Sarkasm
„Carnival of Atricities”
Xtreem Music 2025
Wiele pozytywnych słów napisałem ostatnimi czasy na
temat weteranów sceny, by wymienić jedynie Necrodeath, Hirax czy Sacrifice.
Dziś sięgnąłem po kolejną „legendę”, czyli pochodzący z Quebeku Sarkasm. Nie
wiem co to za legenda, bo nigdy w życiu ich nie słyszałem. Zresztą nic
dziwnego. Kolesie na początku lat dziewięćdziesiątych nagrali kilka demówek,
potem chyba z siedemnaście razy się rozpadali, by w końcu po trzydziestu trzech
latach wypuścić debiut. „Carnival of Atrocities” to z kolei album numer dwa.
Album, który bynajmniej nie sprawi, że sięgnę po wcześniejsze nagrania
Kanadyjczyków. Zbyt wiele rzeczy zostało tu zrobionych po prostu źle. Przede
wszystkim, i dlatego wspomniałem na początku tego tekstu o weteranach, nagrania
te walą geriatrią niczym dom starców moczem. Nawet jeśli zespół chwilami
przyspiesza, to ewidentnie brakuje w ich muzyce pierdolnięcia. Albo po prostu
pary w łapach. Numery Sarkasm utrzymane są zatem w tempie średnim, bo tak bezpieczniej.
Same riffy to z kolei, często przeze mnie wytykana niektórym produkcjom, pianka
rozporowa. Te harmonie są tak wypłukane z esencji i mocy, banalne do
obrzygania, że słuchając „Carnival of Atrocities” można się dość szybko
zmęczyć. Od cholery tu czwartoligowych akordów, osobiście strasznie
działających mi na nerwy. Bo ileż można udawać że się gra, zamiast albo
faktycznie grać, albo dać sobie spokój. Przecież takie chwyty jak choćby w
„Disintegrate” (przytaczam ten przykład, bo akurat w chwili gdy to piszę leci w
tle) byłby w stanie wymyśleć adept gitary po pięciu lekcjach. Chujowe są też
wokale. Albo były nagrywane podczas zapalenia gardła, albo śpiewak, podobnie
jak reszta muzyków, już niedomaga. Tym bardziej, że skoro panowie grają death
metal to przydałoby się rzygać flegmą, a nie jęczeć po thrashowemu. Z tym death
metalem to może trochę na wyrost, bo faktycznie elementów thrashowych na tym
krążku nie brakuje, ale przez totalnie wypolerowane brzmienie, rodem z
komputera, można chwilami zatracić pojęcie tych dwóch gatunków. Nie da się tego
słuchać, bo jebie tu szpitalnym spirytusem, a czarę goryczy przelewają pod tym
względem strasznie płasko trykające stopy. Jedyny element, za który, w skali
szkolnej, można by postawić słabą trójkę, to solówki. Te jeszcze jakoś się
bronią (choć ledwo ledwo). Jako całość jednak, „Carnival of Atrocities” jest
przykładem płyty nikomu do szczęścia nie potrzebnej. Bo chyba nawet sami muzycy
mocno się ją nagrywając męczyli. To ma być legenda? Błagam… Za takie nadużycia marketingowe
powinno się płacić słone kary.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz