Tubal
Cain
„Slime
Abyss”
Darkness
Shall Rise 2025
Black
metal z USA? Bywa z nim różnie, a zwłaszcza chujowo. W przypadku Tubal Cain nie
jest jednak aż tak źle jakby można było się po amerykańskiej kapeli, która
zapragnęła grać ten gatunek, spodziewać. Pierwszą swoją produkcję wydali w 2015
roku i była to epka, pięć lat później ukazał się ich pełnowymiarowy debiut
„Summon The Mist”, a pod koniec lutego ukaże się kolejny album, o którym
właśnie mowa. Nie słyszałem poprzednich nagrań tego tercetu, ale najnowszy
krążek Tubal Cain przykuwa uwagę. Tych dwóch Amerykanów i towarzysząca im na
perkusji niejaka Kristine Drake zrezygnowało z silenia się na skandynawskie
tremolando i sypanie śniegiem, stawiając na klasyczne ujęcie rodem z lat
osiemdziesiątych i mocno kojarzące się z dokonaniami Celtic Frost, ale nie
tylko. Oprócz typowych rytmów dla wspomnianych Szwajcarów, które tutaj podano w
nieco odchudzonej wersji, Tubal Cain wykorzystuje również bicie strun właściwe
dla korzennego thrashu, lecz na tym nie koniec, bo wplatają oni do aranżacji
także sporo „kwaśnych” bujanek w stylu protoplastów ciężkiego grania z
Birmingham. Fuzja tych wszystkich elementów zrodziła akademicko brzmiącą
rogaciznę, która częstuje charakterystycznie gniotącymi akordami, płynącymi głównie
w średnich tempach i zaskakującymi swą zmiennością jak i chwytliwością. Ta
trójka muzyków skręca także momentami w delikatnie psychodeliczne rejony lat
siedemdziesiątych i kołysze narkotycznie, aby nagle zamienić się w całkiem
ciężki walec, zawiesistym rytmem ocierając się o klasycznie doomowe z dodatkiem
heavy metalowych naleciałości granie. Niezłą mieszankę zaserwował na „Slime
Abyss” Tubal Cain, złożoną z konserwatywnego kostkowania, które niesie ze sobą
odurzającą i sataniczną gędźbę. Kojarzy mi się ona trochę z ostatnimi
wydawnictwami Darkthrone, lecz w odróżnieniu od Norwegów wyraźnie mniej nudną.
Bardzo oryginalny i szorstki „proto-black metal”, łatwo wkręcający się, ale niepozbawiony
jadowitości, co podkreślają złośliwe wokalizy. Polecam, bo to bardzo ciekawe
wydawnictwo. Posłuchajcie tylko ósmego „The Winds Of Limbo”, który przywołuje
wspomnienia ze „Stairway To Heaven”. Black metal z USA? Można? Ano można i nie
trzeba zaraz niczego kopiować ani udawać.
shub
niggurath
Tubal
Cain
„Slime Abyss”
Darkness Shall Rise 2025
Tubal Cane to taki zespół małżeński. Pan i pani
Drake (po naszemu Kaczor) dobrali sobie do trójkąta basistę, i postanowili, że
udowodnią, iż Amerykanie w black metal jednak potrafią. Tutaj co prawda
bardziej celowali w pierwszą falę, niż bardziej popularną Norwegię i kraje
poboczne, zatem swoje kompozycje na drugi album oparli o wpływy protoplastów
gatunku, klasyków heavy metalu, czy też odłamów ciut późniejszych. Nie wiem jak
się sprawy miały na debiucie, ale po odsłuchaniu „Slime Abyss” niezbyt jestem
tym zainteresowany, bo starczy mi te niecałe pół godziny, przez które ledwo
przebrnąłem. Zawsze twierdziłem, że za wielką kałużą w bleka nie umiom. Poza
nielicznymi wyjątkami. Twór będący tematem mojego tekstu tezę tę jedynie
potwierdza. Powiem może w ten sposób. O ile takie zespoły jak Malokarpatan,
Negative Plane czy Hexenbrett potrafią niezwykle umiejętnie czerpać z bardzo
dawnych źródeł, tak Tubal Cain pokazuje, jak tego robić nie należy. Może nie
dlatego, że źle łączą ze sobą tradycyjne składniki, bo proporcje, jak i same
inspiracje zdają się podobne. Rzecz w tym, że jak się nie ma pomysłu na riffy,
i w kółko wałkuje ten sam nudny do obrzygania motyw przez pół minuty, na
zasadzie – aby zabić czas, to nawet najlepsi nauczyciela niewiele będą w stanie
pomóc. Przykład? Proszę bardzo! Pierwszy z brzegu „Scream of Crimson” to
męczenie buły nudną do porzygania, kompletnie nijaką melodią, na zasadzie
ciągnięcia konia do wodopoju. Sorry, jeśli tym koniem jestem ja, to i tak się
nie napiję. Muzyka Tubal Cain nie ma w sobie za grosz ikry. Snuje się w
ślamazarnym tempie, nie oferuje żadnych emocji, a na pewno nie tych, które
powinny towarzyszyć black metalowi. Chwilami zespół próbuje kombinować coś
bardziej melodyjnego, chwytliwego, ale wychodzi z tego kompletna degrengolada.
A już kompletnym gwoździem do trumny są tutaj wokale, dzielone przez wspomniane
małżeństwo. Nie wiem, czy koleś pozwolił babie pośpiewać, bo by mu nie dała,
czy słoń mu na fiuta nadepnął, ale te zaśpiewy, niby-skrzeczliwe, w wykonaniu
pani Drake, są po prostu w chuj słabe i nie nadające się do publikacji. Co
najwyżej do rozpowszechnienia wśród znajomych, którzy z litości poklepią po
plecach i krzywdy słowem nie wyrządzą. No ale tak już ten świat jest
skonstruowany, że niektórzy nie wiedzą, że nie należy pchać się na afisz, bo
można się jedynie narazić na pośmiewisko. A takim właśnie tworem jest Tubal
Cain. Podsumuję ten nikomu niepotrzebny album jednym słowem… Padaka!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz