piątek, 28 lutego 2025

Recenzja Embrional “Inherited Tendencies for Self-Destruction”

 

Embrional

“Inherited Tendencies for Self-Destruction”

Agonia Rec. 2025

Embrional przedstawiać nikomu nie trzeba. Zespół tworzą ludzie znani, którzy także pod powyższym szyldem stali się już jakiś czas temu rozpoznawalną marką na scenie krajowego death metalu. „Także”, a może „przede wszystkim”, bo powiem szczerze, że akurat spośród wszystkich innych ich wytworów, akurat po Embrional sięgam z największym zaufaniem. Jest to bowiem gwarant jakości i konsekwencji. Potwierdzeniem tego jest najnowszy, czwarty krążek zespołu, przynoszący ze sobą niemal czterdzieści minut tego, czego każdy maniak Skullrippera i spółki mógłby oczekiwać. I to pod każdym względem. Przede wszystkim, Embrional to doskonały przykład kontynuatora tradycji polskiego death metalu z lat dziewięćdziesiątych. Czyli death metalu silnie zainfekowanego zamorską zarazą, posiadającego jednak w sobie coś, po czym od razu poznamy, gdzie panowie się urodzili. O ile pierwszy argument można bardzo łatwo wyjaśnić, wręcz wskazać paluchem, gdzie tutaj śmierdzi Morbid Angel a gdzie Immolation, to aby poczuć ową „polskość” trzeba było chyba w tamtych czasach dorastać. Albo być młodym, acz totalnym maniakiem wszelkiego rodzaju Devilyn’ów, Yattering’ów czy innych Damnation’ów. Wspominam o tym na pewno nie po to, by sugerować, iż Embrional sobie coś „kalkują”. To już za stare pryki, by musieli spisywać zadanie domowe od starszego kolegi. Może i tak robili na samym początku, jednak to na tyle inteligentne bestie, iż szybko wyciągnęli z owych notatek lekcje, i nauczyli się kombinować po swojemu. W efekcie wystawieni zostaliśmy na dziedziczenie tendencji do samodestrukcji. Czyli płyty, która teoretycznie nie przynosi niczego nowego, jeśli mówimy o prezentowany przez zespół styl, za to po raz kolejny wynoszącej go o stopień w górę pod względem wykonu czy kreatywności. Stanowi ona kwintesencję stylu, który trzy / cztery dekady temu święcił tryumfy i rządził niepodzielnie metalowym podziemiem. Który kształtował nie tylko muzyczne wizje, ale i światopogląd wielu młodych wówczas ludzi. Stylu, który dzięki, miedzy innymi, Embrional przetrwał do dziś w równie silniej, niezniszczalnej formie. „Inherited Tendencies for Self-Destruction” to bezlitosne riffowanie, chwilami mocno chwytliwe i szybko wpadające w ucho, lecz tylko po to, by mocno przetrzepać nam zwoje mózgowe. To bezlitosne blasty, działające na szare komórki niczym szatkownica do kapusty, ale to także spore dawki trującej melodii, często podsycanej przez bardzo klasyczne partie solowe. Nie piszę tego po raz pierwszy, wiem, ale powtórzę myśl, która przy słuchaniu takich płyt mi się rysuje. Wiele zespołów, będących rzekomymi „spadkobiercami” pradawnego słowa, prezentuje dziś o wiele wyższy poziom, niż jego autorzy. Dokładnie tak jest w przypadku Embrional. Takiego death metalu mi potrzeba, zawsze i wszędzie, bo działa na mnie lepiej niż eliksir młodości. Ja bym na tej płycie nic nie zmienił. Dla mnie jest, przynajmniej w swojej klasie, idealna. Dokładnie tak staroszkolna, jak zdobiąca ją okładka. Nic dodać, nic ująć.

- jesusatan




Recenzja Fumes „Skeletal Wings Threshold”

 

Fumes

„Skeletal Wings Threshold”

Personal Records 2025

Do zupełnie innej muzyki z tego kraju jestem przyzwyczajony, a tym czasem od Fumes, który powstał jakieś trzy lata temu otrzymałem black metal w niemalże czystej postaci. To „niemalże” jest małym, ale znaczącym pierwiastkiem na debiutanckiej płycie Meksykanów, lecz o tym później. W pierwszych momentach można odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z krystaliczną norweszczyzną, co objawia się w punkowych naleciałościach, zimnych tremolo i thrashowym biciu strun. Podobnie jest z chmurną melodyką płynących w zmiennych tempach akordów, które rzucają się ostro do gardła, ale i potrafią atmosferycznie zwolnić jak w późnym okresie, drugiego etapu aktywności Darkthrone. Po bliższym zakolegowaniu się ze „Skeletal Wings Threshold” odkrywamy, że kwartet ten wyraźnie nawiązuje swoją twórczością do pierwszej fali gatunku i więcej w nim lat osiemdziesiątych niż dziewięćdziesiątych. Słychać to między innymi we wspomnianych biczujących riffach i zawijasach, które bez trudu można by było przypisać niejednej thrashowej kapeli z tamtych lat. Meksykanie wprowadzając mnóstwo klasyki do swoich kompozycji korespondują również z początkiem black metalu w czym główną rolę odegrał Venom, co objawia się w charakterystyce solówek, podobnych do tych co u panów z Newcastle. Jakby tego mało Fumes momentami romansuje także ze swoimi kolegami po fachu z Sarcofago, a to z kolei udowadniają niektóre dzikie, gitarowe ataki oraz klimatyczne spowolnienia i przejścia między poszczególnymi fazami danych utworów, które zdają się być żywcem wyjęte z „I.N.R.I.”. Ci czterej muzycy nie zapominają też o swoich korzeniach wplatając do swoich numerów trochę patentów właściwych metalowi z południa Ameryki Północnej i tu właśnie dochodzimy do przytoczonego wyżej „niemalże”. Słuchając „Skeletal Wings Threshold” odnoszę wrażenie, że gdyby Fumes spowolnili rytm, dołożyli odrobinę dołów sekcji rytmicznej i zmienili strojenie gitar, to otrzymalibyśmy smolisty i cuchnący siarką meksykański death metal o gęstej, diabolicznej aurze. Bo pomimo tych wszystkich obecnych na tym krążku black metalowych elementów jednak coś z tej gędźby śliskiego i lepkiego, co odbiera powietrze, wyłazi. Niewątpliwie nad tą „skandynawską” produkcją unosi się duch staroszkolnego śmierć metalu, któremu ten kraj nadał oryginalnego sznytu. Polecam zapoznać się z tym albumem, który zawiera black metal czerpiący ze źródeł gatunku i ma w sobie wartość dodaną w postaci chwytów stylistycznych death metalu z Meksyku.

shub niggurath




Recenzja / A review of Cannibal Accident „Disgust”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Cannibal Accident

„Disgust”

Inverse Rec. 2025

No to mamy Cannibal Accident epizod piąty. Zespołu przedstawiać chyba nikomu nie trzeba, a na pewno nie maniakom ostrego, death/grindowego napierdalania. Powiem wam od razu, że lubię ten zespół. Choćby dlatego, że od początku ich muzyka prezentuje wysoki poziom, i jakoś nigdy się nie nudzi. Może dlatego, że Finowie podchodzą do swojej twórczości ze sporym dystansem i nie silą się na najgroźniejszych, najbrutalniejszych czy najbardziej pokurwionych grajków na tym łez padole. Oni przede wszystkim świetnie się swoją twórczością bawią i traktują ją z lekkim przymrużeniem oka. „Disgust” to dwadzieścia numerów, dających w sumie trzydzieści pięć minut ostrego wpierdolu. Tradycyjnie, większość płyty utrzymana jest w tempie szybkim, z wieloma gwałtownymi wejściami w grindujące blasty. Co jednak stanowi istotną różnicę między Cannibal Accident a morzem innych tworów w tym gatunku muzycznym, to fakt, iż poza bezpośrednim pędem przed siebie z zamkniętymi oczami, mnóstwo tutaj zróżnicowanego riffowania. Nawet w ramach tak krótkich kompozycji muzycy nie ograniczają się jedynie do dwóch zapętlonych chwytów. Melodie wielokrotnie się zmieniają, i bynajmniej nie są to li wyłącznie harmonie kojarzące się z grind’em czy death metalem. Sporo ty hardcore’owej chwytliwości czy punkowej skoczności, co w połączeniu z gatunkami stanowiącymi kręgosłup Cannibal Accident, tworzy pewnego rodzaju crossover, z tym że bardzo ciężki gatunkowo. Wyobraźcie sobie, dwadzieścia kompozycji, a każda w zasadzie inna, w każdej znajdziecie wpadające w ucho akordy, jakieś sample, tasujące się melodie, czy nawet elementy quasi komiczne. Świadczą one o tym, o czym już wcześniej wspomniałem, czyli fakcie, że chłopaki z Turku na pewno kija w dupie nie mają. Drugim najważniejszym elementem ich twórczości są wokale. Tutaj dzieje się nie mniej niż w sferze muzycznej. Poza głębokimi growlami mamy krzyki, wrzaski, rzygi, jakieś dławienia czy pijackie chórki i zachrypnięte śpiewy (jak w moim chyba ulubionym ma płycie, zaśpiewanym po fińsku „Itseinhon Kusisella Alttarilla”, w którym to zresztą po raz kolejny pośpiewał z zespołem niejaki Nikki 666). Wspomnieć też należy, że owe wokale chwilami toczą tutaj prawdziwą bitwę na głosy, z której wynika większa zadyma nić ze ścieżek instrumentalnych. „Disgust” to potężny sierpowy na szczękę, tak potężny, że momentami światło gaśnie i lądujemy na deskach. Przy okazji muzyka zagrana z głową i pomysłem, a nie jednolita i monotonna napierdalanka. Na koniec dodam jeszcze tylko, że chciałbym żeby Cannibal Accident nagrali kiedyś płytę w całości po fińsku, bo ich rodzimy język do tej muzy pasuje jak ulał. Chuj wie, może to przeczytają i przemyślą sprawę.

- jesusatan

 

Cannibal Accident

“Disgust”

Inverse Rec. 2025

 

Well, here we have Cannibal Accident episode five. The band probably doesn't need to be introduced to anyone, and certainly not to maniacs of harsh death/grind. Let me tell you right away that I like this band. If only because from the beginning their music presents a high level, and somehow it never gets boring. Maybe it's because the Finns approach their work with a fair amount of distance and don't try to be the most dangerous, brutal or fucked-up musicians in the world. They primarily have fun with their work and treat it with a grain of salt. “Disgust” is twenty tracks, giving a total of thirty-five minutes of hard pounding. Traditionally, most of the album is kept at a fast pace, with many violent entries in grindy blasting. However, what makes the significant difference between Cannibal Accident and the sea of other bands in this musical genre is that in addition to the direct speeding ahead with eyes closed, there is plenty of varied riffing here. Even within such short compositions, the musicians don't limit themselves to just two looped chords. The melodies change repeatedly, and by no means are they exclusively the harmonies associated with grind or death metal. They provide lot of hardcore catchiness or punkish lively pace, which, combined with the genres that form the backbone of Cannibal Accident, creates a kind of crossover, except that it's very genre-heavy. Imagine, twenty compositions, and each one basically different, in each you will find catchy chords, some samples, shuffling melodies or even quasi-comic elements. They prove what I mentioned before, the fact that the guys from Turku certainly aren’t stiff as fuck. The second most important element of their work is the vocals. Here there is no less going on than in the musical sphere. In addition to deep growls we have screams, shrieks, pukes, some choking or drunken choruses and hoarse singing (as in my favorite on the album, sung in Finnish, “Itseinhon Kusisella Alttarilla”, in which, by the way, a certain Nikki 666 sang with the band once again). It should also be mentioned that these vocals at times here are engaged in a real battle of voices, out of which comes a greater riot than from the instrumental lines. “Disgust” is a powerful hook to the jaw, so powerful that light goes out and we land on the ground. This music is played with a head and an idea, it’s not a uniform and monotonous buzzing. At the end, I'd just add that I wish Cannibal Accident would someday record an album entirely in Finnish, because their native language fits this music like a glove. Who the hell knows, maybe they'll read this and consider the idea.

- jesusatan




 

Recenzja Sarkom „Exceed In2 Chaos”

 

Sarkom

„Exceed In2 Chaos”

Dusktone 2025

Black metal od Sarkom zawsze kojarzył mi się z tym, którego reprezentantem była ta „druga” ekipa norweskich zespołów, które pojawiły się na scenie ze swoimi albumami po 1995 roku. Ich granie nie było oczywiście pozbawione podstawowych cech dla tego gatunku, ale zaczęły one wprowadzać do czarciego rzępolenia trochę innowacji, które przełamywały ustalone wcześniej schematy, co zaowocowało „nową” jakością w tym odłamie metalowej sztuki. Ten nowy wymiar podzielił nowy napływ blackowych brygad na dwa obozy. Pierwszy z nich, pomimo wplatania w pomiędzy proste i zadzierżyste akordy pewnych udziwnień, pozostał jednak w podziemnej sferze, nieustannie częstując odbiorców agresywnym podejściem do tworzenia tej muzyki, która w dalszym ciągu odznaczała się mizantropią o wysokim stopniu, na przykład Carpathian Forest. Drudzy skierowali się w rejony bardziej wojowniczych i chwytliwszych form, robiąc tym samym ukłon w stronę szerszego grona odbiorców, co udowadniają dokonania takich kapel jak 1349 czy Tsjuder. Nowa płyta Sarkom stoi na rozdrożu pomiędzy tymi dwoma sposobami zalewania fanów nienawiścią i odmrażania im uszu. Z jednej strony pełno w niej typowego dla Norwegii bujania i hipnotycznych tremolo. Mnóstwo tutaj również jednostajnych, ale zajadłych akordów, które przechodzą we wręcz rytualne i nastrojowe zwolnienia. Z drugiej, można na „Exceed In2 Chaos” usłyszeć sporo melodyjnych zapożyczeń na podobę punk-blackowych produkcji, którymi częstuje Slegest, ale nie tylko, bo charakter poszczególnych riffów oraz ich dysonansowość komplikuje nieco interpretację bleczura skomponowanego przez ten kwintet. Nie oznacza to jednak, że jest on trudny w odbiorze, ponieważ ciągłe zmiany tempa, rytmiki, a także mnogość pomysłów na urozmaicenie tego materiału mocno może zadziwić i momentami trudno za tym wszystkim nadążyć. Panowie kompozytorsko, solidnie się napracowali i stworzyli black metal na miarę obecnych czasów, umieszczając w nim bogatą gamę zwrotów akcji, bezlitosnych i atmosferycznych akordów, a także szereg zagranych z nieoczywistym fasonem tremolando, które swym uwierającym i niepokojącym usposobieniem, jawią się bardziej jako wysokotonowe drony niż tradycyjnie lodowate powiewy. Sarkom inteligentnie połączył klasykę ze współczesnym ujęciem jednocześnie sprytnie ukrywając modernistyczne elementy pomiędzy fundamentalnymi strukturami, którym norweskości odmówić w żadnym wypadku się nie da. Black metal o bogatej budowie, satanicznym uroku i precyzyjnie wypośrodkowany więc puryści i zwolennicy współczesnych brzmień powinni być zadowoleni, ponieważ najnowszy, szósty już krążek Norwegów jest siarczysty i pełen polotu. Dobrze się tego słucha, biorę!

shub niggurath




czwartek, 27 lutego 2025

Recenzja BaarRa „ENTHEOS”

 

BaarRa

„ENTHEOS”

Piranha Music 2025

Naprawdę, nie wiem skąd kierownik Piranha Music wygrzebuje te zespoły. Jakiś czas temu mega niespodziankę zrobiła mi Dola, dziś podobnie… Kompletnie niepozorna, wręcz zniechęcająca okładka, po spojrzeniu na którą na pewno po płytę bym nie sięgnął. Facet z brodą siedzi gdzieś po ciemku. Nazwa i tytuł też jakiś taki, na pierwszy rzut oka, dziwaczny. Włączyłem, bo cóż było robić, do stracenia nic nie miałem. I po raz kolejny mocno się zdziwiłem. Wspomnianą nazwę zespół zaczerpnął z Księgi Rodzaju, a pochodzi ona od słów „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”, natomiast tytuł płyty oznacza mniej więcej „Zawładnięcie przez Boga”. Co do muzyki, to znajdziemy tutaj mieszankę wpływów przeróżnych. W ostrzejszych fragmentach, to co słyszymy można nazwać (post) black metalem. Nie mniej tu jednak elementów elektronicznych, albo dark ambientu, trochę rocka gotyckiego czy occult rocka. Bliżej? Posłuchajcie gitary w otwierającym całość numerze tytułowym. Jak dla mnie, to czysta Katatonia, gdzieś z okresu „Last Fair Deal Gone Down”. W innych miejscach na myśl przychodzą poboczne projekty Nihila, te mniej flagowe. Oczywiście to jedynie drobne wskazówki, bowiem zespół z Krakowa układa klocki po swojemu, wymyślając oryginalny wzór nie będący kopią dzieł wcześniejszych. Można powiedzieć, że „ENTHEOS” zawiera muzykę bardzo duchową, rytualną. Tworzące ją dźwięki malują przed słuchaczem ruchome obrazy, pokazujące na zmianę, raz piękno i rajski spokój, raz mroczne wizje i odmęty piekła. Często blackmetalowe tremolo równoważone są wywołującymi skrajnie odmienne emocje fragmentami wyciszającymi, czy nawet odgłosami natury. Nie ma w tych kompozycjach żadnych standardów czy oczywistych schematów, one tworzą swój własny nurt i nim kierują odbiorcę, zabierając go w podróż przez kreowany przez BaarRa świat. Aby niczego nie przeoczyć, należy poświęcić „ENTHEOS” całą swoją uwagę, zamknąć oczy i płynąć z prądem. Mnogość teoretycznych dysonansów zestawianych przez muzyków może bowiem chwilami wydawać się wręcz niestrawna, jednak kiedy z nią okrzepniemy, znajdujemy inny wymiar, z którym wszystko układa się w idealną całość. Słuchając tej płyty, po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, iż rodzima scena w rejonach „post” czy też awangardowych, kryje wiele nieodkrytych jeszcze, nieoszlifowanych do końca diamentów. Owszem, nie brakuje też projektów tworzących „coś innego na siłę”. BaarRa należy do tego pierwszego gatunku. Ich debiut to materiał bardzo ciekawy i bardzo obiecujący. Posłuchajcie sobie tych piosenek, nawet jeśli trochę razi brodacz z okładki. Możecie tylko zyskać.

- jesusatan




Recenzja Obsidian Scapes „Obsidian Scapes”

 

Obsidian Scapes

„Obsidian Scapes” E.P.

Darkness Shall Rise 2025

 


Obsidian Scapes to niemiecki zespół, który właśnie debiutuje epką, mającą być wstępem do ich długogrającej płyty. Ma się ona ukazać już w marcu więc tym, którym się spodobają te dwa numery zawarte na tym krótkim wydawnictwie, to nie będą musieli czekać długo na więcej. Ten teutoński kwartet gra doom metal w niezwykle atmosferycznym ujęciu, ale nie znajdziecie w nim żadnych rozczulających nut. To posępna i ciężka muzyka przepełniona udręką, lecz nie mająca z kolei nic wspólnego z funeralnym sposobem na doomowe granie. Co prawda jest tutaj wolno i gęsto, ale panowie nie szczędzą również zwalistych ataków na nasze narządy słuchowe. Są to kaskadowe riffy zapodane w równym rytmie, który podkreśla zdrowo bijąca perkusja. Wbijają się one klinem między flegmatyczne kostkowanie, polegające na równomiernym puszczaniu strun, co skutkuje przysadzistą i hipnotyzującą muzą, która przytłacza swoim rozdzierającym duszę klimatem. Mnóstwo w nim dramatyzmu i rozpaczy, który poraża swym autentyzmem, a to raczej nie pomaga, bo odbiór „Obsidian Scapes” jest rozkosznie cierpki. Niemcy tą niesamowitą aurę podbijają dodając do utworów trochę subtelnie wplecionych klawiszy, które paradoksalnie generują dość uciążliwe, wysokotonowe drony oraz grobowe pasaże, co potęguje uczucie nadchodzącej zagłady i braku nadziei. Duży w tym wszystkim mają udział oryginalne jak na ten gatunek wokale, które śpiewane czystym głosem intonują naprawdę gorzko brzmiące pieśni. Na uwagę zasługuje fakt, iż druga z kompozycji to „At My Funeral” czyli cover Sigh i został on inteligentnie przerobiony na potrzeby doom metalu granego przez Obsidian Scapes tak, że trudno w nim rozpoznać oryginał. Przygnębiająca i monolityczna produkcja. Zapodana bezkompromisowo, ale przyciąga i nie puszcza przez cały czas swego trwania. Podoba mi się, nie powiem. Czekam na album.

shub niggurath




środa, 26 lutego 2025

Recenzja Putrid Offal „Obliterated Life”

 

Putrid Offal

„Obliterated Life”

Time To Kill Records (2025)

 


Francuski Putrid Offal działa na muzycznej scenie od 35 lat, przy czym zaliczył po drodze blisko 20-letnią przerwę. Dla fana starej szkoły metalu śmierci grupa kojarzona jest głównie za sprawą splitu z Exulceration z 1991, nota bene bardzo dobrego splitu. Mało kto jednak zauważył, że od czasu reaktywacji w 2013 Francuzi zarejestrowali trzy pełne albumy, przy czym ten trzeci, zatytułowany „Obliterated Life” ma ukazać się wiosną. Pracy domowej nie odrobiłem, poprzednich studyjniaków nie słyszałem, ale trudno mi oczekiwać w 2025 roku, że dla Putrid Offal czas się zatrzymał 35 lat temu. Do najnowszego materiału podszedłem więc bez żadnych oczekiwań i odszedłem od niego bez większych wrażeń i przemyśleń. Nie, że przesłuchałem materiał zły czy słaby – nic z tych rzeczy. Ale nie zostałem też oczarowani, ani nie znalazłem tu niczego, co by sprawiło, że chciałbym do „Obliterated Life” wrócić. Mamy tu do czynienia z dość czysto (ale nie płasko) brzmiącym deathgrindem, takim adekwatnym do naszych czasów. Brzmienie wykastrowane jest z muzycznej tożsamości i można by je przykleić do szeregu innych geriatryków, którzy od nastu lat otulani są solidną, ale trochę masową produkcją. Muzycznie nie można temu materiałowi za wiele zarzucić – riffy tną jak szatkownica, perkusista momentami wykręca imponujące (jak na taki staż kapeli) tempo, a w wolniejszych fragmentach nogawka podwiewa od basu. Trochę mniej słyszy mi się wokal, raczej daleki od bulgotów, skrzeków, głębokiego growlu, bliższy raczej krzyczanej tradycji, ale to już jest kwestia indywidualnego gustu. Słychać też - niestety, że nie jest to muzyka grana przez młodzieniaszków. Jest w tym graniu coś generycznego, coś pozbawionego młodzieńczej werwy i fantazji, coś co podkreślałoby pewną radykalność i dzikość tych dźwięków. W wolniejszych fragmentach wkrada się niestety jakieś randomowe, bezpłciowe riffowanie rodem z jakiegoś wielkolabelowego tworu. Tu jest raczej zgrabny i sprawny zryw 50-latka, ale jednak 50-latka. Podobne odczucia towarzyszyły mi na przykład przy odsłuchach ostatnich płyt Maceration, Morta Skuld czy Moondark, które choć niezłe i momentami łechtały mózg to nie łechtały jajec. I taki też jest ten nowy Putrid Offal. Jest OK, można posłuchać bez skrzywienia, ale „Obliterated Life” nie jest płytą ani potrzebną, ani taką, która zostanie w pamięci na dłużej.

 

                                                                                                                                             Harlequin




Recenzja Délirant „Thoughteater”

 

Délirant

„Thoughteater”

Sentient Ruin Laboratories 2025

To już druga płyta tego solowego projektu, za którym ukrywa się enigmatyczny muzyk D.B., stojący również za takimi nazwami jak Negativa i Hässlig. W ramach Délirant tworzy on dysonansową odmianę black metalu, która odbiera powietrze i wpędza w szaleństwo za pomocą groteskowych linii melodycznych. Najnowsza płyta tego Hiszpana to zbiór gęstych, atonalnych interwałów, które kłębią się w różnym natężeniu, atakując gwałtownymi blastami i dusząc, za pomocą ciężkich i masywnych riffów zapodanych w średnim i wolnym tempie. Spomiędzy tych zwartych i bezlitosnych form wypełzają wysokotonowe akordy, niosące momentami absurdalne chwytliwości, które swym złośliwym usposobieniem wprowadzają do „Thoughteater” sporo zła. Całość brzmi jak gęsty i zabrudzony szum, w którym o tym, że to jednak muzyka przypominają bębny i bas, wybijające jednostajny rytm i potęgując wraz z „jaskiniowymi” growlami jego hipnotyzujące cechy, które od czasu do czasu rozwiewają wspomniane chimeryczne i co za tym idzie rozchwiane emocjonalnie tremolo. Gwałtowna i mroczna odmiana black metalu, w niektórych chwilach, głównie za sprawą barwy i apodyktycznych riffów, mocno kojarząca się z ujęciem islandzkim. Swoim usposobieniem i szczególną atmosferą zmusza odbiorcę do udania się w głęboko introspektywne rejony aż na skraj psychicznej implozji, wprowadzając w stan katatonii. Daleko jej do arktycznych mrozów, bo pomimo nieludzko beznamiętnego wydźwięku jest pełna żaru i jeśli nie wpędzi Was z stupor, to z pewnością poparzy. Bezwzględny i surrealistyczny krążek, który może przyciągać jak i zarówno odrzucać. Mnie wycisnął jak gąbkę i jebnął w kąt jak szmatę. Szatański noise i tylko dla fanów tego typu grania, które po prostu z każdym utworem zaciska coraz mocniej pętlę na szyi.

shub niggurath




wtorek, 25 lutego 2025

Recenzja Death Pulsation „Demo”

 

Death Pulsation

„Demo”

Caligari Records 2025

Kapela ta powstała w zeszłym roku i podobno w jej skład wchodzą członkowie takich grup jak Malakhim i Encryptment. Wysmażyli oni przepyszne demo, które zawiera trzy diabelnie dobre kawałki death metalu. Ich smakowitość podkreśla tradycyjne podejście Death Pulsation do gatunku, co objawiło się jako szalona i chropowata muzyka. Po krótkim, piekielnym wstępie panowie ruszają z kopyta i tak gnają przed siebie przez całe dwanaście minut. Kaseta ta, to nieposkromiona bestia, która wypluwa z siebie szybkie akordy poprzeplatane ze świdrującymi tremolo, a tym przygrywa łomocząca perkusja i akompaniują dwojakie wokalizy. Całość jest dość surowa i mocno zalatuje piwnicą. Ten prosty i barbarzyński metal śmierci nie bawi się w podchody, mamiąc i umizgując się do nikogo za pomocą technicznych czy nowomodnych form kostkowania. To diabelska napierdalanka, z której niemalże przez cały czas wyłażą jęzory ognia i leje się smoła. Szwedzi umiejętnie nawiązują do staroszkolnych produkcji z czasów, kiedy ten typ grania wystawiał coraz śmielej swój łeb, spychając thrash do odwrotu. Silne i rozrywające riffy, między które bezpardonowo wdzierają się rozhisteryzowane wysokotonowe zagrywki w towarzystwie ohydnych wokaliz, to niewyszukany majstersztyk, zalewający słuchacza diaboliczną furią po sam czubek głowy. Jednakże Death Pulsation potrafią też czasami zwolnić, ale tylko po to, aby podbić kolejny atak na uszy odbiorcy. Ten demos to czysty kult śmierci i wypełnia jej tchnieniem każdy metr sześcienny powietrza. Brud, zgnilizna, szalone tempo i miejscami mroczny klimat jak ten podczas upiornego zwolnienia w ostatnim „Death Salvation”. Trzy numery emanujące wściekłością i rozkładem. Miodzio.

shub niggurath




Recenzja The Overmold „The Overmold”

 

The Overmold

„The Overmold”

I, Voidhanger Records (2025)

 


Znacie Orthrelm? Pewnie zdecydowana większość z was nie kojarzy tego bandu. Stoi za nim gitarzysta Mick Barr, który od ćwierćwiecza uskutecznia swoją wizję jakiegoś minimalistycznego brutal-progu. Ja ten twór najbardziej kojarzą ze splitu z Behold... The Arctopus, czyli kapelą z totalnie drugiego bieguna, pełnej instrumentalnej ekwilibrystyki i testowania granic instrumentalnego absurdu. Nie jest to band w żaden sposób wybitny, ale okazuje się, że w jakiś sposób zapamiętałem go przez te blisko 20 lat. Co więc może wyjść z faktu, gdy taki gość jak Mick Barr połączy siły z pałkerem takich kapel jak Khanate cz Blind Idiot God? Efekt może was zaskoczyć. I taki jest właśnie „The Overmold” projektu opatrzonego tą samą nazwą. Nie jest to ani brutal prog, ani drone, ani noise rock. Powiedziałbym nawet, że nagranie to nie nosi w sobie prawie żadnych znamion matematyzowania muzyki, klaustrofobizowania jej. Wręcz przeciwnie – jest to materiał zaskakująco rozprężający, nieco natchniony, bardzo przyjemny, angażujący, a zarazem czytelny i dość łatwo przyswajalny. Najbliższej tym dźwiękom do neofolku, tyle, że w bardzo instrumentalnym wydaniu. Wokali jest tu bardzo mało. Jest za to sowita dawka mroku, mnóstwo operowania przestrzenią i cała masa gęstych, elektroakustycznych bajerów, szelestu talerzy, delikatnych muśnięć sitaru (lub czego w podobnie), szeptów, zawodzeń. Całość jest bardzo nastrojowa, a panowie Barr i Wyskida kurewsko skutecznie, acz niespiesznie budują misterny klimat, który wciąga. Na upartego można by się doszukiwać tu pewnych wpływów Current 93 czy Kayo Dot i pewnych analogii do nich, ale tutaj jednak klimat budowany jest dużo bardziej mozolnie, a sukcesywna powtarzalność potrafi zostać zburzona awangardowymi wirami jakże charakterystycznymi dla wydawnictw z I, Voidhanger. Owszem, jest w tych dźwiękach pewna jednorodność i hermetyczność poza którą Ci panowie raczej nie wychodzą, ale nie uważam tego za coś mocno wadliwego. Nie wiem na ile The Overmold jest świetną ciekawostką, a na ile wydawnictwem o dużym replay value, ale na pewno jest to materiał, którego warto posłuchać, zwłaszcza po ciemku, w skupieniu i samotności. Ja polecam, mi się podoba, nawet bardzo.

 

                                                                                                                                             Harlequin


https://i-voidhangerrecords.bandcamp.com/album/the-overmold

poniedziałek, 24 lutego 2025

Recenzja Ritual Ascension “Profanation of the Adamic Covenant”

 

Ritual Ascension

“Profanation of the Adamic Covenant”

Sentient Ruin Laboratories 2025

Potraficie szybko łączyć kropki? W tym przypadku zadanie naprawdę nie będzie trudne. Popatrzcie na okładkę debiutanckiego krążka Ritual Ascension. Weźcie pod uwagę nazwę zespołu (Rytualne Wniebowstąpienie). Płytę wydaje Sentient Ruin Laboratories, a w skład zespołu wchodzą ludzie z Suffering Hour, Aberration i Void Rot. Wszystko jasne? O pomyłce nie może być w tym przypadku mowy. „Profanation of the Adamic Covenant” to ponad trzy kwadranse totalnego gruzy, smoły i oparów kadzideł. Od razu sprowadzę was na właściwe tory, i dorzucę jeszcze takie nazwy jak Grave Upheaval, Irkallian Oracle, Malthusian czy Temple Nightside. Dokładnie w takich klimatach obracają się Amerykanie. Ich muzyka jest powolna, z nieliczną ilością fragmentów zagranych na większej prędkości, maksymalnie duszna, przytłaczająca i rytualna. Gitary mielą swoje przytłumione akordy tworząc prawdziwie katakumbową ścianę dźwięku, z której raz po raz wyłaniają się schizoidalne Portalowe tremolo, tudzież zwalniają niemal do zera, dając miejsce potężnym, seryjnym uderzeniom w struny. W ciemności każdego dźwięku czai się tutaj coś złego, niematerialnego, wrogiego, a zawodzące w tle wokale pogłębiają chorobowy wydźwięk tych nagrań, zabierając słuchacza w najgłębsze odmęty piekła. Jeśli znacie zespoły wymienione powyżej, to doskonale zdajecie sobie sprawę, że na debiucie Ritual Ascension nie znajdziecie łatwych melodii. Muzyka tego rodzaju ma to do siebie, że nie jest przeznaczona do słuchania w świetle dnia. Jej zrozumienie jest wówczas niemożliwe. Bo tutaj każdy dźwięk ma swoje znaczenie, i każdy jest kolejną kroplą otaczającej i zacieśniającej się wokół czerni. Czerni, w której schowanych zostało kilka ciekawych smaczków, a o których nie będę wspominał. Jeśli dacie się tym dźwiękom owładnąć, niewątpliwie odnajdziecie je sami. „Profanation of the Adamic Covenant” nie jest albumem wytaczającym nowe ścieżki. Jest za to wyśmienitą kontynuacją i rozwijaniem szkoły rytualnego death/black metalu zapoczątkowanego przez zespoły australijskie czy kanadyjskie. Każdemu maniakowi tejże, mogę ten album polecić z gwarancją pełnej satysfakcji.

- jesusatan




Recenzja Arkaist „Aube Noire”

 

Arkaist

„Aube Noire”

Antiq 2025

Arkaist to francuska kapela, którą w 2023 roku założyli Beobachten i Maeror, czyli muzycy, udzielający się niegdyś w takich zespołach jak Azgarath i Hanternoz. Zatem nikt nie powinien być zdziwiony, że ci dwaj panowie w ramach swojego nowego projektu grają black metal. Cóż takiego wysmażyli na debiutanckiej płycie? Ano muzykę, która oparta jest na drugofalowym trzonie z małym dodatkiem folku i symfonicznych pasaży. Krążek łatwo się wkręca zwłaszcza jego melodyjne momenty, których notabene Francuzi nie szczędzą. Chwytliwościami sypią często i gęsto co podbijają sowicie użytym klawiszem. Rogacizna Francuzów płynie w różnych tempach i jeśli szybkie i harmonijne partie mógłbym znieść, to wolniejsze, nieco nastrojowe, którym towarzyszą teatralne melodeklamacje… już nie. Te pierwsze mają sporo wspólnego ze skandynawskim ujęciem z lat dziewięćdziesiątych, a charakter wspomagających je syntezatorów wyraźnie kojarzy się z „orkiestralnym” odłamem czarciego grania. Swą agresywnością i ponurym usposobieniem, co uwypuklają złowrogie i charczące wokale, robią wrażenie i nie pozostawiają złudzeń co do intencji Arkaist. W tych chwilach jest odrażająco, strasznie i niebezpiecznie. Tłuste, przybrudzone brzmienie podkreśla black metalowy sznyt, który potrafi przymrozić, troszeczkę zahipnotyzować jak i zaatakować niczym Marduk na swojej szóstej płycie czy Zyklon-B na „Blood Must Be Shed”. Może nie są to tak skrajnie chłoszczące riffy jak u Skandynawów, ale wystarczy posłuchać piątego „Anachorète”, którego pierwsza połowa umie nieźle wybatożyć. Druga strona „Aube Noire” to klimatyczne zwolnienia, ludowe wtręty i wspomniane, delikatnie zalatujące pompatycznością recytacje oraz czyste, podniosłe zaśpiewy, które nijak nie kleją mi się z tymi właściwymi dla black metalu formami. Możliwe, że w kontekście całego albumu, który w warstwie tekstowej opowiada o „ludzkości stojącej na krawędzi zagłady”, to jest to ok, lecz dla mnie ten kontrast między wymienionymi elementami jest zbyt duży. Dlatego ode mnie tylko trójka z plusem.

shub niggurath




niedziela, 23 lutego 2025

Recenzja Obława „Zmora”

 

Obława

„Zmora”

Putrid Cult 2025

Ot i masz, kolejny polski zespół z polską nazwą. Tym razem padło na Obławę. Przynajmniej nie kolejny opad atmosferyczny, można by sobie pomyśleć. Zanim jednak zaczną się podśmiechujki, trzeba wyjaśnić dwie sprawy. Skoro „Manhunt” absolutnie nie razi, a wręcz brzmi „metalowo”, to dlaczego w sumie to samo słowo po naszemu co niektórych śmieszy? I rzecz druga, jeśli zespół gra pogański black metal, śpiewa po naszemu, ku chwale naszych ziem i historii, to dlaczego miałby się nazywać po angielsku? Przynajmniej mamy w tym zakresie pełną konsekwencję. Co zaś się tyczy samej muzyki, to powiem szczerze, że nigdy nie byłem wielkim fanem metalu ludowego. A elementy polskiego folkloru niezaprzeczalnie stanowią jeden z głównych elementów twórczości Obławy, w towarzystwie klasycznego black metalu. Z tego drugiego mamy tutaj zimne, drugofalowe kostkowanie, chłodne tremolo, i gniew, tudzież nienawiść wyrażoną w wersji bardzo surowej. Tak po prawdzie elementy te bynajmniej nie górują nad „Zmorą”, a stanowią pewnego rodzaju podkreślenia rosnącego, zwłaszcza w werbalnym przekazie, napięcia, pewnego rodzaju kulminacje, po których powracamy ponownie do spokojnego snucia opowieści. Podstawę kompozycji Obławy stanowią współgrające z akustycznymi gitarami zagrywki instrumentów ludowych, jednak użytych z wielką rozwagą, w sposób, nawet u tak niezbyt przychylnie doń nastawionej jednostki jak ja, nie wywołujący mdłości czy uśmieszku politowania. Przeciwnie. Te wszystkie klawiszowe tła czy partie instrumentów smyczkowych budują naprawdę ciekawy klimat, i do opowiadania o historii polskich ziem pasują jak ulał. A na pewno stanowią idealny podkład do niezwykle emocjonalnych wokali. Raz krzyczanych, gdzie indziej deklamowanych, czasem w towarzystwie żeńskich chórków, w zależności od panującego w nich nastroju. Płyta ta zawiera na pewno całą gamę uczuć i emocji przelanych na pięciolinię. Da się tutaj wyczuć smutek, nostalgię, złość czy bunt. Jeśli mówimy o tekstach, to również nie są to jakieś banały i słychać, że niosą konkretne przesłanie. Materiał ten trwa nieco ponad dwadzieścia minut, i uważam, że jest całkiem niezłym wejściem na krajowe, pogańskie poletko. Jeżeli ja, przez nikogo nie przymuszany, przesłuchałem „Zmorę” z dużą przyjemnością przynajmniej kilka razy, to fani gatunku powinni być zachwyceni. Dlatego warto sprawdzić.

- jesusatan






Recenzja Decline Of The I „Wilhelm”

 

Decline Of The I

„Wilhelm”

Agonia Records 2025

Nie wiem, czy znacie tą kapelę, bo ja wcześniej nie, ale już tak i wiem, że powstała w 2006 roku i wywodzi się z Francji. Według oficjalnych informacji grają post-black metal z czym do końca nie mogę się zgodzić, ale w sumie nie ja powinienem pisać o ich najnowszej, piątej płycie. Jest ona drugą częścią trylogii jaką rozpoczęli poprzednim krążkiem „Johannes” i opiera się ona na myśli Kierkegaarda więc… egzystencjalizm. Szkoda, że do materiału nie dołączono tekstów, ponieważ chętnie bym przeczytał, co zapewne pozwoliłoby mi w pełni zrozumieć najnowszą płytę tej czwórki Paryżan, zwłaszcza że ten nurt filozoficzny i wynikającego z niego smutne konkluzje biją z dźwięków „Wilhelm” nader wyraźnie. Cóż, pozostaje mi skupić się na muzyce, która według mnie za bardzo nie kojarzy mi się ani z jakimś „post”, a tym bardziej z black metalem. Co prawda forma kostkowania jest zgodna z tym gatunkiem, lecz sam wydźwięk raczej nie, zatem trudno jednoznacznie sklasyfikować muzykę tego zespołu i pewnie dobrze, ponieważ w przypadku tego albumu nie jest to tak istotne jak jego przesłanie. Dźwięki w jakie Decline Of The I ubrało treść, to klasyczne akordy połączone z tremolo, które płyną w dość szybkim tempie. Tworzą one gęste struktury, które zagrane na dość mięsistych gitarach atakują zaciekle, ale w ich gwałtowności słychać wiele dramatyzmu. Ten typ emocji towarzyszył mi podczas odbioru całego krążka, co jego twórcy podkreślają poprzez dodanie do aranżacji sporej ilości nastrojowych i przygnębiających przerywników, w których oprócz nieprzesterowanych strun usłyszeć można także trochę sampli, smyczków oraz elementów znanych z muzyki elektro, a nawet trip-hopu. Towarzyszą im różnego rodzaju śpiewy i szepty, podbijające tragizm tych spowolnień jak i całego wydawnictwa. Wracając do brutalniejszych momentów w muzykowaniu Francuzów, to jest w nim także pierwiastek industrialny, który przełamuje chmurną melodyjność utworów, co nadaje im również odrobinę hipnotyczności i mechanicznego chłodu. Kontrastuje to nieco z ekspresyjnymi riffami, ale ostatecznie podbija ponurość i chłód „Wilhelm’a”. Decline Of The I łącząc ze sobą metal, elektronikę, muzykę klasyczną i całości nadając odpowiedni koncept, uzyskali rozbudowany materiał , który pełznie w różnych kierunkach. Monumentalny, agresywny, melancholijny i progresywny album. Jak dla mnie tu tego wszystkiego za dużo i bardzo mi się to rozjeżdża, ale fani zespołu oraz niezbyt skoncentrowanych dźwięków będą zachwyceni.

shub niggurath




piątek, 21 lutego 2025

A review of Gallower “Vengeance & Wrath”

 

Gallower

“Vengeance & Wrath”

Dying Victims Prod. 2025

 


I've only just had a chance to write you a few words about Pandemic's second album, and here new Gallower material has already emerged from around the corner. What these two bands have in common is well known. Both lineups feature Nocturnitter, who is one of my favorite retro-style guitarists of the younger generation. The guy has the skills and the head for writing riffs, unquestionably. Gallower is well known to all geeks of old-style metal. Their debut “Behold the Realm of Darkness” and subsequent EP “Eastern Witchcraft” are the essence of 1980s thrash metal. And undoubtedly the forefront of the genre in our domestic backyard in recent years. So is the band still sailing in the right direction, or is it drifting into the shallows? Fuck, free jokes! I'm willing to venture that this is the best, and certainly the most varied material the band has ever recorded. Of course, the band's style hasn't changed a bit. Only the form of the message has changed, albeit slightly. The gentlemen no longer ride straight ahead relentlessly, or at least not all the time. Because there is a lot of riffing at full speed here anyway. At moments, however, they press the brake pedal, as if they wanted to take a sharp turn before accelerating their machine to full speed again. I don't know if this was a deliberate procedure, and Gallower decided to prove that music inspired by the classics is not just highway speeding, or it came out by chance, but there are more tempo changes here than on the band's previous releases. And, believe me, these slower parts are not softer at all. Perhaps, in fact, there's more of a heavy-metal shtick in them, but just as many razor-sharp harmonies. The band's traditional selling point is its sound. Gallower's recordings from the beginning resemble in this respect the albums of the bands our boys are inspired by. I won't discover America, either, by saying that Tzar does a great job as a singer. The guy has an awesome tone of voice, knows when to be rougher and when to “squeak” or sing in the choruses. And then there's that fantastic, old-school drumming. At times it's like being cut out from early Kreator or Sodom albums. I'll be honest and say that I wanted to point out a few tracks from this album at first, but after a few listens I decided it was pointless, because each of them has its own face, and none of them goes below the high level that the album represents as a whole. So to keep it short, to anyone with a taste for retro music at the highest level, I can recommend “Vengeance & Wrath” along with a written guarantee of quality. Signed with both of my hands.

- jesusatan




Recenzja Soerd „Keldrikojast”

 

Soerd

„Keldrikojast”

Signal Rex 2025

Warto było czekać na długograja od tych Estończyków, którzy dwa lata temu przedstawili się scenie epką „Mil Laaned Vaikivad”, bo w dalszym ciągu ich black metal ma się bardzo dobrze. Tym razem dostajemy od Soerd pięć utworów właściwych oraz niezwykle klimatyczne intro, outro i interludium. Całość tworzy spójny atmosferycznie album, którego kompozycje oparte są, podobnie jak na poprzednim wydawnictwie, na wzorcach skandynawskich z lat dziewięćdziesiątych. W sumie nic nowego o muzyce tego zespołu nie da się napisać, ponieważ „Keldrikojast” jest konsekwentną kontynuacją wcześniejszych poczynań tego duetu. Zatem jest to bleczur mocno kojarzący się z dokonaniami Burzum. Dźwięki suną tutaj w średnich tempach i ze spokojem snują posępne akordy wygenerowane za pomocą gitar podpartych dudniącą sekcją rytmiczną i użytymi w odpowiednich chwilach syntezatorami. Panowie kreślą proste i zapętlone riffy, które hipnotyzują na całego. Momentami zdarzy im się też nieco przyspieszyć, co przeradza tą transową muzę w delikatnie agresywniejszą rogaciznę, która w tych fragmentach jeszcze bardziej zalatuje norweszczyzną. Wokale oczywiście nie ustępują kostkowaniu i są równie mroczne oraz w odpowiednich fazach zajadłe, ale potrafią również zabrzmieć jak czyste śpiewy rodem z niektórych kawałków Isengard czego próbkę mieliśmy już na wcześniej wspomnianej epce. Płytowy debiut Soerd to czysty, atmosferyczny black metal, który z powodzeniem mógłby ukazać się w latach dziewięćdziesiątych. Bije od niego mizantropią i nihilizmem. Zawoalowane w nastrojowej otulinie zło, po uważniejszym wsłuchaniu się w ten materiał, mami, wciąga i zamyka w swoim zimnym świecie. Surowa i przydymiona produkcja dodaje mu uroku, gdyż płynące tutaj nuty wydają się dobiegać do nas jak zza grobu. Upodabnia to trochę „Keldrikojast” do wydawnictw spod znaku „raw”, co podbija chropowatość jak i jego nierzeczywistą aurę, od której nie można się uwolnić. Niech nie zwiodą Was jednostajne i niby depesyjne chwytliwości w towarzystwie klawiszowych podkładów, bo tak naprawdę tutejsze aranżacje niosą ze sobą nieskalane i lodowate zło. Bezduszny i odklejający od rzeczywistości krążek. Zalecam sprawdzić.

shub niggurath




Recenzja Sarmat „Upgrade”

 

Sarmat

„Upgrade”

I, Voidhanger Records (2025)

 


Nie powiem, sporo czasu zajęło mi, żeby docenić i przekonać się do debiutanckiej płyty Sarmat – projektu dowodzonego przez perkusistę Jamesa Jonesa, który przy boku ma znanego między innymi z Artificial brain gitarzystę Olega Zermana i basistę Imperial Triumphant Steve’a Blanco. Teraz grupa wraca z dwuutworową Epką nagraną na żywca w studio i przynosi 22 minuty muzyki, której coraz dalej od deathmetalowego paradygmatu. Notka promocyjna mówi o porównaniach do Defeated Sanity i Weather Report i nie jest to w żaden sposób wyolbrzymienie. Pójdę nawet z porównaniami dalej – Blotted Science czy Fredrik Thordendal’s Special Defects są kolejnymi nazwami, które cisną mi się na usta. Gęsta, jazzowa perkusja, riffy skąpane w morzu syntezatorów nie z tej epoki, okazjonalne frazy trąbki. Czysty metal śmierci, nawet w tym lillegruberowym wydaniu tu nie istnieje. Istnienie za to wyobraźnia i cholernie duże możliwości, które sobie Sarmat otworzył tym materiałem. Głęboki growling jest tu w zasadzie narzędziem kompletującym całość, ale trudno mi w przypadku tego mini mówić, że pozwala mi nazwać to nagranie deathmetalowym. Podoba mi się to jak bardzo frywolne i nieskrępowane są to dźwięki, jak swobodnie zmierza to w dowolną stronę trzymając jednocześnie bardzo wysoki poziom. Owszem, nie potrafię wskazać tu punktów kulminacyjnych, więcej tu improwizacji niż kompozytorskiego kunsztu, ale już się boję (w pozytywnym sensie) jakiego potwora mogą ci goście wysmażyć na nadchodzącym pełniaku, bo mniemam, że taki się ukaże szybciej niż później. Ok, jest tu dużo onanizacji instrumentalnej, ale słychać, że to układa się w jakiś koncept, formułę, która zapewne znajdzie finalnie ujście na pełny wydawnictwie. Czekam z niecierpliwością!

 

                                                                                                                                             Harlequin


https://i-voidhangerrecords.bandcamp.com/album/upgrade