piątek, 28 lutego 2025

Recenzja Fumes „Skeletal Wings Threshold”

 

Fumes

„Skeletal Wings Threshold”

Personal Records 2025

Do zupełnie innej muzyki z tego kraju jestem przyzwyczajony, a tym czasem od Fumes, który powstał jakieś trzy lata temu otrzymałem black metal w niemalże czystej postaci. To „niemalże” jest małym, ale znaczącym pierwiastkiem na debiutanckiej płycie Meksykanów, lecz o tym później. W pierwszych momentach można odnieść wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z krystaliczną norweszczyzną, co objawia się w punkowych naleciałościach, zimnych tremolo i thrashowym biciu strun. Podobnie jest z chmurną melodyką płynących w zmiennych tempach akordów, które rzucają się ostro do gardła, ale i potrafią atmosferycznie zwolnić jak w późnym okresie, drugiego etapu aktywności Darkthrone. Po bliższym zakolegowaniu się ze „Skeletal Wings Threshold” odkrywamy, że kwartet ten wyraźnie nawiązuje swoją twórczością do pierwszej fali gatunku i więcej w nim lat osiemdziesiątych niż dziewięćdziesiątych. Słychać to między innymi we wspomnianych biczujących riffach i zawijasach, które bez trudu można by było przypisać niejednej thrashowej kapeli z tamtych lat. Meksykanie wprowadzając mnóstwo klasyki do swoich kompozycji korespondują również z początkiem black metalu w czym główną rolę odegrał Venom, co objawia się w charakterystyce solówek, podobnych do tych co u panów z Newcastle. Jakby tego mało Fumes momentami romansuje także ze swoimi kolegami po fachu z Sarcofago, a to z kolei udowadniają niektóre dzikie, gitarowe ataki oraz klimatyczne spowolnienia i przejścia między poszczególnymi fazami danych utworów, które zdają się być żywcem wyjęte z „I.N.R.I.”. Ci czterej muzycy nie zapominają też o swoich korzeniach wplatając do swoich numerów trochę patentów właściwych metalowi z południa Ameryki Północnej i tu właśnie dochodzimy do przytoczonego wyżej „niemalże”. Słuchając „Skeletal Wings Threshold” odnoszę wrażenie, że gdyby Fumes spowolnili rytm, dołożyli odrobinę dołów sekcji rytmicznej i zmienili strojenie gitar, to otrzymalibyśmy smolisty i cuchnący siarką meksykański death metal o gęstej, diabolicznej aurze. Bo pomimo tych wszystkich obecnych na tym krążku black metalowych elementów jednak coś z tej gędźby śliskiego i lepkiego, co odbiera powietrze, wyłazi. Niewątpliwie nad tą „skandynawską” produkcją unosi się duch staroszkolnego śmierć metalu, któremu ten kraj nadał oryginalnego sznytu. Polecam zapoznać się z tym albumem, który zawiera black metal czerpiący ze źródeł gatunku i ma w sobie wartość dodaną w postaci chwytów stylistycznych death metalu z Meksyku.

shub niggurath




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz