sobota, 31 maja 2025

Recenzja Eleventh Ray „Reviving Tehom”

 

Eleventh Ray

„Reviving Tehom”

Dark Descent Rec. 2025

Eleventh Ray to zespół mający swój rodowód w Atenach, czyli bastionie greckiego black metalu. Wydane przez nich demo, choć w zasadzie był to materiał z próby, wzbudził na tyle spore zainteresowanie Dark Descent Records, że Matt postanowił dać chłopakom szansę, i wydać im debiut. Jak Grecja i Ateny, to wiecie czego się spodziewałem. W sumie nawet miałem na to nadzieję. Na kolejny wysokiej jakości młodociany klon Rotting Christ czy Necromantia. Już po kilku nutkach wiedziałem, że to jednak nie to. A po kilku kolejnych byłem z tego powodu niebywale szczęśliwy. Chłopaki z Eleventh Ray grają bowiem muzykę starą. Starszą niż druga fala z klasycznymi zespołami wymienionymi powyżej. Czerpiąc obficie z lat osiemdziesiątych, pokroju Tormentor, Morbid czy Root (choć to w zasadzie już początek kolejnej dekady). Chwilami to, co znajdziemy na „Reviving Tehom” może też kojarzyć się z niezaprzeczalnie unikalną twórczością Negative Plave, Malokarpatan czy Hexenbrett, aczkolwiek nie z powodu dosłownych konotacji muzycznych, co podobnego stylu odświeżania starego metalu na własną nutę. Nie brak na tej płycie też nawiązań do sceny śródziemnomorskiej pokroju Mortuary Drape, czy nawet sięgania do wczesnych nagrań Celtic Frost. Dużo porównań? Może i tak, ale wierzcie mi, lub nie, dźwięki wypływające z serc tych Greków mają naprawdę niejednolite inspiracje, i słychać, że panowie klasykę metalu, pod każdą postacią, mają opanowaną do perfekcji. A że dzięki temu potrafią upichcić coś, co jest jednocześnie staromodne, a zarazem brzmi niesamowicie świeżo, i przede wszystkim oryginalnie, to nie sposób nie oddać im głębokiego pokłonu. Te nagrania to jeden wielki wehikuł czasu, grecko brzmiący (bo jednak strój gitar i charakterystyczny bas ostatecznie zdradza pochodzenie Eleventh Ray) odpowiednik znanych z lat minionych twórców gatunku zwanego dziś black metalem. Nie ma na tym albumie żadnego łamania schematów czy jakichkolwiek innowacji. Jest za to sama klasyka, ubrana w stare szaty, jednak odświeżona lekkim liftingiem. Cholernie mi ten krążek zrobił dzień. I w zasadzie nadal znajduję na nim fragmenty zaskakujące, poniekąd wręcz szokujące, jak choćby  hardcore’owe momenty w wieńczącym całość kawałku tytułowym. Wierzcie mi jednak, ten album nie jest zlepkiem pomysłów, ale naprawdę solidnym monolitem. Zdecydowanie polecam.

- jesusatan




Recenzja Vonülfsrëich „Barbaric Iron”

 

Vonülfsrëich

„Barbaric Iron”

Fallen Temple 2025

Któż nie zna tej kapeli. Od 2012 roku nagrywają black metal, nie kłaniając się trendom i pierdoląc krytykę wszelaką. Finowie od początku robią swoje, hołdując obrzydliwemu black metalowi jakiego u zarania dziejów chyba sam Szatan stworzył. Teraz Fallen Temple wziął na warsztat ich epkę z 2018 roku, która pierwotnie ukazała się na kasecie, w formie digital i jako niezależne CD. Pewnie obecnie fizyczne nośniki tamtych wydań są trudno dostępne, ale dzięki naszej, częstochowskiej wytwórni maniacy tego duetu będą mogli uzupełnić swoją kolekcję, jeśli rzecz jasna nie mają jeszcze „Barbaric Iron” na półce. Nic nowego o muzyce Vonülfsrëich w żaden sposób napisać się nie da, bo do dziś, tak jak na tym krótkim krążku, gra surowy i nieskomplikowany bleczur, który wręcz poraża mizantropijnym usposobieniem, sprowadzającym się do wystawionego, środkowego palca w stronę przeciwnych mu wartości. Szorstkie gitary, gruboziarnisty bas, kartonowe beczki o wyrazistych i płasko brzmiących talerzach oraz odstręczające wokalizy. Tak właśnie wygląda te sześć kawałków plus jeden bonus, co nie powinno nikogo dziwić, gdyż toporność to przecież znak rozpoznawczy tej brygady. Wymienione instrumentarium wraz z gardłem Fogg’a szyją prostą i ordynarną gędźbę, w której nie spotkacie przaśnych tremolo, lecz wyłącznie odpychające akordy o złowrogim nastawieniu. Kreślą one plugawe melodie i biczują boleśnie, ale pobujać na punkową modłę też potrafią. Szkaradna muzyka stworzona na podobę jej protoplastów z początku lat dziewięćdziesiątych z dużą domieszką miarowych rytmów znanych z twórczości Tom’a G. Warrior’a, która zsyła mrok i morowe powietrze. Zarejestrowana w barbarzyńskim stylu, który nadał jej piwnicznego chłodu. Falujący i brudny dźwięk, w którym gitary trzeszczą jazgotliwie, niskie tony buczą, że pękają bębenki w uszach, a wstrętne wokale cedzą bluźnierstwa. Stuprocentowy black metal według norweskich założeń, z których narodziła się jego druga fala. Polecam z całego serca.

shub niggurath

 



piątek, 30 maja 2025

Recenzja Mordhell / Dimidium Mei “Mordhell / Dimidium Mei”

 

Mordhell / Dimidium Mei

“Mordhell / Dimidium Mei”

Fallen Temple 2025

Pamiętam jak kiedyś na jednej z Metalmanii, wyszedł na scenę szwedzki Hammerfall, i wokalista zapytał “Do you wanna hear some german heavy metal from Sweden?”. No to parafrazując – chcecie posłuchać norweskiego black metalu z Polski? Nic prostszego. Wystarczy wrzucić na talerz nowy split dwóch hord, które właśnie wypuściły splita pod banderą Fallen Temple. Mordhell przedstawiać chyba nikomu nie trzeba. O tym, że hailują oni wytrwale wczesnym latom dziewięćdziesiątym i twórczości zapoczątkowanej na „A Blaze In the Northern Sky” też chyba wie każdy, kto sceną krajową interesuje się przynajmniej pobieżnie. Nowy materiał Wielkopolan to cztery numery będące bezpośrednią kontynuacją tego, co mogliśmy dotychczas od nich usłyszeć. Nic nowego zatem, powiecie. Ano nic. Nadal usłyszycie tu charakterystyczne, bujające w średnim tempie Darkthronowe riffowanie, chwilami z lekka podkreślone przemykającym w tle klawiszem i okraszone lekkim punkowym sznytem. Szczerze mówiąc, chłopaki mają dryg do odgrywania tych samych, znanych i tysiąc razy słyszanych melodii. Nawet jeśli niektóre z akordów zdają się żywcem wycięte z klasycznych albumów Norwegów, to jednak nadal sprawiają od cholery radochy. Bo czuć, że muzycy robią swoje szczerze i bez silenia się na niepotrzebne kombinacje alpejskie. Jest mroźny klimat drugiej fali, surowe brzmienie, prostota i zapamiętywane chwyty. A na koniec numer ambientowy zawierający zapis audio z tresury jakiejś nieposłusznej zakonnicy. Dziesięć minut klasycznego Mordhell. Drugą część wydawnictwa stanowią trzy kompozycje od Dimidium Mei, którzy po czterech latach w końcu dają o sobie znać. Ich numery są zdecydowanie bardziej żwawe i melodyjne, a to dlatego, że Ślązacy umiejętnie mieszają w swoim kotle tradycje blackmetalowe z thrashowymi. Już przy pierwszym na liście „Czas Diabła” chce się pomachać zaciśniętą pięścią i pośpiewać wpadające momentalnie w ucho wersety. Pod względem technicznym Dimidium Mei są przynajmniej półkę wyżej niż Mordhell (co oczywiście nie wynika z umiejętności, a prezentowanego stylu), zatem ich kompozycje zawierają więcej płynnie zmieniających się harmonii, riffów tremolo czy wyśmienitych, bardzo klasycznych solówek. W „Nie Nawrócisz Mnie” ponownie mamy taki motyw, że aż się chce poderwać dupę z krzesła. Może mniej w tym norweszczyzny, przynajmniej tej surowej, ale nie znaczy, że nie ma jej wcale, czego dowodem ostatni na płycie „Zza płomieni”, z bardzo wyraźnymi nordyckimi wpływami. Trochę szkoda, że Dimidium Mei pracują tak ospale, bo ich muzyki naprawdę dobrze się słucha, a na pewno prezentuje się ona wybornie na żywca. Jak to się jednak mówi, lepszy rydz niż nic, muszą nam na razie starczyć te trzy, trwające koło dziesięciu minut, strzały. Kto zatem zainteresowany, niechaj po to wydawnictwo sięga. Uważam, że warto.

- jesusatan


https://fallentemple.bandcamp.com/album/mordhell-dimidium-mei-split-cd

Recenzja Temptress „Catch The Endless Dawn”

 

Temptress

„Catch The Endless Dawn”

Dying Victims Productions 2025

W tym przypadku chodzi o włoski Temptress, który został powołany do życia w 2018 roku przez członków takich kapel jak Bunker 66 czy też Children Of Technology. Na koncie mają singiel, split i ten debiut, zawierający osiem kawałków dość niezobowiązującego heavy metalu. To delikatne ujęcie tego gatunku, w którym Włosi stawiają na melancholijne melodie i bardzo chwytliwe refreny. Reszta to już mnóstwo rytmicznego palm mutingu, którego partie często kończone są harmonijnymi zawijasami, trochę klasycznych solówek odpływających w sentymentalnym kierunku i łatwo wpadającego w ucho kostkowania w średnim tempie. Pomimo bezproblemowej przyswajalności tutejszych riffów bywa momentami na „Catch The Endless Dawn” całkiem zadziornie, lecz przeważają subtelne melodie i tradycyjnie bujające akordy, które zabierają chwilami do czasów „proto-metalowych”, ale i w strony konwencjonalnego doom metalu, znanego z twórczości chociażby Solitude Aeturnus. Dzieje się tak za sprawą wartko poprowadzonych linii melodycznych, kreujące nieco senną atmosferę, lecz potrafiącymi również przekształcić się w monumentalnie brzmiące dźwięki, które wraz z aksamitnymi wokalizami Mirko de Domenico sprawnie chwytają za gardło. Pierwsza płyta od Temptress to lekko strawny heavy metal, który klimatem i aranżacjami nawiązuje do jego klasycznych i przebojowych form. Jednakże podczas słuchania go w wydaniu tego tercetu, nie miałem wrażenia, że jest to jakaś radiowa wersja tego gatunku choć subtelność tego wydawnictwa jest wyraźnie namacalna. Panowie przytomnie wpletli do swoich kompozycji mnóstwo hipnotycznych fragmentów i delikatnie „brudząc” produkcję, osiągnęli organiczne brzmienie, nadając temu krążkowi autentyczności i uchronili go przed zarzutami o mainstreamowość. Częstujący średnimi tempami heavy metal, z którego sączą się energiczne riffy obdarzone fantazyjnymi melodiami, potrafiącymi unieść naprawdę wysoko. Tylko dla koneserów.

shub niggurath




 

czwartek, 29 maja 2025

Recenzja Chainsword „Chapter XII”

 

Chainsword

„Chapter XII”

Independent 2025

Oho, chyba mnie coś ominęło… Ostatni raz styczność ze stołecznym Chainsword miałem cztery lata temu, przy okazji wydania przez zespół debiutu w barwach Godz ov War. Kiedy więc wyciągnąłem ze skrzynki „Chapter XII”, byłem przekonany, iż to następca wspomnianego. Okazuje się jednak, że zespół po „Blightmarch” zdezerterował, i szerzył wojnę na własną rękę, wydając kilkanaście miesięcy temu album numer dwa. Teoretycznie zatem to, co trzymam w dłoniach powinno być krążkiem trzecim, ale znów okazuje się, że panowie grajkowie wolą uznawać to wydawnictwo za EP-kę. Trochę przydługaśną co prawda, bo zawierającą ponad pół godziny muzyki, no ale skoro tak twierdzą, niechaj im będzie. Na „Chapter XII” nie znalazłem niczego, co by mnie zdziwiło, i w tym konkretnym przypadku uważam to za pozytyw. Mało bowiem mamy na krajowym rynku Bolt Throwerów, a dokładnie takiej stylistyce hołduje Chainsword. Co prawda na rzeczonej EP-ce panowie nie śpiewają o Drugiej Światowej, a zanurzają się w tematykę Warhammer’ową, ale to w sumie chyba też pewnego rodzaju wojna, nie? Muzycznie natomiast… No cóż tu można powiedzieć, żeby nie skłamać. Wpływy klasyków z Coventry są w tych kompozycjach aż nadto słyszalne, głównie w przewijających się w średnim tempie harmoniach z bardzo charakterystyczną melodią. Nie każdy potrafi owe akordy układać tak, by brzmiały po wyspiarsku, jednocześnie nie stanowiły plagiatu i zawierały przynajmniej jakiś mniejszy wkład własny. Pominę zatem to, co oczywiste, czyli masywne, pancerne linie gitarowe, chwilami przypominające też innych profesorów z Birmingham, czy też bardzo podobną do oryginału pracę sekcji rytmicznej. Te składowe są tutaj na naprawdę wysokim poziomie i na pewno stanowią piękną laurkę dla nauczycieli. Nie da się zaprzeczyć, że brzmienie „Chapter XII” także nawiązuje do zespołów o których mowa kilka linijek wyżej, i tym razem pozbawione jest niedociągnięć, o których wspominałem przy okazji debiutu. To, czym Chainsword się odróżnia, to zdecydowanie inny pomysł na solówki. Te są jakby mniej wojenne, bardziej nawiązujące do klasyki (nawet heavy) metalu. Kopiowania unikamy także pod względem wokalnym, gdyż głos Michała ma zdecydowanie wyższą i bardziej zachrypniętą barwę, a dodatkowo jest często modulowany, chwilami nawet lekko pod manierę blackmetalową. Dzięki tym zabiegom nikt na pewno nie zarzuci muzykom, że pobierając lekcję od profesorów byli w nich bezgranicznie zapatrzeni. Reasumując zatem... Te siedem kompozycji (z czego pięć stanowi wersję podstawową, a dwa oznaczone zostały jako bonusy, i nie pytajcie mnie dlaczego, bo nie mam pojęcia, tym bardziej, że na moje ucho wszystkie nagrania pochodzą z tej samej sesji) to bardzo solidne granie w ściśle określonym deathmetalowym stylu. Tworów BoltThroweropochodnych słyszałem wiele, zarówno gorszych, jak i lepszych, jednak „Chapter XII” na pewno umieściłbym nad powierzchnią przeciętności. Sprawdźcie sobie chłopaków, bo naprawdę dają radę.

- jesusatan




Recenzja My Dementia „Premonição: Só Me Arrependo Do Que Não Vivi”

 

My Dementia

„Premonição: Só Me Arrependo Do Que Não Vivi”

Caverna Abismal Records 2025

My Dementia to portugalska kapela, która została założona w 2015 roku i od tamtej pory na koncie mają tylko epkę, wydaną w wersji digital oraz ten debiut. Portugalczycy umieścili na nim sześć, niezbyt krótkich numerów, które łącznie składają się na jakieś 65 minut muzyki. Zważywszy na to, że gatunek jakim para się ta grupa to klasyczny doom metal, to jest to krążek dla cierpliwych bądź zatwardziałych fanów tego stylu. Mimo wszystko warto dać jemu szansę, gdyż tutejsze kompozycje zabierają nas w nieśmiertelne lata dziewięćdziesiąte, kiedy takie właśnie ujęcie mozolnego grania było na fali. Każdy z utworów zawiera w sobie to co najlepsze ówcześnie było można znaleźć w doom metalu, czyli ciężkie i posuwiste riffy, z których snują się przygnębiające melodie. Gęste i zawiesiste zwolnienia, które gniotą tak, że odbierają powietrze i tym samym niemalże zatrzymują serce niczym we funeralnej odmianie tego grania. Melancholijne, wręcz depresyjne solówki, basowe, powodujące drżenie w płucach przerywniki, a wszystko dodatkowo doprawione gotyckimi harmoniami, co potęguje markotność tego materiału. W dużej mierze dopomagają w tym także wokale, którymi Miguel Carneiro operował sprawnie, bo jego growle w podwójnej tonacji i czyste, refleksyjne śpiewy naprawdę dawały radę. Piszę o tym w czasie przeszłym, ponieważ zmarł on po zakończeniu produkcji tej płyty, co ekstra podkreśla dołujący charakter „Premonição: Só Me Arrependo Do Que Não Vivi”. Tradycyjność doom metalu My Dementia słychać właściwie w każdym akordzie, brzmieniu instrumentarium i usposobieniu chwytliwości, które swą rzewnością, pogłębioną przez użycie pogłosu, przypominają najlepsze, niegdysiejsze, brytyjskie wydawnictwa. Klasyczny doom metal w bardzo dobrym wydaniu, który warto sprawdzić, gdyż niesie ze sobą skrajnie boleściwe i mroczne emocje.

shub niggurath




 

środa, 28 maja 2025

Recenzja Caixão „Herakles / Melqart”

 

Caixão

„Herakles / Melqart”

Caverna Abismal Rec. 2025

Jakiś czas temu na naszym krajowym podwórku pojawił się twór o nazwie Dead Dogs Howl. Odpowiedzialny zań człowiek starał się stworzyć coś na zasadzie wariacji w temacie wczesnego greckiego black metalu. W sumie szkoda, że po trzech bardzo nieudanych próbach dał sobie spokój, bo mógłbym mu dziś podesłać materiał, który jest dobitnym przykładem, że to, co miał na myśli jest jednak wykonalne. I też można zrobić to w pojedynkę, co udowadnia chłopak z Portugalii, odpowiedzialny za najnowszy, drugi w dyskografii, album Caixão. Jak już wspomniałem, materiał ten to taka pół improwizacja, głownie w klimatach demówek Necromantia. Niby nic skomplikowanego, jednak nawet stare i sprawdzone wzorce trzeba umieć posklejać po swojemu, by nie powstał z tego jakiś muzyczny paszkwil. W tym przypadku słychać, że JG czuje starego ducha śródziemnomorskiego black metalu, gdyż jego kompozycje nie brzmią jak nieudane naśladownictwo, a raczej zaginione materiały z reh’ów, tudzież jakieś odrzuty z demówek greckich pionierów. Nie dość, że wszystko jest tutaj na miejscu, czyli brzmienie się zgadza, sposób riffowania także, do tego dochodzą wokale, bardziej szemrano-szeptane niż krzyczane, to muzyk pozwala sobie na dodatkowe happeningi muzyczne i wplatanie w to, co znane i lubiane, pomysłów autorskich. Takimi jawią mi się mocno pokręcone struktury, zwłaszcza w drugiej części płyty, kompletnie improwizowane i zaskakujące, chwilami wręcz psychodeliczne (patrz: „Geryon”). Ponadto nie brak tutaj robiących niesamowity klimat kotłów (w „Cretan Bull”) czy fragmentów akustycznych, albo opartych jedynie na basie i rytmie perkusyjnym. Dość często pojawiają się także klawisze, lecz nie tylko w postaci tworzących wampirystyczny nastrój tła, ale również wchodzące czasem na pierwszy plan zupełnie spontanicznie, niczym pijany muzyk, który pojawił się nie na tej scenie na której powinien.  To wszystko, nieco zwariowane, tworzy razem naprawdę ciekawy i spójny materiał, a jego największym, przynajmniej w moim odczuciu, atutem jest fakt, że mimo iż to pełnowymiarowy krążek, brzmi jak nagrania demo, tudzież z próby.  „Herakles / Melquart” to materiał z najgłębszego podziemia, przeznaczony wyłącznie dla maniaków tegoż. Bardzo wartościowa rzecz.

- jesusatan




Recenzja Non Opus Dei „Diabeł”

 

Non Opus Dei

„Diabeł” (Reissue)

Societas Oculorum Arcanorum 2025

Kapeli tej chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, gdyż istnieje już ładnych parę lat i swoją pozycję na scenie zdążyła ugruntować. Zatem przejdę do meritum, choć nie wiem, czy jest sens, bo jak mniemam większość zna ten siódmy album Non Opus Dei, który pierwotnie został wydany w 2015 roku. Ci, którzy go nie znają, to będą go mogli nabyć dzięki Societas Oculorum Arcanorum, który to label obecnie wydaje jego wznowienie z nieco inną okładką. Jak na poprzedniej wersji, jest to dziesięć numerów utrzymanych w black metalowym tonie z wyraźnymi naleciałościami awangardowego podejścia do tego gatunku, które płyną w spokojnym, miarowym tempie. Jeśli lubicie szybkie kostkowanie, to znajdziecie go tu niewiele, ale w pełni wynagradzają to powolne, lecz stanowcze akordy, które swym mistycznym usposobieniem z łatwością wpędzą Was w wręcz mantryczny trans. Zrobią to już od pierwszych chwil, ponieważ ich moc wciągania do świata „Diabła” jest naprawdę silna. Te magiczne riffy osaczają i przeszywają każdą komórkę ludzkiego ciała, sącząc do niego szatańską truciznę, a raczej odtrutkę na wszechobecną, oszukańczą miałkość popularnych, nie tylko religijnych doktryn. Skrzętnie pomagają im w tym tajemnicze melodie, które zostały wplecione między delikatnie dysonansowe i wijące się jak w delirium, hipnotyzujące uderzenia gitar. Przybrano je w wysokotonowe formy, które drżąc spazmatycznie wbijają się bezpardonowo między zwoje mózgowe, boleśnie uwierając. W aranżacjach Non Opus Dei na tej płycie bardzo dużą rolę odgrywa sekcja rytmiczna, która nadaje ton temu okultystycznemu misterium, podkreślając jego powagę i dodając materiałowi industrialnego sznytu. Uwypukla to momentami dość dysharmoniczną naturę utworów, które nie tylko nieziemsko gniotą, ale również powykręcanymi przesterami robią mały mętlik w głowie, podobnie jak teksty wyśpiewywane także w polskim języku, warkotem na dobrym poziomie przez Tomasza Klimczyka. Czego mi brakuje na tej płycie, to trochę brudu, ponieważ „Diabeł” zarejestrowany został w sterylny sposób, co w sumie aż tak bardzo mi nie przeszkadza, ale uważam, że jednak trochę piwnicznego kurzu i smoły by się przydało. Niemniej jednak jest to bardzo dobry, black metalowy krążek, który troszeczkę poprzez pracę perkusji i niektóre harmonie momentami zalatuje mi „Now, Diabolical”, lecz to tylko nieliczne chwile, nadające mu akcesoryjnie niepokojących smaczków. Polecam.

shub niggurath




 

wtorek, 27 maja 2025

Recenzja Devilpriest “Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood”

 

Devilpriest

“Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood”

Nuclear Winter Rec. 2025

Zanim przejdę do samej muzyki, pozwolę sobie wrzucić taką luźną myśl… Devilpriest wydają właśnie trzeci album, I po raz trzeci pod inną banderą. Nie wiem z czego to wynika, ale wydaje mi się, że zespół ten jest po prostu kryminalnie wręcz niedoceniany, albo po prostu do wydawców nie ma szczęścia. Mam nadzieję, że wraz z nowym materiałem, sygnowanym logo Nuclear Winter Records, ten stan rzeczy ulegnie znaczącej zmianie. Tym bardziej, że „Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood” ze wszech miar na to zasługuje. Zresztą, co by nie gadać, Devilpriest z płyty na płytę doskonalą własny styl, pozostając jednocześnie wierni swoim korzeniom. Nowy album to nadal death metal wywodzący się, mówiąc w uproszeniu, z wczesnego Morbid Angel czy Vader. Death metal w najczystszej postaci, trzeba dodać. Death metal wściekły i bezkompromisowy. I wcale nie oznacza to, że nowe kompozycje to jedynie jazda na oślep przed siebie, szybkie kostkowanie i tona blastów. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie. Mimo iż szybkich fragmentów na tym krążku nie brakuje, to jednak największa siła tego krążka tkwi w partiach nieco wolniejszych, których to zdecydowanie tu więcej niż na poprzednich dwóch płytach. W nich bowiem pojawia się najwięcej agresywnych, niezwykle chwytliwych i dość technicznych, na pozór chaotycznych riffów. Przyznać trzeba, że z tą techniką chłopaki nie lansują się na siłę, acz słuchać, że instrumenty mają opanowane niemal do perfekcji (zwłaszcza partie bębnów na tym albumie to absolutne fantastikko!). Dzięki temu łamanie melodii, nagłe przyspieszenia, czy też ostre dociskanie hamulca wychodzi im w sposób niezwykle naturalny, a same kompozycje jawią się nad wyraz bogatymi, a zarazem przemyślanymi. Ciężko mi nawet wyróżnić którąkolwiek z piosenek, bowiem „Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood” to materiał bardzo równy, stojący na wysokim poziomie i pełen świetnych harmonii. Poza tym, Devilpriest jest zespołem brzmiącym w stu procentach po polsku. Podobnie jak w przypadku Embrional (o czym pisałem przy okazji najnowszego ich wydawnictwa), owa polskość bije tutaj z każdego dźwięku, każdego akordu, nawet jeśli te inspirowane są zamorskimi klasykami. A będąc jeszcze przy inspiracjach, zdaje mi się, że Tomasz i Lukas (bo to przecież oni ciągną ten wózek od samego początku) nie patrzą już tak bezpośrednio na swoich mentorów i coraz swobodniej stosują w praktyce to, czego się przez lata nauczyli. Między innymi z tego powodu uznaję  „Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood” za najbardziej dojrzały album Devilpriest. To już naprawdę jest najwyższa krajowa półka. Kto jeszcze nie zna – niech sprawdza. Tym, którzy wiedzą, rekomendować nie trzeba.

- jesusatan




Recenzja Nithe „Funeral Death”

 

Nithe

„Funeral Death”

Caligari Records 2025

Kapela ta istnieje od 2020 roku i pochodzi z Norwegii więc moje oczekiwania były wysokie, gdyż bycie Norwegiem do czegoś w końcu zobowiązuje, co nie? Nithe stanęło na wysokości zadania i mnie rozjebało. Co do formy tego wydawnictwa, to nie wiem w sumie jak je nazwać, bo Caligari twierdzi, że to najnowsze demo tej brygady, zaś „The Metal Archives” twierdzi, że to epka, ale wbijam w to, ponieważ te cztery kawałki zawarte na „Funeral Death” zabijają. Kwartet ten za pośrednictwem swych kompozycji raczy nas niespełna trzema kwadransami muzyki, którą określa jako fuzję black, thrash i death metalu, co w tym przypadku sprowadza się do staroszkolnie brzmiącej napierdalanki w zmiennych tempach. Prym wiodą tutaj szybkie i ostre tremolo, które zwalniają od czasu do czasu by nadać tej szybkiej zawierusze nieco dusznego klimatu oraz pobujać w norweskim stylu. Ta mieszanka biczujących riffów, lodowatego kostkowania i ciężkich, ponurych akordów, wyciągnęła wszystko co najlepsze z tych trzech gatunków. Panowie na „Funeral Death” częstują zatem mroczną i chłodną muzą, skonstruowaną na fundamentach znanych z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Tak samo jak w tamtym okresie tego typu rzępolenie było bezkompromisowe, tak i jest u Nithe. Proste i brudne riffy, z których wyłażą piskliwe, krótkie zagrywki, złość, surowość i garażowy klimat. Wszystko zapodane na zapiaszczonych gitarach, wspomaganych przez klasycznie i momentami punkowo bijącą perkusję, wyraźny bas oraz szorstkie wokale. Wykreowało to nieokiełznaną i atmosferyczną łupankę, która w swej agresywności jest wręcz nienaganna i łoi skórę aż miło. Dzięki wkręcającej się bez problemu, sugestywnej rytmice i niewyszukanej melodyce, jest przy tym niesamowicie nośna i niemalże stanowi wzorcowe hymny „diabelskiego metalu”. Bez fajerwerków i żadnych udziwnień, na odlew wali z piąchy wzmocnionej kastetem w ryj i poprawia glanem w żebra, wrzeszcząc Aaaveee Saaataaan! Brać, słuchać, piwo pić! I nie marudzić! Trzydziestego maja „Funeral Death” będzie dostępne w Caligari Records, który to label wyda ten materiał na kasecie. Oldskulowa muza na takimż nośniku.

shub niggurath




niedziela, 25 maja 2025

Recenzja Drawn And Quartered “Lord of Two Horns”

 

Drawn And Quartered

“Lord of Two Horns”

Nuclear Winter Rec. 2025

Buldożer zwany Drawn and Quartered uderza po raz dziewiąty. Chociaż słowo “uderza” w przypadku tej kapeli, i tego materiału, zdaje się nieco delikatne. Amerykanie nalezą bowiem do gatunku tych, na których można polegać jak na Zawiszy. Nie będę się tym razem bawił w rozpisywanie na tematy związane z biografią czy innymi faktami statystycznymi, powiem krótko. Każdy, kto z niecierpliwością czeka na „Lord of Two Horns”, może spokojnie zluzować zwieracze. Bo jakkolwiek mocno by ich nie zaciskał, i tak poleci po nogawach. Nowy album Kuciemby i spółki to kwintesencja stylu Drawn and Quartered. Może nie jest to materiał z gatunku najdłuższych, bowiem zamyka się w trzydziestu czterech minutach, lecz jego gęstość na pewno przewyższa średnie standardy. Od pierwszej do ostatniej sekundy jesteśmy atakowani riffami. Podkreślam to słowo, riffami! Tutaj nie ma żadnych uzupełniaczy czy przestrzeni międzykomórkowych,  tutaj wszystko jest tak gęste i tak mocno się ze sobą zazębia, że podczas odsłuchu tych ośmiu kompozycji naprawdę nie ma najkrótszej chwili na złapanie oddechu. Jak nie akordy o tonażu tankowca, gniotące na miazgę albo rozrywające na strzępy (w zależności od tempa, którym to sobie panowie bardzo swobodnie tasują), to wwiercające się w potylicę solówki, albo melodie, które jak już raz wpadną do głowy, to nie ma siły, by się ich pozbyć. To wszystko dzieje się z taką intensywnością, że chwilami można odnieść wrażenie, jakby na tych nagraniach były przynajmniej trzy, jak nie cztery ścieżki gitar, dwie perkusje, a to wszystko jeszcze potęgowane efektem echa, sprawiającego, że dźwięk atakuje ze wszystkich stron na raz. Do tego oczywiście intensywnie rzygający wokal, będący niczym dodatkowa taczka węgla wrzucanego do pieca i tak już rozpędzonej do granic możliwości lokomotywy. Nie ma szans, żebym zaczął przytaczać tu jakieś konkretne przykłady. Nie mam na to ani ochoty, ani czasu, bo fantastycznych zagrywek jest tu po prostu zbyt wiele. „Lord of Two Horns” to kolejny morderczy deathmetalowy krążek wypuszczony w świat przez zasłużony dla historii gatunku zespół. To krążek, który jest w stanie zachwycić nawet malkontentów, bowiem ciężko znaleźć na nim jakiekolwiek mankamenty. Tak wysokiej klasy metal śmierci tworzą nieliczni. Nie, no kurwa, nie mam nic więcej do dodania. Death Metal at its finest, jak to mawiają za wielką kałużą. Biję, po raz kolejny, najgłębsze pokłony.

- jesusatan


https://nuclearwinterrecords.bandcamp.com/album/lord-of-two-horns

Recenzja Liminal Spirit „Pathways”

 

Liminal Spirit

„Pathways” E.P.

Self-Release 2025

Liminal Spirit to jednoosobowy projekt muzyka z Milwaukee, którym jest niejaki Jerry Hauppa. Epka ta jest jego debiutem i zawiera jeden, czternastominutowy utwór, w którym nie znajdziecie żadnych powtarzających się akordów czy refrenów, bo jest on skomponowany tak, aby opowiedzieć o emocjach pięciu osób uwięzionych w labiryncie. Poszczególne tonacje, natężenie riffów, ich tempo oraz konstrukcja, odpowiadają warstwie tekstowej, którą wypowiada każdy z bohaterów tego swoistego, dźwiękowego przedstawienia teatralnego, które ten Amerykanin przedstawił za pomocą sonicznej improwizacji, o charakterze eksperymentalnego doom metalu. Tak więc w tym kawałku znajdziecie niemalże wszystko czym dzisiaj może szczycić się dość rozbudowany styl, jakim jest metal zagłady, zwłaszcza że jest to jego awangardowa wersja. Zatem obcując z „Pathways” doświadczycie nie tylko skrajnych uczuć każdego z bohaterów tej trudnej sytuacji, ale także spotkacie się z całym szeregiem pokręconych i ciężkich riffów, którym towarzyszą mięsisty bas i przysadzista, cyfrowa perkusja. Całość została wzbogacona o wycofane wokalizy oraz różnej maści nuty syntetyczne, do wytworzenia których Jerry Hauppa wykorzystał syntezatory i vocoder. To połamana i zarazem gęsta muza o bogatym ładunku emocjonalnym, w której gniotące kostkowanie wymieszane zostało z pulsującym i spazmatycznym szarpaniem strun. Układa się ono w nieliniowy kawałek, który przez cały czas swego trwania zaskakuje, męczy, uwiera i gniecie w nie do końca zrozumiałej estetyce, której trzeba dać chwilę i wgryźć się w nią na spokojnie, aby odnaleźć jej sens. Epka, na której zmieszano doom, sludge, drone i modernistyczny metal, aby przedstawić hipotetyczną historię w sześciu aktach plus epilog. Ciekawi? To sprawdzajcie.

shub niggurath




sobota, 24 maja 2025

A review of Hellcrash “Inferno Crematörio”

 

Hellcrash

“Inferno Crematörio”

Dying Victims Prod. 2025

 


The Italians of Hellcrash don't fuck around. Starting with their debut “Krvcifix Invertör” released in two thousand twenty-one, they have been treating us to their full-length releases regularly every two years. “Inferno Crematörio” is album number three (if someone can’t count quickly), bringing thirty-seven minutes of music the gentlemen have already managed to get us used to. In order not to elaborate too much, because there is nothing to elaborate on, we can say that Hellcrash is one of the contemporary heirs of the best speed / thrash metal traditions. Here, in fact, every track is a fast, classic to the bone shot in the face in the old style. You can hear clear inspirations from Slayer, Venom or at times even Motorhead in these compositions, and the way the Italians refresh the metal music of the 1980s is simply delectable. Listening to such riffs as in, for example, “Rapid Possession” or “Black Fire Demon” genuinely brings a tear to the eye. Anyway, the above examples are pretty random, because I could write literally any title here, as there is no shortage of classic chords on this release. The vocal, which at times strongly resembles Cronos, especially when he sings his “hell” in “Outbreaker”, adds an additional flavor to these recordings. The rhythm section doesn't surprise with anything, as the drums tap out rhythms in a straightforward manner, like in the 1980s. Occasionally a very cool bass line comes to the front, but these are details to which it is pointless to devote time and write long stories. Because “Inferno Crematörio” should be received in its entirety. It is not difficult to do so. This music has no second bottom, isn’t overly complicated, created in accordance with old-school traditions. That is, it's supposed to kick ass, give a lot of joy, and bring older geeks at least a moment of beautiful memories of growing up. Hellcrash for the third time recorded an album that is an example of how speed metal traditions should be cultivated. For fans of the genre, this album is a must-have.

- jesusatan




Recenzja Balmog „Laio”

 

Balmog

„Laio”

War Anthem Records 2025

Hiszpanie na najnowszej, piątej płycie idą trochę dalej, nieco łagodząc swoją muzykę poprzez wprowadzenie do kompozycji większej ilości progresywnych zabiegów, które momentami można by zaliczyć do wręcz rockowych rozwiązań. Obecnie twórczość Balmog straciła nieco na mocy, na rzecz większego pokombinowania aranżacji i umieszczenia w nich form, których jak dotąd nie można raczej było zaliczyć do black metalu. Jest to szereg psychodelicznych akordów, którymi wymieniają się między sobą obydwaj gitarzyści, tworząc przy tym mały bałagan. Wijące się dźwięki jakby przekrzykują się wzajemnie, kreując w ten sposób swoisty dialog, który wprowadza do poszczególnych utworów niespokojną i dość hałaśliwą atmosferę. Pędzą one w średnich i szybkich tempach, układając się w żywe i całkiem chwytliwe riffowanie, któremu bliżej do prog-rockowych wydawnictw niż do ciężkiego i dysonansowego grania jakim ten hiszpański kwartet raczył słuchaczy na poprzednich produkcjach. Nie zrezygnowali oni jednak całkowicie z czarciego kostkowania, którego mnóstwo wplatają pomiędzy tutejsze, awangardowe wygibasy, co skutkuje jak wcześniej, mocno złożoną muzą, w której kotłuje się sporo wpływów z różnych ujęć ekstremalnej muzyki metalowej. Lżejsze i trochę gładsze oblicze rogacizny, która w sumie już nią chyba nie jest, proponuje dotychczasowym fanom tej kapeli niepokorną mieszankę patentów znanych z twórczości późnego Bathory, eksperymentów w stylu Ved Buens Ende, odjechanych pływów à la Pink Floyd i kończąc na szalonych galopadach jak u Funeral Mist i tych wyraźniej melodyjnych od Deathspell Omega. Dzięki tej nieoczywistej układance otrzymujemy zróżnicowany album, na którym niezbyt pasujące do siebie pierwiastki, o dziwo, skonstruowały nową strukturę, która pomimo przystępnego usposobienia nadal potrafi kopnąć w tyłek. Na ten moment Balmog, za pośrednictwem „Laio” robi to z finezją, zabierając w świat black metalu, który nie jest taki oczywisty jak kiedyś i łączy w sobie pierwotne instynkty z cywilizacją. Jest tu gęsto, burzliwie i nowocześnie więc warto sprawdzić.

shub niggurath




Recenzja Vultür „Necrophagy”

 

Vultür

„Necrophagy”

Murder Rec. 2025

Vultür pochodzą z Włoch, ale nie należy mylić ich z tworem o podobnej nazwie, pisanej przez zwykłe „u”. To młody zespół, można powiedzieć, że dopiero raczkujący, gdyż „Necrophagy” jest ich debiutanckim materiałem. Wydawnictwo to zawiera pięć kompozycji autorskich, dających łącznie jakieś siedemnaście minut muzyki. No i jak już jesteśmy przy meritum, to podkreślić należy, że twórczość Włochów to czysty brud i plugastwo w staroszkolnym wydaniu, co zresztą bardzo wyraźnie oddaje zdobiący okładkę obrazek. Nowatorstwa żadnego tutaj nie doświadczycie, prędzej melodie, które już gdzieś kiedyś słyszeliście, przekute na własną modłę. Może posłużę się małym przykładem. Jeśli podoba wam się bezkompromisowość i surowość Nunslaughter czy Nekrofilth, to ta EP-ka jest właśnie dla was. Nie dlatego, że Vultür wzorują się na dwóch wymienionych klasykach, jednak w podobny sposób podchodzą do tworzenia muzyki. Czyli musi być prosto, chamsko, piaszczyście i prosto w ryj. Sporo na tych nagraniach thrashu pomieszanego z punkiem, elementami death metalowymi czy nawet hardcore’owymi. Przeważają d-beaty i nieskomplikowane linie gitarowe, dla których małą odskocznią, pokazującą, że cała ta prostota jest zaplanowana a nie wynika z braku umiejętności, są nieco bardziej technicznie złożone solówki. Choć nie wypada tutaj także wspomnieć o ostatnim kawałku, czyli „The Butcher’s Simphony”, który to w porównaniu do pozostałych, prostych chwilami jak konstrukcja cepa kompozycji, jawi się niczym cover Atheist. Pojawia się w nim żwawsza melodia, łamane harmonie i solo gitarowe, przy odrobinie wyobraźni mogące kojarzyć się z Schuldinerem (co prawda bardzo młodym, ale jednak). To jakby spojrzenie na zespół z kompletnie innej strony, i tak naprawdę zastanawiam się, czy to podpowiedź co do przyszłości Vultür, czy może jednak taki jednorazowy wybryk. W każdym bądź razie, „Necrophagy” na pewno nie jest jakimś światełkiem w tunelu. To bardziej piwnica, w której przepaliła się żarówka. Materiał na pewno nie wybitny, ale na tyle dobry, że kilka rundek z nim można zrobić absolutnie bez ziewania. Mi się na tyle podoba, że na pewno następne nagrania Włochów sobie chętnie sprawdzę.

- jesusatan




Recenzja Degenerate „Rituals Of Rage”

 

Degenerate

„Rituals Of Rage”

Self Release 2025

Degenerate został założony przez czterech, holenderskich muzyków w 2016 roku, aby grać energiczny i chwytliwy thrash-death metal. Na swojej drugiej płycie „Rituals Of Rage” udowadniają, że całkiem dobrze się czują w tych dźwiękach, których mnóstwo można było doświadczyć jeszcze w latach dziewięćdziesiątych za pośrednictwem chociażby In Flames, Dark Tranquillity czy Children Of Bodom. Jednakże poprzez dodanie do swojej twórczości sporego pierwiastka thrashu, Holendrzy prezentują nieco lżejszą formę tego gatunku, która bardziej skłania do szukania podobieństw w kierunkach związanych z Arch Enemy, chociaż jak czas udowodnił, wszystkie te kapele w końcu zlały się niejako w jedną całość. Mniejsza z tym. Degenerate na najnowszym albumie zamieścił dziesięć niezwykle nośnych numerów, o mainstreamowym sznycie, przy których nóżka sama chodzi. Wypełniają je riffy w średnich i szybkich tempach, które są bogato nasycone melodią i rytmiką. Wspomaga je fantastycznie tłukąca perkusja i podążający za nią wyraźny bas, a nad wszystkim górują skrzekliwe, mocno gardłowe wokalizy. W thrash-death metalu tej brygady jak kiedyś, zderzają się ze sobą brutalność i harmonia, kreując intensywną i przebojową muzę, której dobrze się słucha, ale też szczególnych przeżyć ze sobą nie niesie. To gędźba, która po prostu hołduje pewnemu stylowi, częstując czystą energią, zawartą niemalże w każdym tutejszym akordzie wygenerowanym przez gitary o zwartym i ostrym brzmieniu. Agresywne kostkowanie łączy się płynnie z cyklicznym palm mutingiem i fantastycznymi solówkami, a wszystko w kupie trzyma, podążająca za wiosłami sekcja niskotonowa. Zarówno muzyka jak i warstwa wokalna, w której pełno gładkich refrenów wchodzi do uszu bez problemu, ale nic po sobie nie zostawia. Dobrze skomponowany i świetnie zagrany thrash-death, któremu chyba bardziej pasuje łatka „groovy” czyli taki festiwalowy i radiowy metal dla każdego. „Ciężkie” rzępolenie dla bankierów i menadżerów z korporacji, którzy chcą się wyżyć po stresującej robocie.

shub niggurath




piątek, 23 maja 2025

Podwójna recenzja Camos „Hide from the Light”

 

Camos

„Hide from the Light”

Murder Rec. 2024

Mimo iż “Hide from the Light” jest dopiero drugim krążkiem Camos, historia zespołu ma swoje początku ćwierć wieku temu. Brazylijczycy nagrali trzy demówki, EP-kę oraz debiutancki album „Kaim 666”, by chwilę później zapaść w dziewięcioletni sen. Jednak na efekt re-unionu i tak musieliśmy poczekać kolejnych kilka lat, może dlatego, że w międzyczasie panowie (całkiem już zresztą leciwi) zajęci byli innymi projektami, choćby Thou Shall Not, z którym zarejestrowali dwa duże krążki, czy Amen Corner. Wróćmy jednak do „Hide from the Light”. Utwór tytułowy, otwierający album, to czysty Venom worship. Fakt ten jednak jest mocno mylący, gdyż w dalszej części płyty, owszem, pozostajemy w latach osiemdziesiątych i pierwszej fali black metalu, jednak wachlarz inspiracji z każdym kolejnym utworem się poszerza. Nie mam zamiaru rozbierać płyty na składniki pierwsze, bo to, mam nadzieję, zrobicie sobie sami gdy sięgniecie po te nagrania. A warto, bo ma on naprawdę dużo do zaoferowania. Nie tylko pod względem tempa, które balansuje, od kompozycji szybszych, jak wspomniany już „otwieracz”, po balladowe, śpiewne, prawie heavymetalowe piosenki pokroju „Where Love Ends In Blood”. Choć z tym heavy metalem, to musicie mieć na uwadze, że mam tutaj na myśli bardziej klimaty Kinga Diamonda niż, dajmy na to, Manowar. Trzeba przyznać, że wzorem Duńczyka, nie brak tej muzyce swoistej teatralności, czego przykładem bardzo mroczny (w starym stylu) „Lord of Flies”, utwór totalnie prosty, a jakże wciągający. Ba, wciągający jak i cała płyta, bo naprawdę, dla tych, którzy dorastali przy klimatach lat osiemdziesiątych (a chwilami mamy tutaj nawet wycieczki w dziesięciolecie wcześniejsze) jest to prawdziwy wehikuł czasu. Wsłuchajcie się w te solówki, zwróćcie uwagę, jak genialnie, w zależności od nastroju kompozycji operuje głosem Sucoth Benoth, jak kurewsko staroszkolnie chodzą tu gitary, i jak pięknie wybrzmiewa wychodzący często na pierwszy plan bas. Poezja w czystej postaci. A jak jeszcze dodamy do tego teksty, traktujące o Szatanie i tematach pobocznych w sposób na wskroś staroszkolny, to ja nie mam najmniejszych pytań. No OK., ale jaka jest różnica między Camos, a dziesiątkami młodych kapel grających dziś w stylu retro, zapytacie? Zasadnicza. Brazylijczycy nie muszą niczego udawać, odkrywać dyskografii klasycznych i kultowych dziś zespołów na nowo, bowiem oni w tamtych czasach karmili się tymi dźwiękami na bieżąco, a ich muzyczna osobowość została naturalnie wykształcona przez nieco tylko starszych kolegów po fachu. I to bardzo na tym krążku słychać, tą nieudawaną naturalność. Myślę, że jest ona zarówno zaletą, jak i wadą. Dlatego, że niektórzy, młodsi adepci black metalu, mogą uznać te nagrania za zbyt geriatryczne czy staroświeckie. Odnosząc się jednak do realiów sprzed czterdziestu lat, żaden z tych zarzutów nie ma racji bytu. Camos nagrali album totalnie na zasadach, które pamiętają z młodości. Album, który nie jest tak ekstremalny jak dzisiejszy, czy nawet drugofalowy black metal. Ale on taki wcale być nie miał. To black metal jaki pamiętamy jeszcze z czasów na długo „przed Fenrizem”. Dla mnie prawdziwa rewelacja i album na wiele długich wieczorów. Sprawdzać!

- jesusatan


To już niemłoda kapela, ponieważ założona została w dwutysięcznym roku, a w skład jej weszli weterani brazylijskiej sceny między innymi frontman legendarnego Amen Corner. Ci czterej panowie jako Camos nie nagrali zbyt dużo, bo to tylko trzy dema, epka i razem z „Hide From The Light” dwa albumy, ale to w sumie nie jest ważne. Istotne jest to, co znajduje się na tym krążku, który jest oryginalną fuzją kilku podejść do metalowego rzępolenia w klimatach black metalowych. Ogólnie rzecz biorąc można określić muzykę tego kwartetu jako zlepek black i heavy metalu, leczy byłoby to zbyt duże uproszczenie, gdyż dzięki wielu elementom, które funkcjonują w ich kompozycjach wymyka się on z tej kategorii. Dzieje się tak, ponieważ oprócz klasycznych i przybrudzonych, thrashowych riffów, które zalatują manierą Venom, otrzymujemy za pośrednictwem tej płyty także sporo klimatycznych zagrywek w postaci akustycznych przygrywek, mrocznych melodii rodem z horroru, porywających i ponurych solówek oraz diabolicznych wokali wspomnianego na wstępie Sucoth’a Benoth’a. Pal licho twarde i dość ciężkie jak ta ten typ muzykowania brzmienie podbite przez nieco surową sekcję rytmiczną. Kluczowym jest fakt jak różnorodną atmosferę zawiera w sobie „Hide From The Light”, bo w zmiennym kostkowaniu, tempach i chwytliwościach tu występujących odnaleźć można wiele znanych i lubianych wpływów, dzięki którym świetnie się słucha tego w gruncie rzeczy niezbyt łatwego krążka, bowiem Camos wykorzystując pewne wzorce stworzyli coś czemu trzeba poświęcić trochę uwagi, aby ogarnąć ten koktajl. Do brudnych black-heavy akordów nie bali się dołożyć progresywnych odjazdów w stylu późniejszego Celtic Frost. Nie cofnęli się przed melodyjnością i teatralnością na podobę Master’s Hammer jak i nie cykali się o to, że chwilami ich kawałki skręcać będą w stronę Mercyful Fate. W dupie mieli, że niektóre rozwiązania będą trącić estradowością Rob’a Zombie czy przypominać swoim wydźwiękiem popisy znane z shock-rocka Alice Cooper’a. No i wreszcie nie umierali ze strachu, aby kilka harmonijnych wstawek, wyraźnie zalatujących Bliskim Wschodem nie stanowiło ukłonu do gotyckich produkcji. Wszystko sprytnie ze sobą scalone zaowocowało ciekawymi i przytłaczającymi utworami o chwilami dużym ładunku mistycznym i psychodelicznym, ale także pomimo surowego ich charakteru sprawną grą na instrumentach tej czwórki Brazylijczyków. Bardzo interesująca muzyka, której nie wypada mi Wam nie polecić.

shub niggurath





Recenzja Patristic „Catechesis”

 

Patristic

„Catechesis”

Willowtip Records (2025)

 


Lubicie dysonanse? Jeśli tak to mam tu coś dla Was. Patristic to side-project znanego z Hideous Dvinity Enrico Schettino i właśnie wypuszcza w barwach Willowtip swój debiutancki album „Catechesis”. Grupa wydała co prawda przed trzema laty EP „Apologetica”, ale nie dane mi było jej słyszeć, dlatego też nie mam oglądu na to, że Patristic grał wcześniej. To co słyszę na „Catechesis” z moim gustem się nieco rozmija i szczerze się zastanawiam do kogo to wydawnictwo jest skierowane. Patristic gra bowiem mocno zblackowany death metal naszpikowany dość oczywistymi, nie kreującymi niczego dysonansami. Można doszukiwać się porównań do Aosoth, ale zawartość „Catechesis” nie posiada tej głębi, którą niesie za sobą dorobek Francuzów. Ze względu na swoją czytelność, przejrzystość i pewną przyswajalność mógłbym pokusić się o skojarzenia z Convulsing, ale i tu Włosi wydają się być dużo bardziej jednowymiarowi, bo nie ma tu opethowych, akustycznych chwil ukojenia. Są za to melodie mgłopochodne, które trochę ubarwiają te szkolne dysonanse i czynią Katechezę przyjemniejszą w odbiorze. O ile warsztatowo grupie nie można niczego zarzucić i wszystko wykonane jest nienagannie, o tyle odbieram te nagrania jako kompletnie nieangażujące. Nie pomaga wypieszczona, kurewsko kliniczna produkcja, która odziera to wydawnictwo z jakiegokolwiek klimatu, duszy czy charakteru. Całość wydaje się być takim alternatywnym wydawnictwem skierowanym jednak do metalowego mainstreamu, które nie wychyla się poza wydawnictwa z Nuclear Blast czy Century Media.  Ja się męczyłem przy każdorazowej próbie odsłuch, ale taka jest rola recenzenta, że nie zawsze słucha się tego co się podoba. Jak dla mnie „Catechesis” jest wydawnictwem zbytecznym, które ma za mało do zaoferowania na współczesnym rynku metalowym. Tym razem podziękuję za dalsza współpracę z Patristic i nie będę rekomendował.                   

                                                                                                                                             Harlequin