Sznyt
„Demo”
+ reh. 25
Digital 2024
Sznyt to kolejny młody przedstawiciel polskiego
podziemia, tym razem pochodzący z Warszawy. Chłopaki to chyba dość młode, choć
z ogólnodostępnych informacji wynika, iż przynajmniej dwóch z nich jakieś tam
doświadczenie muzyczne ma już za sobą. W odniesieniu jednak do samego Sznytu
jest to bez znaczenia. Z bardzo prostego powodu. Sznyt grają muzykę z gatunku raw
/ lo-fi, w której umiejętności techniczne nie są stawiane na piedestale. Na
dobra sprawę powiedzieć można, że level basic w zupełności tu styknie. Demo zespołu,
wypuszczone w Internety dokładnie rok temu, to trzy kawałki prymitywnego i
cholernie surowego black metalu. Finezji tu tyle, co w kurtyzanie wstydu.
Gitary bzyczą swoje proste, zapętlone harmonie, a towarzyszą im punkowo
zazwyczaj stukające bębny oraz niezbyt wyszukany, skrzeczący wokal. Przypomina
to chwilami wczesną Norwegię, albo spoglądając w czasy bardziej współczesne,
niektóre zespoły portugalskie. Trzeba jednak wspomnieć, że w „Cycle of Despair”
dość wyraźnie zajeżdża Darkthronem, i jest to najlepszy moment tej demówki.
Odbioru tych kompozycji na pewno nie ułatwia brzmienie, w zasadzie balansujące
na pograniczu słuchalności. Nie sposób też nie zauważyć dość koślawo odegranej
solówki pod koniec „Visions of Ruling Dread”. Ciekawe są z kolei dwie ostatnie,
choć bardzo krótkie, kompozycje. „Deceiving Moon” to numer oparty na
wysuniętym, powolnie pulsującym basie, z kapką efektów klawiszowych oraz
idealnie podsycającym grozę wokalem. I ten pomysł według mnie należałoby
rozwinąć, to jest „jakiś”. Podobnie jak ambientowe zakończenie, może nie jakieś
oryginalne, ale mocno nastrojowe i, przede wszystkim, nie ciągnięte w
nieskończoność. „Demo” to zatem materiał, który ma zarówno plusy jak i minusy,
i na pewno słychać, że przed zespołem jeszcze długa droga do wypracowania
własnego stylu. Niejako w formie suplementu zespół odesłał mi też trzy nowe
numery z próby. Jeden z nich to cover „Jama Pekel” Master’s Hammer, odegrany,
bo odegrany, bez fajerwerków, choć według mnie na koncertach powinien spełniać
swoje zadanie. „I am that I am”, mający się lada chwila pojawić jako promujący
pełen album, to wolniejsza kompozycja, za chwilę ponownie odwołująca do
Darkthrone. I na koniec „Roots of Fate” z całkiem niezłym, jakby bardziej
Burzumowym riffem na zakończenie. Ponadto w nowych nagraniach da się zauważyć
lekką ewolucję w wokalach, które to momentami z barwy blackmetalowej przechodzą
w formę growlującą. Słychać zatem, że coś się dzieje i Sznyt robi małe kroczki
wprzód. Czy wykluje się z tego coś wartego uwagi? No cóż, poczekamy, zobaczymy.
Na pewno na dziś jest to pozycja wyłącznie dla maniaków najgłębszego podziemia,
z dobrze rokującymi fragmentami.
- jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz