Retromorphosis
„Psalmus Mortis”
Season Of Mist (2025)
Byłem
ledwie pełnoletnim szczunem gdy w 2003 roku ukazywał się debiutancki album
Szwedów ze Spawn Of Possession. Brutalny death metal przeżywał chyba swój złoty
okres, a przynajmniej takowy się dla niego zaczynał. Szwedzki death metal to
już nie było tylko Sunlight Studio, skoczne umpa-umpa, zapiaszczone, ziarniste
gitary i hardcorowa podwalina u fundamentów, a zespoły pokroju Insision lub
Visceral Bleeding już istniały w świadomości fanów gatunku. Wtedy też
usłyszałem ”Cabinet” - debiutancki album Spawn of Possession, który wynosił
cannibalowy death metal na jakieś zupełnie kosmiczny poziom instrumentalnej
maestrii. Wtedy to było dla mnie coś naprawdę dużego i choć z wypiekami
czekałem na kolejne płyty sygnowane logiem zespołu, to ani „Noctambulant” ani
„Incurso” nie wywołały we mnie ekscytacji. Czas nieubłaganie sunął do przodu,
gatunek też – może Szwedom na „Cabinet” udało się uchwycić swój moment,
zabrzmieć szczerze, bez kalkulacji, nie patrząc na trendy, a może po prostu
stały za tym pomysły i jakość, a nie tylko warsztat. I dobrze się stało, że
przygoda Spawn of Possession dobiegła końca, bo po co gonić ponownie zajączka,
którego raz się złapało, nawet jeśli przypadkiem. I dlatego też nie powinno się
dwa razy wchodzić do tej samej rzeki, nawet pod innym szyldem. Retromorposis to
bowiem 4/5 składu ostatniej inkarnacji Spawn Of Possession przy czym perkusistę
Henrika Schönströma zastąpił nie kto inny jak KC Howard (m.in. Decrepit Birth i
Odius Mortem). Skład bajka, ale przez te dwie dekady mieliśmy okazję się
przekonać co grają od jakiegoś czasu ekipy Muenzera (Obcura, Alkaloid) czy
Howarda (Decrepit Birth) i niekoniecznie musi to fana death metalu napawać
optymizmem. „Psalmus Mortis” to trochę taki album, którym muzycy chcą chyba
oszukać samych siebie, próbując wierzyć, że tego typu metal śmierci będzie miał
jeszcze branie. Otóż odpowiadam – nie będzie miał, chyba, że napotka jakiegoś
początkującego adepta metalu śmierci. Owszem, jest tu dużo z tego co grało
Spawn of Possession na ostatniej płycie, wykonawczo jest perfekcyjnie, ale
życia w tym za grosz. Te dźwięki są wyczyszczone, wypolerowane jak jaja psa,
nie ma tu krzty brutalności, nerwu, jest tylko mechaniczna kalkulacja i
bezduszny warsztat, w który upchano jakieś krzywe pseudoorkiestracje. W tym
kompozycjach nie ma serducha, jest tylko rozum, a i ten nie zapewnił
dostatecznej gradacji wrażeń. Solówki, popisy, kliniczna sterylność, której –
gdyby nie strojenie – blisko do Dream Theater czy bardziej nonszalanckiego
power metalu. Ta muzyka miała swój czas i swoich zwolenników i ten czas
przeminął. Nie widzę sensu we wskrzeszaniu trupa, w próbie wiernego ożywienia
muzyki, która już te dwie dekady temu była jakąś wariacją na temat tego co było wcześniej. Fajne jest
czasem żyć sentymentami i szukać w nowej muzyce czegoś, co kochało się kiedyś,
ale muzycy też się starzeją, nabierają doświadczenia, zmienia się optyka,
zmienia się „tu i teraz” i rzadko udaje się uchwycić ten moment. Panowie
Bryssling i Röndum też się zmienili i choć pamiętają jak się gra, to nie mają
już w sobie tej wiary, że są w stanie przenosić góry. A jeśli mają, to góry się
od nich trochę odsunęły…
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz