piątek, 7 marca 2025

Recenzja Aran Angmar „Ordo Diabolicum”

 

Aran Angmar

„Ordo Diabolicum”

Soulseller Rec. 2025

W przeciwieństwie do shub niggurath’a bardzo lubię grecki black metal. Zwłaszcza ten z początku lat dziewięćdziesiątych. Wczesne nagrania Rotting Christ, Varathron, Thou Art Lord czy Necromantia to dla mnie kult po dziś dzień. Stąd też ubolewam, iż wśród greckiej młodzieży tak mało jest bezpośrednich kontynuatorów ówczesnej szkoły grania. Co prawda pojawiły się w ostatnich latach hordy pokroju Cult of Eibon czy Ithakua, będące niemal klonami wspomnianych klasyków, i migającym światełkiem w tunelu, jednak jest ich, moim zdaniem, zdecydowanie za mało by mówić o aktywnym kultywowaniu zamierzchłych tradycji. Zdecydowanie więcej jest zespołów, które chyba nie zauważyły, że obecne oblicze Rotting Christ to już nie to samo co na „Passage To Arcturo”, tylko siódma woda po kisielu, i to z tych nowszych nagrań czerpią inspiracje. Jeszcze gorzej jest w przypadku, kiedy muzycy rzeczony kisiel dodatkowo rozwadniają lub dodają do niego niepotrzebne składniki niestrawne. Takim typowym przykładem tego o czym mówię jest właśnie Aran Angmar. Zespół obecny jest na scenie zaledwie od pięciu lat, a „Ordo Diabolicum” jest już ich trzecim pełnometrażowym wydawnictwem. Tempo panowie mają zatem niezgorsze, co absolutnie nie przekłada się na jakość prezentowanej muzyki. Ta, żeby streścić te flaki z olejem do jak najkrótszej formy, to popłuczyny po późniejszym, powiedzmy że ponownie, Rotting Christ (przepraszam, że się ekipy Tolis’ów ujebałem, ale są dla mnie synonimem zejścia na psy) z domieszką fragmentów akustycznych, niby mających budować podniosłość, a tak naprawdę będące nudnymi do obsrania wstawkami, partii instrumentów ludowych oraz wokalnym wyciem płci pięknej. Nie powiem, że składowe te pasują tutaj jak pięść do nosa. Moim zdaniem pasują idealnie, nadając kompozycjom Aran Angmar jeszcze więcej pompatyczności. A tej tu mnóstwo, zwłaszcza w melodyjnych, rozwleczonych harmoniach, przesłodzonych kilkukrotnie, i tylko dla niepoznaki tuszowanych miejscowo ostrzejszym tempem. Niektóre akordy są tutaj tak oczywiste, że w zasadzie w połowie można sobie samemu donucić końcówkę. I to jeszcze nie jest najgorsze, bo byłoby niekonsekwentne z tym co napisałem o dwóch młodych zespołach nieco wyżej. Nie da się za to znieść tego wszechobecnego „rozpędzacza”, czyli nibygrania przed wejściem jakiegoś konkretnego riffu. Oglądaliście może „Szpiedzy tacy jak my”? Jest tam scena, w której amerykańscy szpiedzy, udający lekarzy, zmuszeni są do wykonania operacji wyrostka robaczkowego. Zabierają się do tego niezbyt wartko, opóźniając pierwsze cięcie o każdą możliwą sekundę. Ostatecznie pacjent umiera na stole operacyjnym. Ja też umieram, kiedy wyczekuję, by na tej płycie wyłapać choćby jeden moment, który przynajmniej byłby jakąś odnośnią do tradycyjnego greckiego grania na poziomie. Niestety, trudno tu coś podobnego znaleźć. Ten album jest przekurewsko nużący, nijaki, i nawet sposób w jaki został wyprodukowany jest marną podróbką staroszkolnego greckiego brzmienia. Zmęczyły mnie te czterdzieści dwie minuty na tyle, że drugiego podejścia już nie zrobiłem. Choćby dla zdrowotności. Tak sobie myślę, że jak mnie któregoś dnia shub niggurath wkurwi, to mu kupię „Ordo Diabolicum” na urodziny. Choć nie wiem, czy po takiej bombie atomowej nie byłby to koniec pięknej przyjaźni. Nie wiem co chłop by z tą płytą zrobił, bo to się nawet nie nadaje do spuszczenia w kiblu.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz