niedziela, 16 lutego 2025

Recenzja Retromorphosis „Psalmus Mortis”

 

Retromorphosis

„Psalmus Mortis”

Season Of Mist (2025)

Byłem ledwie pełnoletnim szczunem gdy w 2003 roku ukazywał się debiutancki album Szwedów ze Spawn Of Possession. Brutalny death metal przeżywał chyba swój złoty okres, a przynajmniej takowy się dla niego zaczynał. Szwedzki death metal to już nie było tylko Sunlight Studio, skoczne umpa-umpa, zapiaszczone, ziarniste gitary i hardcorowa podwalina u fundamentów, a zespoły pokroju Insision lub Visceral Bleeding już istniały w świadomości fanów gatunku. Wtedy też usłyszałem ”Cabinet” - debiutancki album Spawn of Possession, który wynosił cannibalowy death metal na jakieś zupełnie kosmiczny poziom instrumentalnej maestrii. Wtedy to było dla mnie coś naprawdę dużego i choć z wypiekami czekałem na kolejne płyty sygnowane logiem zespołu, to ani „Noctambulant” ani „Incurso” nie wywołały we mnie ekscytacji. Czas nieubłaganie sunął do przodu, gatunek też – może Szwedom na „Cabinet” udało się uchwycić swój moment, zabrzmieć szczerze, bez kalkulacji, nie patrząc na trendy, a może po prostu stały za tym pomysły i jakość, a nie tylko warsztat. I dobrze się stało, że przygoda Spawn of Possession dobiegła końca, bo po co gonić ponownie zajączka, którego raz się złapało, nawet jeśli przypadkiem. I dlatego też nie powinno się dwa razy wchodzić do tej samej rzeki, nawet pod innym szyldem. Retromorposis to bowiem 4/5 składu ostatniej inkarnacji Spawn Of Possession przy czym perkusistę Henrika Schönströma zastąpił nie kto inny jak KC Howard (m.in. Decrepit Birth i Odius Mortem). Skład bajka, ale przez te dwie dekady mieliśmy okazję się przekonać co grają od jakiegoś czasu ekipy Muenzera (Obcura, Alkaloid) czy Howarda (Decrepit Birth) i niekoniecznie musi to fana death metalu napawać optymizmem. „Psalmus Mortis” to trochę taki album, którym muzycy chcą chyba oszukać samych siebie, próbując wierzyć, że tego typu metal śmierci będzie miał jeszcze branie. Otóż odpowiadam – nie będzie miał, chyba, że napotka jakiegoś początkującego adepta metalu śmierci. Owszem, jest tu dużo z tego co grało Spawn of Possession na ostatniej płycie, wykonawczo jest perfekcyjnie, ale życia w tym za grosz. Te dźwięki są wyczyszczone, wypolerowane jak jaja psa, nie ma tu krzty brutalności, nerwu, jest tylko mechaniczna kalkulacja i bezduszny warsztat, w który upchano jakieś krzywe pseudoorkiestracje. W tym kompozycjach nie ma serducha, jest tylko rozum, a i ten nie zapewnił dostatecznej gradacji wrażeń. Solówki, popisy, kliniczna sterylność, której – gdyby nie strojenie – blisko do Dream Theater czy bardziej nonszalanckiego power metalu. Ta muzyka miała swój czas i swoich zwolenników i ten czas przeminął. Nie widzę sensu we wskrzeszaniu trupa, w próbie wiernego ożywienia muzyki, która już te dwie dekady temu była jakąś wariacją  na temat tego co było wcześniej. Fajne jest czasem żyć sentymentami i szukać w nowej muzyce czegoś, co kochało się kiedyś, ale muzycy też się starzeją, nabierają doświadczenia, zmienia się optyka, zmienia się „tu i teraz” i rzadko udaje się uchwycić ten moment. Panowie Bryssling i Röndum też się zmienili i choć pamiętają jak się gra, to nie mają już w sobie tej wiary, że są w stanie przenosić góry. A jeśli mają, to góry się od nich trochę odsunęły…

 

                                                                                                                                             Harlequin




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz