niedziela, 9 lutego 2025

Podwójna recenzja Tubal Cain „Slime Abyss”

 

Tubal Cain

„Slime Abyss”

Darkness Shall Rise 2025

Black metal z USA? Bywa z nim różnie, a zwłaszcza chujowo. W przypadku Tubal Cain nie jest jednak aż tak źle jakby można było się po amerykańskiej kapeli, która zapragnęła grać ten gatunek, spodziewać. Pierwszą swoją produkcję wydali w 2015 roku i była to epka, pięć lat później ukazał się ich pełnowymiarowy debiut „Summon The Mist”, a pod koniec lutego ukaże się kolejny album, o którym właśnie mowa. Nie słyszałem poprzednich nagrań tego tercetu, ale najnowszy krążek Tubal Cain przykuwa uwagę. Tych dwóch Amerykanów i towarzysząca im na perkusji niejaka Kristine Drake zrezygnowało z silenia się na skandynawskie tremolando i sypanie śniegiem, stawiając na klasyczne ujęcie rodem z lat osiemdziesiątych i mocno kojarzące się z dokonaniami Celtic Frost, ale nie tylko. Oprócz typowych rytmów dla wspomnianych Szwajcarów, które tutaj podano w nieco odchudzonej wersji, Tubal Cain wykorzystuje również bicie strun właściwe dla korzennego thrashu, lecz na tym nie koniec, bo wplatają oni do aranżacji także sporo „kwaśnych” bujanek w stylu protoplastów ciężkiego grania z Birmingham. Fuzja tych wszystkich elementów zrodziła akademicko brzmiącą rogaciznę, która częstuje charakterystycznie gniotącymi akordami, płynącymi głównie w średnich tempach i zaskakującymi swą zmiennością jak i chwytliwością. Ta trójka muzyków skręca także momentami w delikatnie psychodeliczne rejony lat siedemdziesiątych i kołysze narkotycznie, aby nagle zamienić się w całkiem ciężki walec, zawiesistym rytmem ocierając się o klasycznie doomowe z dodatkiem heavy metalowych naleciałości granie. Niezłą mieszankę zaserwował na „Slime Abyss” Tubal Cain, złożoną z konserwatywnego kostkowania, które niesie ze sobą odurzającą i sataniczną gędźbę. Kojarzy mi się ona trochę z ostatnimi wydawnictwami Darkthrone, lecz w odróżnieniu od Norwegów wyraźnie mniej nudną. Bardzo oryginalny i szorstki „proto-black metal”, łatwo wkręcający się, ale niepozbawiony jadowitości, co podkreślają złośliwe wokalizy. Polecam, bo to bardzo ciekawe wydawnictwo. Posłuchajcie tylko ósmego „The Winds Of Limbo”, który przywołuje wspomnienia ze „Stairway To Heaven”. Black metal z USA? Można? Ano można i nie trzeba zaraz niczego kopiować ani udawać.

shub niggurath


Tubal Cain

„Slime Abyss

Darkness Shall Rise 2025

 

Tubal Cane to taki zespół małżeński. Pan i pani Drake (po naszemu Kaczor) dobrali sobie do trójkąta basistę, i postanowili, że udowodnią, iż Amerykanie w black metal jednak potrafią. Tutaj co prawda bardziej celowali w pierwszą falę, niż bardziej popularną Norwegię i kraje poboczne, zatem swoje kompozycje na drugi album oparli o wpływy protoplastów gatunku, klasyków heavy metalu, czy też odłamów ciut późniejszych. Nie wiem jak się sprawy miały na debiucie, ale po odsłuchaniu „Slime Abyss” niezbyt jestem tym zainteresowany, bo starczy mi te niecałe pół godziny, przez które ledwo przebrnąłem. Zawsze twierdziłem, że za wielką kałużą w bleka nie umiom. Poza nielicznymi wyjątkami. Twór będący tematem mojego tekstu tezę tę jedynie potwierdza. Powiem może w ten sposób. O ile takie zespoły jak Malokarpatan, Negative Plane czy Hexenbrett potrafią niezwykle umiejętnie czerpać z bardzo dawnych źródeł, tak Tubal Cain pokazuje, jak tego robić nie należy. Może nie dlatego, że źle łączą ze sobą tradycyjne składniki, bo proporcje, jak i same inspiracje zdają się podobne. Rzecz w tym, że jak się nie ma pomysłu na riffy, i w kółko wałkuje ten sam nudny do obrzygania motyw przez pół minuty, na zasadzie – aby zabić czas, to nawet najlepsi nauczyciela niewiele będą w stanie pomóc. Przykład? Proszę bardzo! Pierwszy z brzegu „Scream of Crimson” to męczenie buły nudną do porzygania, kompletnie nijaką melodią, na zasadzie ciągnięcia konia do wodopoju. Sorry, jeśli tym koniem jestem ja, to i tak się nie napiję. Muzyka Tubal Cain nie ma w sobie za grosz ikry. Snuje się w ślamazarnym tempie, nie oferuje żadnych emocji, a na pewno nie tych, które powinny towarzyszyć black metalowi. Chwilami zespół próbuje kombinować coś bardziej melodyjnego, chwytliwego, ale wychodzi z tego kompletna degrengolada. A już kompletnym gwoździem do trumny są tutaj wokale, dzielone przez wspomniane małżeństwo. Nie wiem, czy koleś pozwolił babie pośpiewać, bo by mu nie dała, czy słoń mu na fiuta nadepnął, ale te zaśpiewy, niby-skrzeczliwe, w wykonaniu pani Drake, są po prostu w chuj słabe i nie nadające się do publikacji. Co najwyżej do rozpowszechnienia wśród znajomych, którzy z litości poklepią po plecach i krzywdy słowem nie wyrządzą. No ale tak już ten świat jest skonstruowany, że niektórzy nie wiedzą, że nie należy pchać się na afisz, bo można się jedynie narazić na pośmiewisko. A takim właśnie tworem jest Tubal Cain. Podsumuję ten nikomu niepotrzebny album jednym słowem… Padaka!

- jesusatan





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz