Goatflesh
„Goatflesh”
Werewolf Prom. 2024
To wydawnictwo, to jednak mimo wszystko lekkie
zaskoczenie. Patrząc bowiem na główny profil wydawniczy Werewolf Promotion,
można się po nich spodziewać przede wszystkim black metalu (to akurat dobrze),
pagan metalu (ciut gorzej), ewentualnie jakichś folkowych wykwitów albo
piszczałek przy ognisku (najgorzej). Goatflesh nie zaliczymy do żadnej z
powyższych kategorii. Zespół pochodzi z Ukrainy, i napierdala rasowy death /
black metal, z bardzo wyraźnymi naleciałościami warmetalowymi. „Goatflesh”
czyli debiutancki pełniak, ukazał się pod koniec zeszłego roku, więc być może
niektórzy z was zdążyli się z nim już zapoznać. Jeśli jednak nazwa ta nadal nic
wam nie mówi, to uważam, że warto po ten materiał sięgnąć. Zwłaszcza jeśli
wymienione powyżej gatunki są tym, co lubicie najbardziej. Goatflesh do tworów
oryginalnych, czego zresztą można się po słowach wstępu domyślać, nie należy.
Tworzone przez nich utwory można sprowadzić do kilku bezpośrednich porównań. I
tutaj jest spora różnica, bo owe inspiracje nie są wcale aż tak wąskie, jak
można się spodziewać. Najwięcej na tym albumie wpływów Archgoat, z
siermiężnymi, rytmicznymi riffami, walącymi w łeb niczym potężny młot na
czarownice. W owe pulsujące harmonie wpleciono także trochę wojennej
wściekłości, bezpośrednio nawiązującej do wiadomego zespołu z Kanady. Zatem
jeśli słuchając tych nagrań macie wrażenie, jakby maszerowało po was wojsko, to
nie zdziwcie się, jeśli nagle rzeczona armia rzuci się w dziki, nieokiełzany bitewny
wir a zewsząd zaczną spadać bomby. Jest tutaj też kilka bardziej chaotycznych
elementów, mogących z kolei przywodzić na myśl wczesny, i nieco bardziej surowy
Angelcorpse, albo mocarne, deathmetalowe tąpnięcia w stylu chociażby
Teitanblood. Dla zmyłki czasem w tle przemknie jakiś bardzo delikatny
klawiszowy akcent, lecz w ilości śladowej, więc w sumie nie wiem, czy jest sens
o tym wspominać. Pod względem wokalnym doznamy ze strony Ukraińców totalnego
zniszczenia, w stylu klasycznie uderzającym w dwóch tonacjach, choć miejscami
przypominającym także żelazne gardło Helmkampa. Dość czysta, jak na gatunek,
jest tutaj produkcja, zdecydowanie bardziej staroszkolna, choć oczywiście nie
pozbawiona wojennego kurzu. Album ten trwa jakieś pół godziny z haczykiem, i
jest to czas wystarczający, byśmy wywiesili białą flagę. I to na pewno nie w
sensie odstawienia „Goatflesh” na boczny tor, a z powodu ilości otrzymanych
ciosów. Bardzo dobry to krążek, zwłaszcza, że jak na wspomniany gatunek
wyjątkowo zróżnicowany i niejednostajny, tak pod względem stylów riffowania,
jak i obieranego tempa. Szalikowcom wojennej stylistyki polecać nie muszę, ale
jest szansa, że i antagonistom masek gazowych oraz rzygania napalmem nagrania
te przypadną do gustu.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz