poniedziałek, 31 marca 2025

Recenzja Sijjin „Helljjin Combat”

 

Sijjin

„Helljjin Combat”

Sepulchral Voice 2025

Na ten album zapewne wielu z was czekało. Nic dziwnego. Po całej historii Necros Christos oraz dwóch wyjątkowo dobrych wydawnictwach w postaci demo „Angel of the Eastern Gate” i debiutanckim pełniaku „Sumerian Promises” sam miałem apetyt wyostrzony do granic możliwości. Cóż, jestem po kilku sesjach z „Helljjin Combat” i jedno dla mnie jest pewne. Jest to krążek, który zaskoczy wszystkich. Dlaczego? Otóż, panie i panowie, Sijjin poszedł w thrash metal. Tak tak, wcale nie żartuję. Gdyby nie charakterystyczny wokal Malte, to przy otwierającym album „Fear not the Tormentor” nerwowo sprawdzałbym, czy aby wydawca podesłał mi właściwy materiał do odsłuchu. Wali tutaj bowiem wczesną Metallicą na tyle, że jeśli tylko zmienić śpiewaka, to mamy czystej maści amerykański thrash z lat osiemdziesiątych. Odczuciu temu sprzyja także brzmienie nowych nagrań Sijjin. Zdecydowanie bardziej osadzone we wspomnianych latach osiemdziesiątych, mniej zbasowane, z wysuniętymi wyraźnie liniami gitar. No i ta przemykająca w otwieraczu solówka, z death metalem mająca tyle wspólnego, co placek ziemniaczany ze schabowym. Zresztą w dalszej części albumu natkniemy się na mnóstwo motywów odwołujących się do czasów, w których śmierć metalu albo jeszcze nie było, albo dopiero raczkował. Co najwyżej rządził Slayer. Więcej tutaj heavymetalowych melodii (polecam końcówkę „Religious Insanity Denies Slavery”) i technicznych zawijasów (aczkolwiek bez przesadnego onanizmu), od cholery chwytliwych patentów i staroszkolnej prostoty… I tylko wspomniany na wstępie wokal uświadamia nas, że to jednak nadal Sijjin. Większość płyty odwołuje się do zupełnie innych, starszych inspiracji niż na debiucie. Nie znaczy to, że na „Helljjin Combat” death metalu nie ma w ogóle. On się tutaj czai gdzieś w tle, a czasem nawet się wyraźniej wychyli, jak choćby w „Horrific Distortions”. Nie wiem, czy kawałek ten pochodzi jeszcze z czasów „jedynki”, ale na wskroś pachnie Morbidami, i według mnie niekoniecznie pasuje do całości. Myślę sobie, że o ile dotychczas Sijjin powiązany był jednak w jakiś sposób z Necros Christos, tak teraz ta pępowina została ostatecznie przecięta (poza wspomnianym już wielokrotnie wokalem, który jednak kojarzyć się ze wspomnianymi klasykami będzie po wieki wieków). Mam z „Helljjin Combat” autentyczny problem. Z jednej strony podoba mi się ta muzyka, bo ja w starociach gustuję. Z drugiej, ni chuja nie pasuje mi ona do Sijjin. Ostateczną ocenę nowej produkcji zostawiam zatem każdemu do indywidualnej oceny, choć osobiście czuję się, mimo wszystko, nieco rozczarowany.

- jesusatan




Recenzja Goats Of Doom „INRI”

 

Goats Of Doom

„INRI”

Purity Through Fire 2025

Nigdy żadna płyta tego zespołu nie wpadła mi w ręce, a istnieją już od 2008 roku i obecnie wydają swój siódmy album. Finowie zamieścili na nim siedem numerów małego pokręcenia z poplątaniem, ponieważ black metal w ich wykonaniu jest jak groch z kapustą. Nie oznacza to jednak, że jest zły, gdyż jest po prostu odmiennie skonstruowany. Ich aranżacje to zbiór skandynawskich tremolo, thrashowego biczowania, punkowych d-beatów oraz klasycznych, heavy metalowych akordów i solówek. Wszystko zostało ubrane w surowe, lecz klarowne brzmienie, które mrozi dość skutecznie. Oprócz niskiej temperatury Goats Of Doom dostarcza także sporo chaosu, który generowany jest przez nagłe zmiany tempa, rytmiki i form w jakich traktowane są struny. Chwile spędzone w towarzystwie „INRI” to 42 minuty nerwowej jazdy bez trzymanki, bo panowie do wszystkiego dokładają znaczną ilość nieoczywistych zagrywek, które momentami kojarzą się z awangardową improwizacją. Jakby tego było mało, kwintet ten, wplata w swoje kompozycje także trochę charakterystycznych dla fińskiego black metalu melodii, wprowadzając tu folkowego powiewu. W ich przypadku nie razi on jednak zbytnio, ponieważ doskonale wpasowuje się w ogólny, anormatywny obraz tego wydawnictwa, które niesie ze sobą ametodyczne i co za tym idzie nieco szalone ujęcie black metalu. Za tą dziwną dysharmonią podąża zapis ścieżek, który jest w tym gatunku raczej rzadko spotykany. Goats Of Doom zdecydowali się na szczególny typ miksu, w którym wyeksponowali opętańcze wrzaski wokalisty i sekcję rytmiczną, spychając tym samym gitary na drugi plan, co podbiło anarchistyczny sznyt tutejszych kawałków, który uwidacznia się również w okresowych galopadach jak i specyficznych pokrzykiwaniach gościa przy mikrofonie, kojarzącymi się jednoznacznie z manierą Mika Luttinen’a. Black metal o niespotykanym wizerunku. Chłodny, brudny, melodyjny i niezwykle spazmatyczny. Jednakże łatwo wpadający w uszy, choć boleśnie je rani. Gwarantuje mieszane uczucia i rozdwojenie jaźni. 

shub niggurath




niedziela, 30 marca 2025

A review of Hexecutor “...Where Spirit Withers in its Flesh Constraint”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Hexecutor

“...Where Spirit Withers in its Flesh Constraint”

Dying Victims Prod. 2025

 


I had this album lingering in my waiting room for a while, but every time I wanted to get my hands on it, I felt a strange apprehension. I don't know if it was my sixth sense or some other devil, but when I finally got down to “...Where Spirit Withers in its Flesh Constrain” I found that something must have been up. It's a bit sad to write this, because I appreciate the previous two albums of the Frenchmen very much, but... Where to start... First of all, Hexecutor's “third one” is probably the most varied album in their discography. There are most pace changes on, riffing variety, referring equally to Slayer and second wave black metal classics or even heavy metal masters. Sounds good, but for me the guys threw too much of a good thing hete. Or perhaps they used proportions of individual ingredients that are not quite digestible to me. There are straightforward, uncompromising moments on this album, in which we experience merciless thrash chord whipping at maximum speed. On the other hand, we also have songs much slower, in which the technical skills of the musicians appear unquestionable, but they just lack the spark, something that would make the atmosphere thicken or burst with a hot flame. I'm thinking here, for example, of the completely bland for me “Les lavandières de la nuit”, or another “Youdig (Perfides frontières)”, a track, I’d say very strongly melancholic heavy metal. These two “sleepers” are followed by a momentary spurt in “Paol Goz,” although in it, too, the gentlemen did not refrain from sailing into calm, unruffled waters. Listening to this album, I got the impression as if Hexecutor wanted to show their other, more accessible face. Or to prove that the spectrum of their inspiration is broader than we might have expected so far. A good proof of this for me is the opening composition, in which the band really mixed up the moods a lot, from powerful blows on the face to stroking the head, as if in a sick dream of a schizophrenic. On the other hand, I wonder if maybe the French haven't looked too much to Hexenbrett, as their new songs sometimes hook a little avant-garde in a similar style. However, in this case, things don't quite stick together for me. “...Where Spirit Withers in its Flesh Constrain” ultimately got me disappointed. It's not what I expected from Hexecutor, it's not what I wanted. At the same time, I'm not saying it's a bad album, because I'm sure it will find its amateurs. I, however, prefer to return to “Beyond Any Human Conception of Knowledge...” or preferably to the debut.

- jesusatan




Recenzja Impious Throne „Suffering”

 

Impious Throne

„Suffering”

ATMF-De Tenebrarum Principio 2025

Impious Throne to w miarę świeży jednoosobowy projekt niejakiego DM, który może być Wam znany z udziału w takich nazwach jak chociażby Gates Of Mourning czy Maruta. Pochodzi on z Florydy i pod obecnym szyldem nagrywa od 2021 roku. Ta płyta jest jego drugim wydawnictwem i zawiera osiem utworów całkiem zajadłego black metalu z małą, smolną polewą, która wynika z dość ciężkiego brzmienia gitar jak na ten gatunek. Zanika on w chwilach, kiedy do głosu dochodzą świdrujące tremolo, ale w ostatecznym rozrachunku na „Suffering” przeważają mięsiste riffy, które wraz z mocno bijącą sekcją tworzą zwartą strukturę dźwięku. Ogólnie nic nowego o muzyce kreowanej przez tego Amerykanina napisać się nie da. To głównie szybki bleczur, który zasypuje nas falami chłostających blastów, biczujących riffów, poprzecinanych okresowo krótkimi zwolnieniami i wysokotonowymi zagrywkami. Nawałnicy towarzyszą jadowite wokalizy, które brzmią naprawdę złowrogo i podkreślają jej batalistyczny charakter, bo black metal Impious Throne można z powodzeniem przyrównać do wybranych wydawnictw Marduk bądź tych bardziej przystępnych spod znaku Belphegor, gdyż podobnie jak Austriacy wpuszcza on do swojego rzępolenia znaczny, melodyczny ślad. Niewątpliwie ułatwia on odbiór tej agresywnej muzyki, co pozwoli trafić jej do szerszego odbiorcy. Typowa, czarcia napierdalanka, która chwilami oprócz bluźnierczego i posępnego klimatu cieszyć może także swą bezproblemową przyswajalnością. Najnowsza propozycja od Impious Throne jest pozycją, która niesie ze sobą coś na zasadzie „dla każdego coś dobrego”, ponieważ znajdziecie na niej wszystkiego po trochu. Agresywne akordy, szalone ataki, epickie chwytliwości oraz sporo zadziornego i atmosferycznego po skandynawsku kostkowania. Wszystko upchnięte w każdym utworze gwarantuje brak nudów podczas odsłuchu. Chcecie to bierzcie. Ja podziękuję, bo jak zbytnio pomieszam to niestrawność mam.

shub niggurath




Recenzja Morbific „Bloom Of The Abnormal Flesh”

 

Morbific

„Bloom Of The Abnormal Flesh”

Memento Mori (2025)

Mówią, że trzecia płyta taka chwila prawdy dla zespołu, moment, w którym powinni się  muzycznie określić i pokazać pełnię drzemiącego potencjału. Taki właśnie moment nadszedł dla młodziaków z Morbific, których trzeci album „Bloom Of The Abnormal Flesh” ujrzy światło dzienne wiosną w barwach hiszpańskiego labelu Memento Mori. Finowie pod dużym znakiem zapytania postawili swoje rzeczywiste możliwości, gdyż poprzedni album „Squirm Beyond The Mortal Realm” choć muzycznie był bez zarzutu to realizacja nagrania mogłaby kandydować do miana tych najgorszych w ostatnich latach. Tym razem Skandynawowie uniknęli tego błędu i „Bloom...” nie powinna wywoływać grymasu na twarzy z tego powodu. Może go niestety wywołać z innego powodu – jest to co najwyżej solidny album. Mocowałem się z nim, próbowałem znaleźć argumenty, które na etapie debiutanckiej płyty wywindowały Morbific do grona tych zespołów, o których trochę się mówiło w deathmetalowych kręgach, ale niestety nic takiego tu nie znalazłem. Tutaj nie ma nic z naturszczykowej naiwności „Ominous Seep Of Putridity”, nie ma młodzieńczego autentyzmu, nie ma szczerej nieporadności początkującej kapeli. Jest tu po prostu klasyczny death metal nagrany przez w miarę okrzepnięty zespół – solidny, odtwórczy, trochę wyprany z emocji, ale też skromnie, acz wyraźnie poszukujący. „Bloom Of The Abnormal Flesh” zdradza bowiem wyraźny potencjał koncertowy, Finowie częściej niż dotychczas zwalniają bądź operują w średnich tempach lubując się w prostych, mięsistych riffach niosących za sobą groove. W wielu momentach wyraźnie da się odczuć, że grupa skręca w bardziej melodyjne rewiry, pokrewne Dismember czy At The Gates, co w zasadzie należy uznać za wartość dodaną, tym bardziej, że w żaden sposób nie jest to w złym guście. Jestem natomiast bardzo skłonny uwierzyć, że muzycy Morbific nie są wytrawnymi instrumentalistami, gdyż w kilku miejscach miałem wrażenie, że te granie Finom się rozjeżdża, perkusista gubi rytm, a muzyka się rwie. I o ile na debiucie było to urocze i naturalne, tak tutaj trochę to razi. Nie kojarzę na ten moment zespołu o podobnym statusie jak Morbific, który by tak bardzo nieumiejętnie maskował niedostatki (pomijając te jaskiniowe zespoły, które wszelkie mankamenty zakopują w tonie pogłosu) i epatował pewną siermiężnością i pierdołowatością. Wydaje mi się, że na rynku jest tyle dobrej muzyki, że poświęcanie większej uwagi temu wydawnictwu nie ma sensu. Nie mam poczucia, że Morbific dowiózł mi to czego od nich oczekiwałem i pomimo kilku pozytywnych aspektów jest to jednak płyta (jak i zespół), przeciętny, w którym może i drzemie pewien potencjał, ale chyba sami muzycy nie wiedzą jak go uzewnętrznić ponownie.

                                                                                                                                             Harlequin




sobota, 29 marca 2025

Recenzja Thermonucleatomic Goat „++Antebellum++Parabellum++”

 

Thermonucleatomic Goat

„++Antebellum++Parabellum++”

Rex Diaboli Death Syndicate 2025

Trzeba przyznać, że coraz zabawniejsze te nazwy sobie zespoły wymyślają. Dwóch Szwajcarów zachciało mieć w szyldzie kozła. Kurwa, tylko jakiego by tu wybrać, skoro wszystkie już chyba były. No to niech będzie Termonukleatomiczny haha! Dobra, na bok śmichy – chichy, tym bardziej, że muzyka tworzona przez rzeczony duet faktycznie jest kozia. Zresztą całe to wydawnictwo kozłem śmierdzi. Okładka, zdjęcia wewnątrz wkładki (gdzie znaleźć zresztą możemy między innymi identyczny obrazek jak na debiucie Primitive Warfare), okopy, druty kolczaste, maski gazowe i żołnierze. Czyli wojna! Wydawnictwo to, to kompilacja demówek, stąd też podwójny jej tytuł. Znajdziemy tu trzynaście krótkich, bo trwających maksymalnie dwie i pół minuty nuklearnych wyrzygów. Nie jest to jednak tym razem typowe granie pod Blasphemy, choć pewnych podobieństw doszukać się oczywiście można. Kompozycje Thermonucleatomic Goat są prymitywniejsze, chwilami z lekkim punkowym nalotem, nastawione na bezduszny frontalny atak. Przy wiadrowato dudniącej perkusji, wystawieni jesteśmy, przemiennie, na rytmiczne i wściekłe riffowanie. Beż żadnych finezyjnych akordów, technicznych zakrętów, bawienia się w refreny czy budowanie jakiejkolwiek atmosfery poza wojenną zawieruchą. Gdzieś w tle zabrzmi alarm, na głowę runie pół sufitu, a bębniarz nadal będzie nakurwiał w swój zestaw z prędkością karabinu maszynowego, z krótkimi przerwami na przeładowanie. Kapkę spokojniej jest na drugim demo, gdzie Szwajcarzy nieco spuszczają z tonu, albo może raczej ograniczają intensywność swoich ataków i bardziej ujarzmiają drzemiącą w nich bestię. Wydźwięk „++Parabellum++” jest bowiem tak samo brudny i śmierdzący spalanym prochem jak sesji wcześniejszej. Więcej tutaj też wyrazistych riffów zamiast totalnego huraganu, przy czym niemała w tym zasługa brzmienia, bardziej wyrazistego i czytelnego, choć i tak nie wychylającego się przez piwniczne okienko. Jednakowo wściekłe są na obu demówkach wokale, bardziej stanowiące dodatkowy instrument niż faktycznie kierujące do odbiorcy jakieś konkretne przekazy. Reasumując – „++Antebellum++Parabellum++” to kolejne oblicze wojny i jej okropieństwa. Jeśli lubicie klimaty masek gazowych i nalotów dywanowych, to łykniecie te hymny bez popitki. Jeśli natomiast szukacie czegoś bardziej do ponucenia, to zalecam szukać gdzie indziej.

- jesusatan




Recenzja Final Dose „Under The Eternal Shadow”

 

Final Dose

„Under The Eternal Shadow”

Wolves Of Hades 2025

Final Dose to kapela z Londynu, która powstała w 2019 roku i ma już pierwszą płytę za sobą. Brytyjczycy wydają właśnie drugi album, na którym kontynuują swoją diabelsko-anarchistyczną jazdę. Jeśli ich nie znacie, to musicie wiedzieć, że grupa ta gra połączenie punka i black metalu, co nie jest niczym nowym, bowiem związki między tymi gatunkami datuje się już chyba na kilka wieków przed gościem, który na krzyżu umarł. W muzyce Final Dose nie znajdziecie jednak czegoś na kształt chwytliwych bujanek w stylu Slegest czy też niechlujnej i ulicznej napierdalanki jaką w pewnym momencie zaczął serwować swoim fanom „Punkthrone”. Muzyka w wydaniu Londyńczyków ma w sumie więcej wspólnego z blekiem niż punkiem, chociaż elementy tego drugiego są bardzo wyczuwalne, bo beczki oraz niektóre riffy są żywcem wyjęte z tego buntowniczego nurtu. Jednakże wydźwięk kompozycji umieszczonych na „Under The Eternal Shadow” wyraźniej pachną siarką niż „butaprenem”, ponieważ ich ostrość jest wielka. Bliżej im do kawałków znanych z poczynań taki zespołów jak Wolfbastard czy Young And In The Way. Panowie na ich podobę chłoszczą siermiężnym i lodowatym brzmieniem, w które ubrali swoje agresywne akordy, zimne tremolo i szalone solówki. Wokale również nie pozostawiają wątpliwości co do intencji twórców tego wydawnictwa, bowiem śpiewak wrzeszczy do mikrofonu niczym wściekły wilk. Najnowszy krążek tej brygadyjest typowym przedstawicielem klasycznego black metalu z początku lat dziewięćdziesiątych, ale tego zapodanego w skrajnie prosty i zajadły sposób. Pełno w nim nie tylko satanicznego sprzeciwu, bo spomiędzy tutejszego kostkowania wypływa także mnóstwo charakterystycznego brudu. Final Dose komponuje fantastyczny punk-black metal, który jest niezwykle groovy, ale również niebezpieczny. Chropowata muzyka, która jest przy tym łatwo przyswajalna, ale także pluje autentyczną nienawiścią. Szybko mknie do przodu, pokrywając wszystko wokół szronem i popiołem. Potrafi także zwolnić i poprzez wprowadzenie do niej pierwiastków dungeon-synth oraz folk wnosi trochę piwnicznego klimatu. Jeśli macie ochotę na prostego i ponurego bleczura, który bezceremonialnie kopie w ryj, to proszę bardzo. Sięgajcie po „Under The Eternal Shadow” bez wahania. Świetna produkcja, której szczerości przekazu nie sposób odmówić. Z mojej strony wysoka rekomendacja.

shub niggurath


piątek, 28 marca 2025

Recenzja Impurity „The Eternal Sleep”

 

Impurity

„The Eternal Sleep”

Hammerheart Rec. 2025

Nadal lubicie staroszkolny szwedzki death metal? Jeszcze wam się nie znudziło? No to zapraszam do zabawy w stylu znajdź różnice między obrazkami (w tym przypadku „piosenkami”). Porównajcie sobie opisywany tutaj chwilę temu ostatni album weteranów z Wombbath, z młodzikami, którzy dopiero na scenę wchodzą. Zespół nazywa się jak widać u góry, i składa z czterech młodych-gniewnych, którzy tradycje muzyczne swego kraju niezwykle szanują. Nie plamią ich, nie depczą startym obcasem, tylko z największą pasją kultywują. „The Eternal Sleep” to w stu procentach odgrzewany kotlet. Jednocześnie, i to słychać już od otwierającego album „Denial of Clarity”, nie jest to produkt taśmowy. W zasadzie jest to całkowity negatyw tego, co prezentuje wspomniany „Beyond the Abyss”. Bo o ile na tamtym krążku, siłując się straszliwie, nie znalazłem nic ciekawego, tak tutaj każdy następny kawałek to potężny cios na mordę, absolutnie zero nudy. I to przy założeniu, że praktycznie wszystkie pojawiające się w tych utworach riffy to klasyka, piosenki, które doskonale znamy, chwilami brzmiące niczym wyjęte z „Leth Hand Path” czy „Like an Everflowing Stream” (wczesnym Dismemberem wali tutaj przede wszystkim). Mimo to, nigdy w życiu nie ośmieliłbym się ich nazwać plagiatem. Impurity doskonale odświeżają starą formułę, i to wcale nie za pomocą nowoczesnych narzędzi czy jakichś awangardowych trików. Zapiaszczone gitary, wycinające takie melodie, że spokojnie w miejscu usiedzieć się nie da, pulsujący rytmicznie bas, punkowe rytmy plus kilka blastów, i doskonale znany, chropowaty wokal. Do tego kapka klawiszy, wyśmienicie podkreślających to, co podkreślać mają, trochę chórków, jakiś motyw akustyczny i… gotowe! Młode chłopaki mają w sobie więcej ikry niż połowa stetryczałych dziś, odcinających kupony od dawnej formy twórców sceny z lat dziewięćdziesiątych razem wziętych. Z tych piosenek aż bucha energią i żywym ogniem, mimo że cały czas ma się wrażenie, że to przecież już tysiąc razy było. Z drugiej strony może w tym właśnie największa siła „The Sternal Sleep”, że potrafi wycisnąć łezkę w oku tym, którzy przy scenie sztokholmskiej dorastali. Cholernie nośny to album, ciężki ale bujający, kurewsko chwytliwy i na swój sposób przebojowy. Tak! Takiego szwedzkiego death metalu chcę, i taki mi się jeszcze nie znudził. Maksymalna rekomendacja.

- jesusatan




Recenzja Nightwalker „The Eternal Flame Of Death”

 

Nightwalker

„The Eternal Flame Of Death” E.P.

Amor Fati 2025

Kurcze. Muszę odrobić lekcję, bo wcześniej nie słyszałem tej kapeli, a jest świetna. Jest to solowy projekt, który powstał w 2016 roku na terenie Niemiec. Stoi za nim niejaki Noxathra, który pod tym szyldem nagrał już kilka epek, parę demosów i jedną płytę. W tym roku wydaje już drugą epkę, która zawiera trzy utwory black metalu o stylistyce okultystycznej. W szybszych momentach, kiedy tremolo i klasycznie zagrane akordy tną powietrze, Nightwalker mocno przypomina posępną norweszczyznę, która srogo mrozi i spowija wszystko gęstą mgłą. Zaś kiedy zwalnia kieruje się w rejony właściwe dla wczesnego Samael czy Mortuary Drape. Królują tu wtedy miarowe, powolne riffy, które wprowadzają swoim klimatem rytualną atmosferę, a jej obraz dopełniają magiczne klawisze, które nadają jej wręcz sakralnego charakteru. Całość została wygenerowana za pomocą lodowatych gitar i delikatnie wycofanej perkusji. Instrumenty zostały dopełnione szatańskim warkotem Noxathra, który z właściwymi emocjami wydobywa ze swojego gardła bluźniercze inwokacje. Aura tego wydawnictwa jest klaustrofobiczna więc za dużo powietrza na „The Eternal Flame Of Death” nie znajdziecie, ponieważ pomimo surowego brzmienia, ta mroczna draperia została utkana przez tego niemieckiego muzyka z grubej przędzy. Produkcja ocieka atmosferą zimnych krypt i czystym satanizmem. Muzyka Nightwalker to czary i klątwy, spowite w kadzidlanym dymie. Smoła, która tym razem jest chłodna jak Arktyka. Czy to w ogóle możliwe? Czy to ma sens? Ma. Sprawdźcie i się przekonajcie.

shub niggurath




czwartek, 27 marca 2025

Recenzja Morbosatan „Morbo, Coca, Satan”

 

Morbosatan

„Morbo, Coca, Satan”

Ablaze Prod. 2025

Peruwiański Morbosatan gościł już na łamach Apo, zresztą niejednokrotnie. Sprawdza się jednak to, o czym gadałem w wywiadzie z chłopakami, kilka lat wstecz. W porównaniu, choćby z Chile, Peru to zadupie, a zespoły z tego kraju jakoś kompletnie nie mają siły przebicie na rynek europejski. No i chujowo, bo wspomniany Morbosatan nagrał kolejny krążek, a gdyby nie fakt, że utrzymuję jako taki kontakt z członkami zespołu, nigdy bym się o tym nie dowiedział. Pięć lat po wydaniu „Necro Perversion”, panowie z Limy plują albumem numer dwa. Materiał ten zawiera niemal pół godziny południowoamerykańskiego metalu na najwyższym poziomie. Co mnie najbardziej uderza, i co jednocześnie sprawia największą frajdę (bo o to chyba chodzi w muzyce), to jej staroszkolny prymitywizm. Kolesie potrafią w sposób ponadprzeciętnie logiczny łączyć ze sobą wpływy black, death i thrash metalu, tworząc mozaikę, która jest encyklopedycznym przykładem muzyki ze wspomnianego zakątka globu. Już sam wokal, jego stylistyka i barwa, to klasyk tamtych rejonów. Brzmienie beczek… Chwilami stukają niczym odwrócone wiadra po farbie, ponadto w sposób niezbyt wysublimowany, wręcz prostacki, a przynajmniej nie wychylający się ponad lata osiemdziesiąte, góra początek kolejnej dekady. Linie gitarowe to cios w twarz dla wszystkich, którzy oczekują chwytliwych melodii czy technicznych popisów. Tutaj króluje brutalny „fukk off” dla jakiegokolwiek mainstreamu i kultywowanie tradycji z lat minionych. Morbosatan nie przełamują żadnych barier, nie tworzą nowych trendów, kontynuują jedynie szkołę, która w przypadku ich najnowszego pełniaka kojarzy mi się najbardziej z debiutem Masacre. Dla mnie, jako maniaka tamtejszej spuścizny, jest to materiał przyprawiający o szybsze bicie serca, nawet jeśli nie jest on w żadnym stopniu kamieniem milowym. A jeśli zerkniecie na tytuły poszczególnych kawałków, a Szatana kochacie, to już wiecie, że te nagrania kierowane są także do was. Nie wiem czy album ten dostępny będzie u krajowych wydawców, ale warto się postarać, by znalazł się na waszej półce. Oczywiście o ile tego typu klimaty są w kręgu waszych zainteresowań. Sadico Satanaaaaaaas!

- jesusatan




Recenzja Cytotoxin „Biographyte”

 

Cytotoxin

„Biographyte”

Unique Leader Records 2025

Techniczny death metal grają już od piętnastu lat, a jego koncept oparli na awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu, która w 1986 roku skończyła się wybuchem reaktora. Ten najnowszy, piąty album Niemców zabiera słuchaczy w miejsce najbardziej dotknięte tą tragedią, czyli do miasta Prypeć i opowiada o losach jego mieszkańców, na których niespodziewanie spadł radioaktywny deszcz. Jak już zdążyli do tego swoich fanów przyzwyczaić, kwintet ten ubrał tą historię w brutalną kakofonię, na którą składają się potężnie ciężkie riffy, agresywne blasty oraz szereg wirtuozerskich popisów. Gęste gitary wspomagane są tu rzecz jasna przez masywną sekcję oraz bulgoczące growle Grimo, który z zaangażowaniem prowadzi narrację, snując opowieści o przerażających chwilach tuż po katastrofie. Decior w wykonaniu Cytotoxin pędzi żwawo przed siebie, ale jest i pełen nieoczekiwanych zmian tempa, rytmiki i sposobu na szarpanie strun. Przygniata do gleby mocarnymi zwolnieniami, zalewa lawinowymi atakami, które są niczym atomowy podmuch oraz robi spore kuku za pomocą spazmatycznych i uwierających narządy słuchowe zagrywek. To chwilami nieokiełznana muzyka, która jest niczym reakcja jądrowa do jakiej zachodzi w reaktorze. Poszczególne elementy każdego z utworów są tutaj jak rozszczepione jądra atomów, które z dużą prędkością uderzają o siebie. Cytotoxin umiejętnie panuje nad tym procesem, aby przechodził on w ustalonym porządku i nie wymknął się spod kontroli. Co prawda nie do końca im się to udaje, bo z tego dość modernistycznego death metalu sączy się sporo śmiertelnych izotopów, które rozsiewają skażenie promieniotwórcze. Tak więc przed przesłuchaniem tego krążka nie zapomnijcie o odpowiedniej odzieży i masce gazowej.

shub niggurath




środa, 26 marca 2025

Recenzja Reekmind “Mired in the Reek of Grief”

 

Reekmind

“Mired in the Reek of Grief”

Night Terrors Rec. 2025

Reekmind to nowy twór z Australii. Kiedy w notce prasowej wyczytałem, że przeznaczony dla fanów Inverloch i Krypts, to nie zaprzeczę, że mój apetyt momentalnie wzrósł. Szybko się jednak okazało, że to chwyt marketingowy, i to mocno na wyrost. Bo gdyby być dokładniejszym, to można by z czystym sumieniem napisać, że Reekmind to taki trochę odpowiednik Eternal Rot. Podobieństwo między tymi zespołami jest na wskroś uderzające. Australijczycy w bardzo podobny sposób budują swoje kompozycje, opierając się na powolnie i bardzo rytmicznie uderzających akordach, w których znajdziemy zdecydowanie więcej ciężaru niż bezpośredniej melodii. Przez większość „Mired In the Reek of Grief” sukcesywnie, w tempie flegmatyka przemy zatem do przodu, a cel jaki nam przyświeca, to zgniecenie wszystkiego na swojej drodze, bynajmniej bez spoglądania na zegarek. Nie ma tutaj jakiejś wielkiej folozofii, można wręcz powiedzieć, że kompozycje Reekmind są nieco kwadratowe i powtarzalne. Co prawda zabłąka się w nich czasem jakiś patent bardziej slugde’owy czy riff z gatunku bardzo ubogiego Esoteric, jednak elementy te stanowią raczej nieliczne odskocznie od schematu. Schematu, i wracam do tego po raz kolejny, wypracowanego przez naszych krajanów. Niektóre linie gitarowe brzmią tutaj jakby zostały żywcem wyjęte z, choćby, „Putridarium”. I nie mam zamiaru wskazywać ich paluchem, bo obecne są praktycznie w każdym numerze na tej płycie. Materiał ten brzmi tak, jak brzmieć powinien death/doom metalowy młot, co akurat nie dziwi, bowiem za produkcję tego krążka odpowiada Greg Chandler, a chłop na rzeczy się zna. Pozostaje zatem pytanie, czy macie ochotę na kolejny album w stylu Stenched (a tak mi jakoś ta nazwa przyszła do głowy, bo akurat ostatnio słuchałem) czy wspominanego już kilkukrotnie Eternal Rot. Bo jeśli te zespoły swoim bagiennym graniem dają wam satysfakcję, to i przy „Mired In the Reek of Grief” będziecie mieli okazję zanurzyć się w zgniliźnie.

- jesusatan




Recenzja Flagg „Diabolical Bloodlust”

 

Flagg

„Diabolical Bloodlust”

Purity Through Fire 2025

Cztery lata temu spotkałem się z tą fińską kapelą i się nie polubiliśmy więc z dużą rezerwą podszedłem do ich najnowszego krążka, który ukaże się na początku kwietnia. Z drugiej strony ciekawy byłem czy coś w black metalu granym przez ten duet się zmieniło. Rozczarowałem się, bo nic w tej kwestii się nie podziało i nie zmieniło się nic. Flagg w dalszym ciągu szyje sobie „akuratnego” bleczura, w którym prym wiodą szybkie tremolo, układające się w fantastyczne melodie w klawiszowej otulinie i towarzystwie dobrze słyszalnego basu oraz zasypującej nas szelestem talerzy perkusji. Instrumentom oczywiście wtóruje znany z Kalmankantaja Tyrant, kalecząc nam uszy maniakalnymi wrzaskami. Muzyka Finów to w gruncie rzeczy kalka tego co miało miejsce w połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy ktoś wpadł na pomysł, aby ponapierdalać gładko brzmiącą rogaciznę, którą dodatkowo zmiękczono aksamitnymi syntezatorami i łatwo wpadającymi w ucho chwytliwościami. Owszem, są tu zimne gitary, które grzeją ostro przed siebie, a chwilami także zwolnić potrafią i posypią trochę baśniową atmosferą. Ładne „parapety” dodadzą rzępoleniu odrobiny monumentalizmu, a gość przy mikrofonie złowrogo poskrzeczy, ale nic konkretnego z tego nie wynika. Całość w skrócie można określić przymiotnikiem „jakby”. Na „Diabolical Bloodlust” jest „jakby” opętańczo. Temperatura riffów „jakby” chłodna. Charakter akordów „niby” bezkompromisowy. Aranżacje przede wszystkim poprawne, ale wiejące nudą i podobnie jak na poprzedniej płycie zlewające się w nie przykuwającą uwagi do siebie na dłużej, jedną całość. Ot kolejna black metalowa produkcja, która dzięki swej typowości i zużytego ujęcia nie wychyli łba na dłużej. Banalne wydawnictwo, które ma duże szanse na to, żeby spodobać się fanom melodyjnego ujęcia tego gatunku i w dodatku „made in Finland”.

shub niggurath




wtorek, 25 marca 2025

Recenzja Sznyt „Demo” + reh. 25

 

Sznyt

„Demo” + reh. 25

Digital 2024

Sznyt to kolejny młody przedstawiciel polskiego podziemia, tym razem pochodzący z Warszawy. Chłopaki to chyba dość młode, choć z ogólnodostępnych informacji wynika, iż przynajmniej dwóch z nich jakieś tam doświadczenie muzyczne ma już za sobą. W odniesieniu jednak do samego Sznytu jest to bez znaczenia. Z bardzo prostego powodu. Sznyt grają muzykę z gatunku raw / lo-fi, w której umiejętności techniczne nie są stawiane na piedestale. Na dobra sprawę powiedzieć można, że level basic w zupełności tu styknie. Demo zespołu, wypuszczone w Internety dokładnie rok temu, to trzy kawałki prymitywnego i cholernie surowego black metalu. Finezji tu tyle, co w kurtyzanie wstydu. Gitary bzyczą swoje proste, zapętlone harmonie, a towarzyszą im punkowo zazwyczaj stukające bębny oraz niezbyt wyszukany, skrzeczący wokal. Przypomina to chwilami wczesną Norwegię, albo spoglądając w czasy bardziej współczesne, niektóre zespoły portugalskie. Trzeba jednak wspomnieć, że w „Cycle of Despair” dość wyraźnie zajeżdża Darkthronem, i jest to najlepszy moment tej demówki. Odbioru tych kompozycji na pewno nie ułatwia brzmienie, w zasadzie balansujące na pograniczu słuchalności. Nie sposób też nie zauważyć dość koślawo odegranej solówki pod koniec „Visions of Ruling Dread”. Ciekawe są z kolei dwie ostatnie, choć bardzo krótkie, kompozycje. „Deceiving Moon” to numer oparty na wysuniętym, powolnie pulsującym basie, z kapką efektów klawiszowych oraz idealnie podsycającym grozę wokalem. I ten pomysł według mnie należałoby rozwinąć, to jest „jakiś”. Podobnie jak ambientowe zakończenie, może nie jakieś oryginalne, ale mocno nastrojowe i, przede wszystkim, nie ciągnięte w nieskończoność. „Demo” to zatem materiał, który ma zarówno plusy jak i minusy, i na pewno słychać, że przed zespołem jeszcze długa droga do wypracowania własnego stylu. Niejako w formie suplementu zespół odesłał mi też trzy nowe numery z próby. Jeden z nich to cover „Jama Pekel” Master’s Hammer, odegrany, bo odegrany, bez fajerwerków, choć według mnie na koncertach powinien spełniać swoje zadanie. „I am that I am”, mający się lada chwila pojawić jako promujący pełen album, to wolniejsza kompozycja, za chwilę ponownie odwołująca do Darkthrone. I na koniec „Roots of Fate” z całkiem niezłym, jakby bardziej Burzumowym riffem na zakończenie. Ponadto w nowych nagraniach da się zauważyć lekką ewolucję w wokalach, które to momentami z barwy blackmetalowej przechodzą w formę growlującą. Słychać zatem, że coś się dzieje i Sznyt robi małe kroczki wprzód. Czy wykluje się z tego coś wartego uwagi? No cóż, poczekamy, zobaczymy. Na pewno na dziś jest to pozycja wyłącznie dla maniaków najgłębszego podziemia, z dobrze rokującymi fragmentami.

- jesusatan

Recenzja Dormant Ordeal „Tooth And Natil”

 

Dormant Ordeal

„Tooth And Natil”

Willowtip Records 2025

Po czterech latach milczenia wraca Dormant Ordeal. W drugiej połowie kwietnia krakowianie wydadzą swój czwarty album, na którym znajdzie się dziewięć kompozycji. Będą one bawić przez trzy kwadranse więc wszyscy zainteresowani będą mieli czego słuchać. Death metal w wykonaniu tej kapeli ma się dobrze. Panowie w dalszym ciągu grają jego techniczną odmianę, która jednak nie męczy ucha nadmierną ilością powykręcanych i piskliwych wygibasów, szarpanym tempem i spazmatycznie zmieniającym się kostkowaniem. Dormant Ordeal znęca się trochę w inny sposób, bo robi to za pomocą precyzyjnie poprowadzonych agresywnych riffów, nawiązujących do black metalowego sznytu klimatycznych tremolo oraz dysonansowych akordów. Fuzja wszystkich części składowych generuje dynamiczną muzykę, która jawi się jako współczesne ujęcie śmierć metalowego grania, wypełnionego po brzegi niebanalnymi formami, tworzącymi wspólnie gęstą masę. Odnaleźć w niej można mnóstwo nietuzinkowych pomysłów, z których sączy się przytłaczająca atmosfera o intensywnym wpływie na szare komórki. Wyobraźcie sobie połączenie Deathspell Omega, wczesnego Decapitated i Ulcerate. Tak po krótce można zdefiniować muzykę tego zespołu, bo jest ona równie ekspansywna, ultranowoczesna i atmosferyczna. Szorstkie wokale, zmasowane ataki, płynne zmiany tempa, kąśliwa rytmika, którą podkręca do granic absurdu perkusja, a także nieoczywiste melodie to obraz „Tooth And Natil”. Techniczny death metal, który daje ostry wpierdol i niepokoi duszącym klimatem. Bez zbędnych popisów i nieustępliwie prze do przodu. Niby złożony, ale w istocie zagrany zwięźle i na temat. Profesjonalnie wyprodukowany, lecz nie pozbawiony do końca chropowatości. Wszystko mi się tu zgadza. Polecam.

shub niggurath




poniedziałek, 24 marca 2025

Recenzja Damage Case „Destination: Underground”

 

Damage Case

„Destination: Underground”

Putrid Cult 2025

Kilka razy zachwycałem się ostatnio młodymi gniewnymi, choćby spod znaku Technophobia czy Fantom, i ich fantastycznym, maksymalnie nośnym crossoverem. Zwłaszcza fakt, iż tak „stara” muzyka, i to na tak wysokim poziomie, tworzona jest w zasadzie przez nastolatków, wywoływało u mnie szczery podziw. No to dla równowagi dostałem właśnie w drugi policzek od starych załogantów z tczewskiego Damage Case. Nie licząc projektów pobocznych, muzycy tworzący zespół to już niemal dinozaury, a ich bagaż doświadczeń scenicznych jest niezwykle bogaty. Sam Damage Case natomiast jest dla mnie najlepszym przykładem tego, że jednak można nagrywać płyty coraz lepsze. Co nie znaczy, że bardziej oryginalne. W przypadku nowej EP-ki, zawierającej sześć nowych kompozycji, miałem przez chwilę prawdziwą zagwozdkę. Materiał otrzymałem bowiem do recenzji „na golasa”, w postaci plików. I kiedy przekręcił się u mnie dwa razy, to naprawdę zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to aby wydawnictwo zawierające jakieś bliżej nie znane mi covery. O ile Damage Case dotychczas starał się przynajmniej zachowywać pozory wkładu własnego do tworzonych kompozycji, tak tutaj poszli na chama po bandzie. Konia z rzędem temu, kto nie dał by sobie wmówić, że jakikolwiek z utworów zamieszczonych na „Destination: Underground” to stary klasyk. Na „nowym” zdecydowanie więcej punka, choć otwierający całość „Fallen Angel” jeszcze tego nie zapowiada, bo jest stuprocentową zrzynka z Motorhead, łącznie z manierą wokalną i typowym rytmem. Łeb przy tej piosence można sobie dosłownie ukręcić, bo to absolutny hicior. Potem jest już mniej zabawowo… Żartowałem! Każdy kolejny numer to prawdziwy headbanger, ale to taki, że da się ze szczęścia popuścić. Mam takie wrażenie, że Damage Case z solidnego zespołu thrashmetalowego stali się mistrzami crossoveru, dealerami dopalaczy i królami metalowego parkietu. Niby większość EP-ki utrzymana jest w takim samym, d-beatowym tempie (wspominałem wcześniej o tym punkowym sznycie), niby linie gitarowe to kilka totalnie chwytliwych akordów, ale wierzcie mi – to jest taki rozpierdol, że nie wyobrażam sobie by można było zrobić to lepiej. Tak samo jak wokale, krzykliwo pijackie, tudzież czymś przepalone, a przy okazji wyjątkowo melodyjne. A solóweczka w „Of Pain and Pleasure”? Majstersztyk! Strach się bać, co się stanie, jak chłopaki zaczną ten materiał grać na żywca. Przecież ludzie się przy tym pozabijają. Bez zbędnego bicia piany zatem, powiem krótko. Damage Case posklejali ze starych klasycznych patentów najmniej oryginalny, a zarazem najlepszy materiał jaki dotychczas się pod ich szyldem ukazał. Absolutna petarda! Nie mam pojęcia, czy cokolwiek dałoby się tutaj jeszcze ulepszyć.

- jesusatan




Recenzja Cogas „Among The Dead: How To Become A Ghost”

 

Cogas

„Among The Dead: How To Become A Ghost”

Independent 2025

Cogas to sardyńsko-londyńska kapela, która właśnie wydaje swój drugi album. Poprzedni, podobno został dość entuzjastycznie przyjęty więc wszyscy zainteresowani kontynuacją twórczości tej grupy będą szczęśliwi móc kolejny raz pławić się w dźwiękach kreowanych przez ten kwartet. Płyta ta to osiem numerów o chwytliwym charakterze, które mkną do przodu w całkiem szybkim tempie. Panowie szyją gęsto i melodyjnie, wykorzystując dobrodziejstwa jakie niosą ze sobą black i death metal. Zatem za pośrednictwem „Among The Dead…” dostajemy krzyżówkę tych dwóch gatunków o posępno-refleksyjnym wydźwięku, zapodaną za pomocą intensywnego kostkowania i momentami dość zawiłych tremolo, które wspomaga precyzyjna sekcja rytmiczna. To łatwo wpadająca w ucho muzyka, która częstuje nośnymi riffami oraz melancholijnymi przerywnikami. Nie pozbawiona jest agresji i brudu, ale na pierwszy plan wybijają się tu głównie melodie, które jednak nie rozczulają zbyt mocno. Cogas zapierdala ostro do przodu, co rusz zmieniając agogikę i szarpanie strun, serwując trochę technicznych sztuczek, bolesnego biczowania, zimnych, wysokotonowych zagrywek i ciężkiego gniecenia. Chwytliwy i ekspresyjny black-death metal, w którym z dużym wyczuciem zespolono ze sobą śmierć metalową rytmikę i czarcią zadziorność. Zrodziło to smutną i jednocześnie upiorną muzę, która leje słuchacza nieustannie przez ponad czterdzieści minut. Szybka i zwarta gędźba o dwóch obliczach. Brutalnym i melodyjnym, ale to drugie również posiada pazury. Słuchając tego krążka nie sposób nie porównać go do szwedzkiego wykwitu o nazwie Dark Funeral i głównie fanom tej kapeli bez wyrzutów sumienia go polecam.

shub niggurath




niedziela, 23 marca 2025

Recenzja Blood Abscission „II”

 

Blood Abscission

„II”

Debemur Morti Prod. 2025

Muszę przyznać, że drugi abum Blood Abscission mocno mnie zaskoczył. Może dlatego, że debiutu nie słyszałem, a sugerując się jedynie okładką spodziewałem się czegoś kompletnie innego. O samym zespole ciężko dokopać się do jakichkolwiek danych, zatem informacje personalne i inne rzeczy poboczne sobie darujmy. „II” to nieco ponad czterdzieści minut black metalu o bardzo chłodnym, a jednocześnie atmosferycznym obliczu. I te dwa elementy zostały tutaj połączone w sposób dla mnie idealny.  Bo przede wszystkim nie można w przypadku tego krążka mówić o jakichkolwiek ckliwych środkach wyrazu. Rzeczony klimat bardziej przypomina arktyczną zawieruchę niż zabawę w stary las albo inne zasmucajki. Blood Abscission w swoich kompozycjach zazwyczaj pędzą mocno do przodu, częstując mnóstwem naprawdę wybornych riffów, głównie w stylu północnym i francuskim. Nie ograniczają się przy tym do jednego stylu kostkowania, bo poza blizzardowymi tremolo usłyszymy także bardziej tradycyjne sposoby kostkowania. Co ciekawe, Blood Abscission w bardzo umiejętny i ciekawy sposób potrafią budować napięcie swoich kompozycji. Kiedy harmonie rozpędzają się, a tremolo wchodzą na coraz wyższy szczebel pięciolinii, powodując mimowolne wstrzymywanie oddechu, zespół wciska przycisk bufora w postaci przejść we fragment nastrojowy, zwolnienie, które pozwoli nam chwilę ochłonąć przed następną porcją uderzającego w twarz mrozu. Na pochwałę zasługują ścieżki klawiszy. Niby minimalistyczne, użyte oszczędnie i pojawiające się jedynie miejscowo, jednak dodające muzyce przysłowiowej szczypty soli. Cholernie dobrą robotę wykonują także niepozorne wokale. Niepozorne, bo trochę schowane w tle, osobiście kojarzące mi się z przytłumionym Ihsahn’em, jednak swoją barwą i stylem jeszcze bardziej obniżające temperaturę albumu. Gdybym miał wyróżnić na „II” jakieś kompozycje, to chyba zdecydowałbym się na „II – III”, dziesięciominutowego kawałka, rozpoczynającego się najbardziej melancholijnym na płycie motywem, oraz tak silnie wkręcającymi się w głowę melodiami, że można dostać kręćka. Nie mniej jednak „II” jako całość jest materiałem bardzo spójnym i trzymającym równy poziom. Do tego wzorowo wyprodukowanym, bez przesadnego szlifowania, z dużą ilością szronu na strunach. Mogę podsumować zatem krótko – o ile przymiotnik „atmosferyczny” zapala u mnie czerwoną lampkę, tak tutaj gasi ją już pierwszy numer. Taką atmosferę to ja ubóstwiam, dlatego nowy Blood Abscission jeszcze nie raz zagości w moim odtwarzaczu. Bardzo dobra płyta.

- jesusatan




Recenzja Ad Hominem „Totalitarian Black Metal”

 

Ad Hominem

„Totalitarian Black Metal”

Osmose Productions 2025

Fani tego francuskiego projektu i jego najnowszą, siódmą płytą nie powinni być zawiedzeni, bo „Totalitarian Black Metal” to pół godziny niezłego wpierdolu. Po raz kolejny, człowiek stojący za tą nazwą i odpowiedzialny za jej całokształt częstuje swoich odbiorców wojennymi blastami, siejącymi zamieć tremolo i mrocznymi zwolnieniami. Jak już zdążył do tego przyzwyczaić jego muzyka to połączenie bezkompromisowego podejścia do rogacizny w szwedzkim stylu i posępnych, norweskich bujanek. Fuzja batalistycznych rytmów i punkowego groovu zrodziła maszynę, która perfekcyjnie trafia swym pociskiem w namierzony z pieczołowitością cel. Ostry i gęsty black metal, pędzący przed siebie niszczy złowrogimi riffami i nie przeprasza za swoją bestialskość. Czasami skręca w ponure knieje, aby odpocząć i nabrać sił na kolejną destrukcję. Wtedy zwalnia, żeby zamienić się w satanicznego kapelana i roztoczyć trochę rytualnej aury. Ad Hominem od 1998 roku jest francuskim przedstawicielem „mardukowej” spuścizny, do której oczywiście dorzucić można wpływy Funeral Mist oraz kilku norweskich kapel, raczących uszy maniaków swoimi wydawnictwami w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Doskonale wyprodukowany, mainstreamowy black metal, ale z tych prostych i o bezkompromisowym charakterze. Wchodzi gładko niczym dwunastoletnia whisky i chłoszcze boleśnie przy wykorzystaniu szybkich akordów oraz lodowatych tremolando. Psychikę doszczętnie rujnuje za pomocą ciekawych, schizoidalnych zagrywek i nieubłaganie dudniącej sekcji. Posiada ostre i twarde brzmienie, a wokale (nawet wtedy, kiedy wyśpiewują chwytliwe refreny i chóralne okrzyki) wżerają się w mózg. Entuzjastycznie zagrany udowadnia, że granie w głównym nurcie i co za tym idzie dla szerszej publiczności nie musi być pozbawione właściwych mu cech. Zero trendów, zero eksperymentalizmu i nic na siłę. Po męsku kopie w mordę i poprawia w wątrobę. Niech się tak stanie.

shub niggurath