poniedziałek, 24 marca 2025

Recenzja Damage Case „Destination: Underground”

 

Damage Case

„Destination: Underground”

Putrid Cult 2025

Kilka razy zachwycałem się ostatnio młodymi gniewnymi, choćby spod znaku Technophobia czy Fantom, i ich fantastycznym, maksymalnie nośnym crossoverem. Zwłaszcza fakt, iż tak „stara” muzyka, i to na tak wysokim poziomie, tworzona jest w zasadzie przez nastolatków, wywoływało u mnie szczery podziw. No to dla równowagi dostałem właśnie w drugi policzek od starych załogantów z tczewskiego Damage Case. Nie licząc projektów pobocznych, muzycy tworzący zespół to już niemal dinozaury, a ich bagaż doświadczeń scenicznych jest niezwykle bogaty. Sam Damage Case natomiast jest dla mnie najlepszym przykładem tego, że jednak można nagrywać płyty coraz lepsze. Co nie znaczy, że bardziej oryginalne. W przypadku nowej EP-ki, zawierającej sześć nowych kompozycji, miałem przez chwilę prawdziwą zagwozdkę. Materiał otrzymałem bowiem do recenzji „na golasa”, w postaci plików. I kiedy przekręcił się u mnie dwa razy, to naprawdę zacząłem się zastanawiać, czy nie jest to aby wydawnictwo zawierające jakieś bliżej nie znane mi covery. O ile Damage Case dotychczas starał się przynajmniej zachowywać pozory wkładu własnego do tworzonych kompozycji, tak tutaj poszli na chama po bandzie. Konia z rzędem temu, kto nie dał by sobie wmówić, że jakikolwiek z utworów zamieszczonych na „Destination: Underground” to stary klasyk. Na „nowym” zdecydowanie więcej punka, choć otwierający całość „Fallen Angel” jeszcze tego nie zapowiada, bo jest stuprocentową zrzynka z Motorhead, łącznie z manierą wokalną i typowym rytmem. Łeb przy tej piosence można sobie dosłownie ukręcić, bo to absolutny hicior. Potem jest już mniej zabawowo… Żartowałem! Każdy kolejny numer to prawdziwy headbanger, ale to taki, że da się ze szczęścia popuścić. Mam takie wrażenie, że Damage Case z solidnego zespołu thrashmetalowego stali się mistrzami crossoveru, dealerami dopalaczy i królami metalowego parkietu. Niby większość EP-ki utrzymana jest w takim samym, d-beatowym tempie (wspominałem wcześniej o tym punkowym sznycie), niby linie gitarowe to kilka totalnie chwytliwych akordów, ale wierzcie mi – to jest taki rozpierdol, że nie wyobrażam sobie by można było zrobić to lepiej. Tak samo jak wokale, krzykliwo pijackie, tudzież czymś przepalone, a przy okazji wyjątkowo melodyjne. A solóweczka w „Of Pain and Pleasure”? Majstersztyk! Strach się bać, co się stanie, jak chłopaki zaczną ten materiał grać na żywca. Przecież ludzie się przy tym pozabijają. Bez zbędnego bicia piany zatem, powiem krótko. Damage Case posklejali ze starych klasycznych patentów najmniej oryginalny, a zarazem najlepszy materiał jaki dotychczas się pod ich szyldem ukazał. Absolutna petarda! Nie mam pojęcia, czy cokolwiek dałoby się tutaj jeszcze ulepszyć.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz