wtorek, 25 marca 2025

Recenzja Sznyt „Demo” + reh. 25

 

Sznyt

„Demo” + reh. 25

Digital 2024

Sznyt to kolejny młody przedstawiciel polskiego podziemia, tym razem pochodzący z Warszawy. Chłopaki to chyba dość młode, choć z ogólnodostępnych informacji wynika, iż przynajmniej dwóch z nich jakieś tam doświadczenie muzyczne ma już za sobą. W odniesieniu jednak do samego Sznytu jest to bez znaczenia. Z bardzo prostego powodu. Sznyt grają muzykę z gatunku raw / lo-fi, w której umiejętności techniczne nie są stawiane na piedestale. Na dobra sprawę powiedzieć można, że level basic w zupełności tu styknie. Demo zespołu, wypuszczone w Internety dokładnie rok temu, to trzy kawałki prymitywnego i cholernie surowego black metalu. Finezji tu tyle, co w kurtyzanie wstydu. Gitary bzyczą swoje proste, zapętlone harmonie, a towarzyszą im punkowo zazwyczaj stukające bębny oraz niezbyt wyszukany, skrzeczący wokal. Przypomina to chwilami wczesną Norwegię, albo spoglądając w czasy bardziej współczesne, niektóre zespoły portugalskie. Trzeba jednak wspomnieć, że w „Cycle of Despair” dość wyraźnie zajeżdża Darkthronem, i jest to najlepszy moment tej demówki. Odbioru tych kompozycji na pewno nie ułatwia brzmienie, w zasadzie balansujące na pograniczu słuchalności. Nie sposób też nie zauważyć dość koślawo odegranej solówki pod koniec „Visions of Ruling Dread”. Ciekawe są z kolei dwie ostatnie, choć bardzo krótkie, kompozycje. „Deceiving Moon” to numer oparty na wysuniętym, powolnie pulsującym basie, z kapką efektów klawiszowych oraz idealnie podsycającym grozę wokalem. I ten pomysł według mnie należałoby rozwinąć, to jest „jakiś”. Podobnie jak ambientowe zakończenie, może nie jakieś oryginalne, ale mocno nastrojowe i, przede wszystkim, nie ciągnięte w nieskończoność. „Demo” to zatem materiał, który ma zarówno plusy jak i minusy, i na pewno słychać, że przed zespołem jeszcze długa droga do wypracowania własnego stylu. Niejako w formie suplementu zespół odesłał mi też trzy nowe numery z próby. Jeden z nich to cover „Jama Pekel” Master’s Hammer, odegrany, bo odegrany, bez fajerwerków, choć według mnie na koncertach powinien spełniać swoje zadanie. „I am that I am”, mający się lada chwila pojawić jako promujący pełen album, to wolniejsza kompozycja, za chwilę ponownie odwołująca do Darkthrone. I na koniec „Roots of Fate” z całkiem niezłym, jakby bardziej Burzumowym riffem na zakończenie. Ponadto w nowych nagraniach da się zauważyć lekką ewolucję w wokalach, które to momentami z barwy blackmetalowej przechodzą w formę growlującą. Słychać zatem, że coś się dzieje i Sznyt robi małe kroczki wprzód. Czy wykluje się z tego coś wartego uwagi? No cóż, poczekamy, zobaczymy. Na pewno na dziś jest to pozycja wyłącznie dla maniaków najgłębszego podziemia, z dobrze rokującymi fragmentami.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz