środa, 12 lutego 2025

Recenzja Toughness „Black Respite Of Oblivion”

 

Toughness

„Black Respite Of Oblivion”

Godz Ov War (2025)

Oj jarałem się na ten nowy Toughness bardzo. Dość szybko ekipa z lubelskiego dorobiła się łatki polskiego klona Demilich, a ich debiutancki album sprzed trzech lat choć polaryzował odbiorców to niewątpliwie zdradzał potencjał na coś naprawdę dużego. Teraz przy okazji „Black Respite Of Oblivion” mówię sprawdzam. No i jest bardzo… różnie. Zacznijmy od tego, że nie mamy tu już do czynienia z zespołem nieopierzonym, z którego emanuje młodzieńcza naiwność, a kompozytorskie niedostatki i swoistą chaotyczność nadrabiali animuszem i pomysłowością. Tutaj mamy do czynienia z Toughness, który wydaje się być świadomym, okrzepniętym tworem, który ma jakąś wizje swojej muzyki i konsekwentnie za nią podążą. Niestety, konsekwentnie aż do przesady. Ale od początku – pierwsze dwa odsłuchy były hurra-optymistyczne, poprawie uległo brzmienie, które jest organiczne, wokale są bardziej wyraziste, a poziom instrumentalny jest nadal wysoki. Oczywiście nadal w pierwszej kolejności inspiracją jest tutaj Demilich, ale miałem wrażenie, że i morbidaniołów więcej tutaj, zwłaszcza w tych wolniejszych partiach. Niestety kolejne odsłuchy zaczęły zdradzać pewne niepokojące ułomności. Zacząłem odczuwać, że materiał jest zbyt długi, a im dalej w las tym bardziej nużący mi się wydawał. Niestety to wrażenie wcale nie odpuszczało z kolejnymi odsłuchami. Ale jak to? Przecież jest tutaj pograne bardzo fest – te pochody basu, te oszczędne, sporadyczne, ale błyskotliwe sola, całe mnóstwo świetnych motywów... no, ale właśnie – na poziomie detalu, pojedynczych motywów, jest to album bardzo dobry, są pomysły, są dźwięki, które zapadają w pamięć. Tylko, że te pomysły są bardzo niefajnie wykorzystane. Muzycy Toughness nachalnie je powtarzają, najczęściej po  cztery razy, przechodząc do kolejnego motywu, który powtarzają X (najczęściej 4) razy, potem jakieś przełamanie z charakterystycznym dla nich blastem i solem basowym i znów dalej powielanie schematu. I tak przez całą płytę. Owszem, są utwory szybsze i wolniejsze, tempo utworów się zmienia, ale za dużo tu rozwleczonych fragmentów, za dużo rzemieślnictwa i skupienia na formie, a za mało życia. Nie ma w tym mocy i deathmetalowego nerwu, pomimo że brzmieniowo wszystko się tu zgadza i Toughness ma przy sobie wszystkie atrybuty, żeby tego pierdolnięcia było dużo. Może gdyby tu utwory były krótsze, może, gdyby tych powtórzeń było mniej, może gdyby wokalista nie śpiewał 90% czasu króciutkimi, często jednosłownymi frazami, to może ten album zyskałby trochę życia i koloru. A tak pozostaje po prostu bardzo dobry warsztat. W warstwie kompozytorskiej jest to dla mnie zbyt grubo ciosane, skupione na formie do tego stopnia, że twórcy nie patrzą na czas. Niestety po drugiej stronie głośnika ten czas jest tutaj bardzo znaczący. Nie skreślam Toughness, nie skreślam tej płyty, ale na ten moment kompletnie nie chce mi się do tej płyty wracać i dużo chętniej sięgnę po ten narwany, ale cholernie świeżo brzmiący debiut.

 

                                                                                                                                             Harlequin




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz