niedziela, 2 marca 2025

Recenzja Sarkasm „Carnival of Atricities”

 

Sarkasm

„Carnival of Atricities”

Xtreem Music 2025

Wiele pozytywnych słów napisałem ostatnimi czasy na temat weteranów sceny, by wymienić jedynie Necrodeath, Hirax czy Sacrifice. Dziś sięgnąłem po kolejną „legendę”, czyli pochodzący z Quebeku Sarkasm. Nie wiem co to za legenda, bo nigdy w życiu ich nie słyszałem. Zresztą nic dziwnego. Kolesie na początku lat dziewięćdziesiątych nagrali kilka demówek, potem chyba z siedemnaście razy się rozpadali, by w końcu po trzydziestu trzech latach wypuścić debiut. „Carnival of Atrocities” to z kolei album numer dwa. Album, który bynajmniej nie sprawi, że sięgnę po wcześniejsze nagrania Kanadyjczyków. Zbyt wiele rzeczy zostało tu zrobionych po prostu źle. Przede wszystkim, i dlatego wspomniałem na początku tego tekstu o weteranach, nagrania te walą geriatrią niczym dom starców moczem. Nawet jeśli zespół chwilami przyspiesza, to ewidentnie brakuje w ich muzyce pierdolnięcia. Albo po prostu pary w łapach. Numery Sarkasm utrzymane są zatem w tempie średnim, bo tak bezpieczniej. Same riffy to z kolei, często przeze mnie wytykana niektórym produkcjom, pianka rozporowa. Te harmonie są tak wypłukane z esencji i mocy, banalne do obrzygania, że słuchając „Carnival of Atrocities” można się dość szybko zmęczyć. Od cholery tu czwartoligowych akordów, osobiście strasznie działających mi na nerwy. Bo ileż można udawać że się gra, zamiast albo faktycznie grać, albo dać sobie spokój. Przecież takie chwyty jak choćby w „Disintegrate” (przytaczam ten przykład, bo akurat w chwili gdy to piszę leci w tle) byłby w stanie wymyśleć adept gitary po pięciu lekcjach. Chujowe są też wokale. Albo były nagrywane podczas zapalenia gardła, albo śpiewak, podobnie jak reszta muzyków, już niedomaga. Tym bardziej, że skoro panowie grają death metal to przydałoby się rzygać flegmą, a nie jęczeć po thrashowemu. Z tym death metalem to może trochę na wyrost, bo faktycznie elementów thrashowych na tym krążku nie brakuje, ale przez totalnie wypolerowane brzmienie, rodem z komputera, można chwilami zatracić pojęcie tych dwóch gatunków. Nie da się tego słuchać, bo jebie tu szpitalnym spirytusem, a czarę goryczy przelewają pod tym względem strasznie płasko trykające stopy. Jedyny element, za który, w skali szkolnej, można by postawić słabą trójkę, to solówki. Te jeszcze jakoś się bronią (choć ledwo ledwo). Jako całość jednak, „Carnival of Atrocities” jest przykładem płyty nikomu do szczęścia nie potrzebnej. Bo chyba nawet sami muzycy mocno się ją nagrywając męczyli. To ma być legenda? Błagam… Za takie nadużycia marketingowe powinno się płacić słone kary.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz