Dione
„Astrolatry”
Self-released 2025
Minęły niemal dwa lata od wydania przez Dione
debiutanckiej, bardzo obiecującej zresztą, EP-ki „Cosmosphere”. Czas był zatem
najwyższy na krok drugi. I oto słowo ciałem się staje, bowiem dosłownie na
momencie premierę będzie miał pełnowymiarowy krążek projektu Krystiana
Łukaszewicza, zawierający niemal czterdzieści minut amalgamatu death i black
metalu, przypieczętowanego stemplem „Astrolatry”. Poniekąd jest to kontynuacja
poprzedniego wydawnictwa, aczkolwiek nietrudno zauważyć tutaj kilku istotnych
zmian. Przede wszystkim „Astrolatry” to materiał zdecydowanie bardziej
melodyjny i zróżnicowany. Poprzez „melodyjny” nie mam bynajmniej na myśli
jakichkolwiek słodkawych harmonii. Muzyka Dione jest jadowita, przeważnie
rozpędzona do prędkości huraganowych, acz niejednokrotnie dryfująca w
uspokajającą ciszę, kołysanki będące niemal nachalnym kontrastem dla
szalejących tremolo, wkręcających się w głowę niczym korkociąg i uzależniających
silniej niż heroina. Tworzony przez muzyka narkotyczny trans potęgują przewijające
się tu i ówdzie dysonanse, stanowiące wyraźne nawiązania do sceny francuskiej,
co jednak w przypadku Dione nowością nie jest. Co istotne, w przypadku nowych
nagrań, kwestia przytaczania dokładnych porównań nie jest już taka oczywista
jak to było przy okazji wspomnianej EP-ki. Zdecydowanie więcej na „Astrolatry”
elementów dotychczas niespotykanych, umiejętnie wplatanych w czerpane z
klasyków inspiracje. Przykładem tego może być choćby bardzo „religijna”
końcówka otwierającego album utworu tytułowego, czy wspomniane wcześniej
fragmenty akustyczne. Mimo wielu środków wyrazu, zdecydowaną siłą rażenia tego
krążka jest jednak jego spójność. Wszelkie pojawiające się na nim przeciwieństwa
tworzą niesamowity, przenikający się obraz emocji, zarówno tych bardziej
pozytywnych, jak i sprowadzających odbiorcę do katakumb czarnych myśli.
Materiał ten jest bardzo intensywny, nawet w tych wspomnianych, bardziej
nastrojowych chwilach, kiedy to napięcie w muzyce absolutnie nie spada, a wręcz
rośnie w wyczekiwaniu kolejnego masywnego uderzenia. Można chyba powiedzieć, że
„Astrolatry” to taki Ulcerate, jednak z domieszką różnorakich udziwnień i
dodatkowych smaczków, które, w przeciwieństwie do ostatnich albumów
Nowozelandczyków, sprawiają, że muzyka ta nie jest od początku do końca
oczywista i powtarzalna. Bardzo mocno wciąga tez krążek, i z każdym kolejnym
odsłuchem coraz bardziej rośnie w siłę. Jeśli minęliście się z „Cosmosphere”,
to w przypadku pełnowymiarowego debiutu błędu nie powtórzcie. Bo to projekt
zdecydowanie wart szerszej uwagi.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz