrafiliby więcej. Finalnie „I Erode” wydaje się być dobry, ale wciąż zbyt bezpiecznym wydawnictwem, abym słyszał w tym potencjał na drugoterminową fascynację. Szkoda, że Ci adepci nie chcą rozwinąć skrzydeł. Może nie potrafią, a może po prostu jest im wygodnie z tym co robią – nie mi to oceniać, ale jako, że mam przywilej recenzować to wydawnictwo, to śmiem twierdzić, że można było z tego wycisnąć więcej. Maybe next time.

                                                                                                                                             Harlequin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz