Sadist
„Something To Pierce”
Agonia Rec. 2025
Sprawdzania włoskich weteranów stacja druga. Kilka
tygodni temu na warsztat poszli kolesie z Necrodeath (z bardzo pozytywnym
zresztą skutkiem), to czemu by nie odświeżyć także dawno nie słuchanych ich
pobratymców z Sadist? Ich pierwsze trzy płyty to w sumie absolutna klasyka, a
widok grającego onegdaj na żywo, jednocześnie na gitarze i klawiszach,
Tommy’ego chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Przyznam, że po „Lego”
nie słyszałem ani nutki tego, co Włosi mieli do zaoferowania. Pod względem
oczekiwań podszedłem do tej płyty na zasadzie przewidywalnego schematu – byli
świetni, potem zaczęli niepotrzebnie eksperymentować, by po latach wrócić na
stare tory. Kwestia tylko, czy „tory też były złe” (cytując klasyka), czy też
faktycznie krew jeszcze w chłopakach buzuje. Odpowiedź na to pytanie jest chyba
pośrednia. Na pewno obecny Sadist, to już nie jest ten Sadist, co za czasów
„Crust”. No ale głupi byłby ten, kto tego oczekiwał. Cały czas zespół wierny
jest swojemu oryginalnemu stylowi, czyli technicznemu death metalowi. Gęsto
przyprawianemu łamanymi liniami gitarowymi i klimatycznymi pasażami. O ile
jednak, za „młodego” pełne były one bezpośredniej agresji i wściekłości, tak teraz
zostały zdecydowanie stonowane i chwilami mogą kojarzyć się z twórczością
wczesnego Cynic czy Pestilence z okolic „czwórki”. Ma to oczywiście swój
klimat, tym bardziej, że Sadist wplatają w swoje kompozycje fragmenty
orientalne, tudzież dziewicze zaśpiewy, bardzo umiejętnie kontrastując te
kolczaste pozostałości z wczesnego etapu twórczości z bardziej łagodnym
podejściem do tematu i budowaniem nastroju pewnego rodzaju opowieści z krainy
niesamowitości. Trochę to mi się to też kojarzy z twórczością Devina Townsenda
i jego opowieściami o Ziltoidzie, choć może
nie bezpośrednio muzycznie, a bardziej pod względem wspomnianego przed
chwilą klimatu i struktur poszczególnych piosenek. Na pewno nowy krążek Sadist
nie jest materiałem mogącym prowokować skojarzenia z odcinaniem kuponów. Czuć w
tym wszystkim szczerość, aczkolwiek odrobinę geriatryczną. Według mnie brak na
tym albumie nieco więcej pierdolnięcia, które potwierdziło by, że wspomniany na
samym początku żar nadal mocno tli się w sercach Italiańców. Z drugiej strony,
materiał ten jest idealny dla tych, którzy w muzyce poszukują odrobiny
odpoczynku, dźwięków pokombinowanych, a jednocześnie nie męczących. Sadist im
to wykłada na talerz w formie idealnego dania. Ja się poczęstowałem, nawet mi
smakowało, ale drugi raz bym nie zamówił. Wolę jednak przysmaki z czasów
dawniejszych.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz