Fumes
„Skeletal
Wings Threshold”
Personal Records 2025
Do
zupełnie innej muzyki z tego kraju jestem przyzwyczajony, a tym czasem od
Fumes, który powstał jakieś trzy lata temu otrzymałem black metal w niemalże
czystej postaci. To „niemalże” jest małym, ale znaczącym pierwiastkiem na
debiutanckiej płycie Meksykanów, lecz o tym później. W pierwszych momentach
można odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z krystaliczną
norweszczyzną, co objawia się w punkowych naleciałościach, zimnych tremolo i
thrashowym biciu strun. Podobnie jest z chmurną melodyką płynących w zmiennych
tempach akordów, które rzucają się ostro do gardła, ale i potrafią
atmosferycznie zwolnić jak w późnym okresie, drugiego etapu aktywności
Darkthrone. Po bliższym zakolegowaniu się ze „Skeletal Wings Threshold”
odkrywamy, że kwartet ten wyraźnie nawiązuje swoją twórczością do pierwszej
fali gatunku i więcej w nim lat osiemdziesiątych niż dziewięćdziesiątych.
Słychać to między innymi we wspomnianych biczujących riffach i zawijasach,
które bez trudu można by było przypisać niejednej thrashowej kapeli z tamtych
lat. Meksykanie wprowadzając mnóstwo klasyki do swoich kompozycji korespondują
również z początkiem black metalu w czym główną rolę odegrał Venom, co objawia
się w charakterystyce solówek, podobnych do tych co u panów z Newcastle. Jakby
tego mało Fumes momentami romansuje także ze swoimi kolegami po fachu z
Sarcofago, a to z kolei udowadniają niektóre dzikie, gitarowe ataki oraz
klimatyczne spowolnienia i przejścia między poszczególnymi fazami danych
utworów, które zdają się być żywcem wyjęte z „I.N.R.I.”. Ci czterej muzycy nie
zapominają też o swoich korzeniach wplatając do swoich numerów trochę patentów
właściwych metalowi z południa Ameryki Północnej i tu właśnie dochodzimy do
przytoczonego wyżej „niemalże”. Słuchając „Skeletal Wings Threshold” odnoszę
wrażenie, że gdyby Fumes spowolnili rytm, dołożyli odrobinę dołów sekcji
rytmicznej i zmienili strojenie gitar, to otrzymalibyśmy smolisty i cuchnący
siarką meksykański death metal o gęstej, diabolicznej aurze. Bo pomimo tych
wszystkich obecnych na tym krążku black metalowych elementów jednak coś z tej
gędźby śliskiego i lepkiego, co odbiera powietrze, wyłazi. Niewątpliwie nad tą
„skandynawską” produkcją unosi się duch staroszkolnego śmierć metalu, któremu
ten kraj nadał oryginalnego sznytu. Polecam zapoznać się z tym albumem, który
zawiera black metal czerpiący ze źródeł gatunku i ma w sobie wartość dodaną w
postaci chwytów stylistycznych death metalu z Meksyku.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz