Aran Angmar
„Ordo Diabolicum”
Soulseller Rec. 2025
W przeciwieństwie do shub niggurath’a bardzo lubię
grecki black metal. Zwłaszcza ten z początku lat dziewięćdziesiątych. Wczesne
nagrania Rotting Christ, Varathron, Thou Art Lord czy Necromantia to dla mnie
kult po dziś dzień. Stąd też ubolewam, iż wśród greckiej młodzieży tak mało
jest bezpośrednich kontynuatorów ówczesnej szkoły grania. Co prawda pojawiły
się w ostatnich latach hordy pokroju Cult of Eibon czy Ithakua, będące niemal
klonami wspomnianych klasyków, i migającym światełkiem w tunelu, jednak jest
ich, moim zdaniem, zdecydowanie za mało by mówić o aktywnym kultywowaniu
zamierzchłych tradycji. Zdecydowanie więcej jest zespołów, które chyba nie
zauważyły, że obecne oblicze Rotting Christ to już nie to samo co na „Passage
To Arcturo”, tylko siódma woda po kisielu, i to z tych nowszych nagrań czerpią
inspiracje. Jeszcze gorzej jest w przypadku, kiedy muzycy rzeczony kisiel dodatkowo
rozwadniają lub dodają do niego niepotrzebne składniki niestrawne. Takim
typowym przykładem tego o czym mówię jest właśnie Aran Angmar. Zespół obecny
jest na scenie zaledwie od pięciu lat, a „Ordo Diabolicum” jest już ich trzecim
pełnometrażowym wydawnictwem. Tempo panowie mają zatem niezgorsze, co
absolutnie nie przekłada się na jakość prezentowanej muzyki. Ta, żeby streścić
te flaki z olejem do jak najkrótszej formy, to popłuczyny po późniejszym,
powiedzmy że ponownie, Rotting Christ (przepraszam, że się ekipy Tolis’ów
ujebałem, ale są dla mnie synonimem zejścia na psy) z domieszką fragmentów
akustycznych, niby mających budować podniosłość, a tak naprawdę będące nudnymi
do obsrania wstawkami, partii instrumentów ludowych oraz wokalnym wyciem płci
pięknej. Nie powiem, że składowe te pasują tutaj jak pięść do nosa. Moim
zdaniem pasują idealnie, nadając kompozycjom Aran Angmar jeszcze więcej
pompatyczności. A tej tu mnóstwo, zwłaszcza w melodyjnych, rozwleczonych
harmoniach, przesłodzonych kilkukrotnie, i tylko dla niepoznaki tuszowanych miejscowo
ostrzejszym tempem. Niektóre akordy są tutaj tak oczywiste, że w zasadzie w
połowie można sobie samemu donucić końcówkę. I to jeszcze nie jest najgorsze,
bo byłoby niekonsekwentne z tym co napisałem o dwóch młodych zespołach nieco
wyżej. Nie da się za to znieść tego wszechobecnego „rozpędzacza”, czyli
nibygrania przed wejściem jakiegoś konkretnego riffu. Oglądaliście może
„Szpiedzy tacy jak my”? Jest tam scena, w której amerykańscy szpiedzy, udający
lekarzy, zmuszeni są do wykonania operacji wyrostka robaczkowego. Zabierają się
do tego niezbyt wartko, opóźniając pierwsze cięcie o każdą możliwą sekundę.
Ostatecznie pacjent umiera na stole operacyjnym. Ja też umieram, kiedy
wyczekuję, by na tej płycie wyłapać choćby jeden moment, który przynajmniej
byłby jakąś odnośnią do tradycyjnego greckiego grania na poziomie. Niestety,
trudno tu coś podobnego znaleźć. Ten album jest przekurewsko nużący, nijaki, i
nawet sposób w jaki został wyprodukowany jest marną podróbką staroszkolnego
greckiego brzmienia. Zmęczyły mnie te czterdzieści dwie minuty na tyle, że
drugiego podejścia już nie zrobiłem. Choćby dla zdrowotności. Tak sobie myślę,
że jak mnie któregoś dnia shub niggurath wkurwi, to mu kupię „Ordo Diabolicum”
na urodziny. Choć nie wiem, czy po takiej bombie atomowej nie byłby to koniec
pięknej przyjaźni. Nie wiem co chłop by z tą płytą zrobił, bo to się nawet nie
nadaje do spuszczenia w kiblu.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz