Eleventh Ray to zespół mający swój rodowód w
Atenach, czyli bastionie greckiego black metalu. Wydane przez nich demo, choć w
zasadzie był to materiał z próby, wzbudził na tyle spore zainteresowanie Dark
Descent Records, że Matt postanowił dać chłopakom szansę, i wydać im debiut.
Jak Grecja i Ateny, to wiecie czego się spodziewałem. W sumie nawet miałem na
to nadzieję. Na kolejny wysokiej jakości młodociany klon Rotting Christ czy
Necromantia. Już po kilku nutkach wiedziałem, że to jednak nie to. A po kilku
kolejnych byłem z tego powodu niebywale szczęśliwy. Chłopaki z Eleventh Ray
grają bowiem muzykę starą. Starszą niż druga fala z klasycznymi zespołami
wymienionymi powyżej. Czerpiąc obficie z lat osiemdziesiątych, pokroju
Tormentor, Morbid czy Root (choć to w zasadzie już początek kolejnej dekady).
Chwilami to, co znajdziemy na „Reviving Tehom” może też kojarzyć się z
niezaprzeczalnie unikalną twórczością Negative Plave, Malokarpatan czy
Hexenbrett, aczkolwiek nie z powodu dosłownych konotacji muzycznych, co
podobnego stylu odświeżania starego metalu na własną nutę. Nie brak na tej
płycie też nawiązań do sceny śródziemnomorskiej pokroju Mortuary Drape, czy
nawet sięgania do wczesnych nagrań Celtic Frost. Dużo porównań? Może i tak, ale
wierzcie mi, lub nie, dźwięki wypływające z serc tych Greków mają naprawdę
niejednolite inspiracje, i słychać, że panowie klasykę metalu, pod każdą
postacią, mają opanowaną do perfekcji. A że dzięki temu potrafią upichcić coś,
co jest jednocześnie staromodne, a zarazem brzmi niesamowicie świeżo, i przede
wszystkim oryginalnie, to nie sposób nie oddać im głębokiego pokłonu. Te
nagrania to jeden wielki wehikuł czasu, grecko brzmiący (bo jednak strój gitar
i charakterystyczny bas ostatecznie zdradza pochodzenie Eleventh Ray)
odpowiednik znanych z lat minionych twórców gatunku zwanego dziś black metalem.
Nie ma na tym albumie żadnego łamania schematów czy jakichkolwiek innowacji.
Jest za to sama klasyka, ubrana w stare szaty, jednak odświeżona lekkim
liftingiem. Cholernie mi ten krążek zrobił dzień. I w zasadzie nadal znajduję
na nim fragmenty zaskakujące, poniekąd wręcz szokujące, jak choćby hardcore’owe momenty w wieńczącym całość
kawałku tytułowym. Wierzcie mi jednak, ten album nie jest zlepkiem pomysłów,
ale naprawdę solidnym monolitem. Zdecydowanie polecam.
Któż
nie zna tej kapeli. Od 2012 roku nagrywają black metal, nie kłaniając się
trendom i pierdoląc krytykę wszelaką. Finowie od początku robią swoje, hołdując
obrzydliwemu black metalowi jakiego u zarania dziejów chyba sam Szatan
stworzył. Teraz Fallen Temple wziął na warsztat ich epkę z 2018 roku, która
pierwotnie ukazała się na kasecie, w formie digital i jako niezależne CD.
Pewnie obecnie fizyczne nośniki tamtych wydań są trudno dostępne, ale dzięki
naszej, częstochowskiej wytwórni maniacy tego duetu będą mogli uzupełnić swoją kolekcję,
jeśli rzecz jasna nie mają jeszcze „Barbaric Iron” na półce. Nic nowego o
muzyce Vonülfsrëich w żaden sposób napisać się nie da, bo do dziś, tak jak na
tym krótkim krążku, gra surowy i nieskomplikowany bleczur, który wręcz poraża
mizantropijnym usposobieniem, sprowadzającym się do wystawionego, środkowego
palca w stronę przeciwnych mu wartości. Szorstkie gitary, gruboziarnisty bas,
kartonowe beczki o wyrazistych i płasko brzmiących talerzach oraz odstręczające
wokalizy. Tak właśnie wygląda te sześć kawałków plus jeden bonus, co nie
powinno nikogo dziwić, gdyż toporność to przecież znak rozpoznawczy tej
brygady. Wymienione instrumentarium wraz z gardłem Fogg’a szyją prostą i
ordynarną gędźbę, w której nie spotkacie przaśnych tremolo, lecz wyłącznie odpychające
akordy o złowrogim nastawieniu. Kreślą one plugawe melodie i biczują boleśnie,
ale pobujać na punkową modłę też potrafią. Szkaradna muzyka stworzona na podobę
jej protoplastów z początku lat dziewięćdziesiątych z dużą domieszką miarowych
rytmów znanych z twórczości Tom’a G. Warrior’a, która zsyła mrok i morowe
powietrze. Zarejestrowana w barbarzyńskim stylu, który nadał jej piwnicznego
chłodu. Falujący i brudny dźwięk, w którym gitary trzeszczą jazgotliwie, niskie
tony buczą, że pękają bębenki w uszach, a wstrętne wokale cedzą bluźnierstwa.
Stuprocentowy black metal według norweskich założeń, z których narodziła się
jego druga fala. Polecam z całego serca.
Pamiętam jak kiedyś na jednej z Metalmanii, wyszedł
na scenę szwedzki Hammerfall, i wokalista zapytał “Do you wanna hear some
german heavy metal from Sweden?”. No to parafrazując – chcecie posłuchać
norweskiego black metalu z Polski? Nic prostszego. Wystarczy wrzucić na talerz
nowy split dwóch hord, które właśnie wypuściły splita pod banderą Fallen
Temple. Mordhell przedstawiać chyba nikomu nie trzeba. O tym, że hailują oni
wytrwale wczesnym latom dziewięćdziesiątym i twórczości zapoczątkowanej na „A
Blaze In the Northern Sky” też chyba wie każdy, kto sceną krajową interesuje
się przynajmniej pobieżnie. Nowy materiał Wielkopolan to cztery numery będące
bezpośrednią kontynuacją tego, co mogliśmy dotychczas od nich usłyszeć. Nic
nowego zatem, powiecie. Ano nic. Nadal usłyszycie tu charakterystyczne,
bujające w średnim tempie Darkthronowe riffowanie, chwilami z lekka podkreślone
przemykającym w tle klawiszem i okraszone lekkim punkowym sznytem. Szczerze
mówiąc, chłopaki mają dryg do odgrywania tych samych, znanych i tysiąc razy
słyszanych melodii. Nawet jeśli niektóre z akordów zdają się żywcem wycięte z
klasycznych albumów Norwegów, to jednak nadal sprawiają od cholery radochy. Bo
czuć, że muzycy robią swoje szczerze i bez silenia się na niepotrzebne
kombinacje alpejskie. Jest mroźny klimat drugiej fali, surowe brzmienie,
prostota i zapamiętywane chwyty. A na koniec numer ambientowy zawierający zapis
audio z tresury jakiejś nieposłusznej zakonnicy. Dziesięć minut klasycznego
Mordhell. Drugą część wydawnictwa stanowią trzy kompozycje od Dimidium Mei,
którzy po czterech latach w końcu dają o sobie znać. Ich numery są zdecydowanie
bardziej żwawe i melodyjne, a to dlatego, że Ślązacy umiejętnie mieszają w
swoim kotle tradycje blackmetalowe z thrashowymi. Już przy pierwszym na liście
„Czas Diabła” chce się pomachać zaciśniętą pięścią i pośpiewać wpadające
momentalnie w ucho wersety. Pod względem technicznym Dimidium Mei są
przynajmniej półkę wyżej niż Mordhell (co oczywiście nie wynika z umiejętności,
a prezentowanego stylu), zatem ich kompozycje zawierają więcej płynnie
zmieniających się harmonii, riffów tremolo czy wyśmienitych, bardzo klasycznych
solówek. W „Nie Nawrócisz Mnie” ponownie mamy taki motyw, że aż się chce
poderwać dupę z krzesła. Może mniej w tym norweszczyzny, przynajmniej tej
surowej, ale nie znaczy, że nie ma jej wcale, czego dowodem ostatni na płycie
„Zza płomieni”, z bardzo wyraźnymi nordyckimi wpływami. Trochę szkoda, że
Dimidium Mei pracują tak ospale, bo ich muzyki naprawdę dobrze się słucha, a na
pewno prezentuje się ona wybornie na żywca. Jak to się jednak mówi, lepszy rydz
niż nic, muszą nam na razie starczyć te trzy, trwające koło dziesięciu minut,
strzały. Kto zatem zainteresowany, niechaj po to wydawnictwo sięga. Uważam, że
warto.
W
tym przypadku chodzi o włoski Temptress, który został powołany do życia w 2018
roku przez członków takich kapel jak Bunker 66 czy też Children Of Technology.
Na koncie mają singiel, split i ten debiut, zawierający osiem kawałków dość
niezobowiązującego heavy metalu. To delikatne ujęcie tego gatunku, w którym
Włosi stawiają na melancholijne melodie i bardzo chwytliwe refreny. Reszta to
już mnóstwo rytmicznego palm mutingu, którego partie często kończone są
harmonijnymi zawijasami, trochę klasycznych solówek odpływających w
sentymentalnym kierunku i łatwo wpadającego w ucho kostkowania w średnim
tempie. Pomimo bezproblemowej przyswajalności tutejszych riffów bywa momentami
na „Catch The Endless Dawn” całkiem zadziornie, lecz przeważają subtelne
melodie i tradycyjnie bujające akordy, które zabierają chwilami do czasów
„proto-metalowych”, ale i w strony konwencjonalnego doom metalu, znanego z
twórczości chociażby Solitude Aeturnus. Dzieje się tak za sprawą wartko
poprowadzonych linii melodycznych, kreujące nieco senną atmosferę, lecz potrafiącymi
również przekształcić się w monumentalnie brzmiące dźwięki, które wraz z
aksamitnymi wokalizami Mirko de Domenico sprawnie chwytają za gardło. Pierwsza
płyta od Temptress to lekko strawny heavy metal, który klimatem i aranżacjami
nawiązuje do jego klasycznych i przebojowych form. Jednakże podczas słuchania
go w wydaniu tego tercetu, nie miałem wrażenia, że jest to jakaś radiowa wersja
tego gatunku choć subtelność tego wydawnictwa jest wyraźnie namacalna. Panowie
przytomnie wpletli do swoich kompozycji mnóstwo hipnotycznych fragmentów i
delikatnie „brudząc” produkcję, osiągnęli organiczne brzmienie, nadając temu
krążkowi autentyczności i uchronili go przed zarzutami o mainstreamowość.
Częstujący średnimi tempami heavy metal, z którego sączą się energiczne riffy
obdarzone fantazyjnymi melodiami, potrafiącymi unieść naprawdę wysoko. Tylko
dla koneserów.
Oho, chyba mnie coś ominęło… Ostatni raz styczność
ze stołecznym Chainsword miałem cztery lata temu, przy okazji wydania przez
zespół debiutu w barwach Godz ov War. Kiedy więc wyciągnąłem ze skrzynki
„Chapter XII”, byłem przekonany, iż to następca wspomnianego. Okazuje się
jednak, że zespół po „Blightmarch” zdezerterował, i szerzył wojnę na własną
rękę, wydając kilkanaście miesięcy temu album numer dwa. Teoretycznie zatem to,
co trzymam w dłoniach powinno być krążkiem trzecim, ale znów okazuje się, że
panowie grajkowie wolą uznawać to wydawnictwo za EP-kę. Trochę przydługaśną co
prawda, bo zawierającą ponad pół godziny muzyki, no ale skoro tak twierdzą,
niechaj im będzie. Na „Chapter XII” nie znalazłem niczego, co by mnie zdziwiło,
i w tym konkretnym przypadku uważam to za pozytyw. Mało bowiem mamy na krajowym
rynku Bolt Throwerów, a dokładnie takiej stylistyce hołduje Chainsword. Co
prawda na rzeczonej EP-ce panowie nie śpiewają o Drugiej Światowej, a zanurzają
się w tematykę Warhammer’ową, ale to w sumie chyba też pewnego rodzaju wojna,
nie? Muzycznie natomiast… No cóż tu można powiedzieć, żeby nie skłamać. Wpływy
klasyków z Coventry są w tych kompozycjach aż nadto słyszalne, głównie w
przewijających się w średnim tempie harmoniach z bardzo charakterystyczną
melodią. Nie każdy potrafi owe akordy układać tak, by brzmiały po wyspiarsku,
jednocześnie nie stanowiły plagiatu i zawierały przynajmniej jakiś mniejszy
wkład własny. Pominę zatem to, co oczywiste, czyli masywne, pancerne linie
gitarowe, chwilami przypominające też innych profesorów z Birmingham, czy też
bardzo podobną do oryginału pracę sekcji rytmicznej. Te składowe są tutaj na
naprawdę wysokim poziomie i na pewno stanowią piękną laurkę dla nauczycieli. Nie
da się zaprzeczyć, że brzmienie „Chapter XII” także nawiązuje do zespołów o
których mowa kilka linijek wyżej, i tym razem pozbawione jest niedociągnięć, o
których wspominałem przy okazji debiutu. To, czym Chainsword się odróżnia, to
zdecydowanie inny pomysł na solówki. Te są jakby mniej wojenne, bardziej
nawiązujące do klasyki (nawet heavy) metalu. Kopiowania unikamy także pod
względem wokalnym, gdyż głos Michała ma zdecydowanie wyższą i bardziej
zachrypniętą barwę, a dodatkowo jest często modulowany, chwilami nawet lekko
pod manierę blackmetalową. Dzięki tym zabiegom nikt na pewno nie zarzuci
muzykom, że pobierając lekcję od profesorów byli w nich bezgranicznie
zapatrzeni. Reasumując zatem... Te siedem kompozycji (z czego pięć stanowi
wersję podstawową, a dwa oznaczone zostały jako bonusy, i nie pytajcie mnie
dlaczego, bo nie mam pojęcia, tym bardziej, że na moje ucho wszystkie nagrania
pochodzą z tej samej sesji) to bardzo solidne granie w ściśle określonym
deathmetalowym stylu. Tworów BoltThroweropochodnych słyszałem wiele, zarówno
gorszych, jak i lepszych, jednak „Chapter XII” na pewno umieściłbym nad
powierzchnią przeciętności. Sprawdźcie sobie chłopaków, bo naprawdę dają radę.
My
Dementia to portugalska kapela, która została założona w 2015 roku i od tamtej
pory na koncie mają tylko epkę, wydaną w wersji digital oraz ten debiut.
Portugalczycy umieścili na nim sześć, niezbyt krótkich numerów, które łącznie
składają się na jakieś 65 minut muzyki. Zważywszy na to, że gatunek jakim para
się ta grupa to klasyczny doom metal, to jest to krążek dla cierpliwych bądź
zatwardziałych fanów tego stylu. Mimo wszystko warto dać jemu szansę, gdyż
tutejsze kompozycje zabierają nas w nieśmiertelne lata dziewięćdziesiąte, kiedy
takie właśnie ujęcie mozolnego grania było na fali. Każdy z utworów zawiera w
sobie to co najlepsze ówcześnie było można znaleźć w doom metalu, czyli ciężkie
i posuwiste riffy, z których snują się przygnębiające melodie. Gęste i zawiesiste
zwolnienia, które gniotą tak, że odbierają powietrze i tym samym niemalże
zatrzymują serce niczym we funeralnej odmianie tego grania. Melancholijne,
wręcz depresyjne solówki, basowe, powodujące drżenie w płucach przerywniki, a
wszystko dodatkowo doprawione gotyckimi harmoniami, co potęguje markotność tego
materiału. W dużej mierze dopomagają w tym także wokale, którymi Miguel
Carneiro operował sprawnie, bo jego growle w podwójnej tonacji i czyste,
refleksyjne śpiewy naprawdę dawały radę. Piszę o tym w czasie przeszłym,
ponieważ zmarł on po zakończeniu produkcji tej płyty, co ekstra podkreśla
dołujący charakter „Premonição: Só Me Arrependo Do Que Não Vivi”. Tradycyjność
doom metalu My Dementia słychać właściwie w każdym akordzie, brzmieniu
instrumentarium i usposobieniu chwytliwości, które swą rzewnością, pogłębioną
przez użycie pogłosu, przypominają najlepsze, niegdysiejsze, brytyjskie
wydawnictwa. Klasyczny doom metal w bardzo dobrym wydaniu, który warto
sprawdzić, gdyż niesie ze sobą skrajnie boleściwe i mroczne emocje.
Jakiś czas temu na naszym krajowym podwórku pojawił
się twór o nazwie Dead Dogs Howl. Odpowiedzialny zań człowiek starał się
stworzyć coś na zasadzie wariacji w temacie wczesnego greckiego black metalu. W
sumie szkoda, że po trzech bardzo nieudanych próbach dał sobie spokój, bo
mógłbym mu dziś podesłać materiał, który jest dobitnym przykładem, że to, co
miał na myśli jest jednak wykonalne. I też można zrobić to w pojedynkę, co
udowadnia chłopak z Portugalii, odpowiedzialny za najnowszy, drugi w
dyskografii, album Caixão. Jak już wspomniałem, materiał ten to taka pół
improwizacja, głownie w klimatach demówek Necromantia. Niby nic
skomplikowanego, jednak nawet stare i sprawdzone wzorce trzeba umieć posklejać
po swojemu, by nie powstał z tego jakiś muzyczny paszkwil. W tym przypadku
słychać, że JG czuje starego ducha śródziemnomorskiego black metalu, gdyż jego
kompozycje nie brzmią jak nieudane naśladownictwo, a raczej zaginione materiały
z reh’ów, tudzież jakieś odrzuty z demówek greckich pionierów. Nie dość, że
wszystko jest tutaj na miejscu, czyli brzmienie się zgadza, sposób riffowania
także, do tego dochodzą wokale, bardziej szemrano-szeptane niż krzyczane, to
muzyk pozwala sobie na dodatkowe happeningi muzyczne i wplatanie w to, co znane
i lubiane, pomysłów autorskich. Takimi jawią mi się mocno pokręcone struktury,
zwłaszcza w drugiej części płyty, kompletnie improwizowane i zaskakujące,
chwilami wręcz psychodeliczne (patrz: „Geryon”). Ponadto nie brak tutaj
robiących niesamowity klimat kotłów (w „Cretan Bull”) czy fragmentów
akustycznych, albo opartych jedynie na basie i rytmie perkusyjnym. Dość często
pojawiają się także klawisze, lecz nie tylko w postaci tworzących wampirystyczny
nastrój tła, ale również wchodzące czasem na pierwszy plan zupełnie
spontanicznie, niczym pijany muzyk, który pojawił się nie na tej scenie na
której powinien. To wszystko, nieco
zwariowane, tworzy razem naprawdę ciekawy i spójny materiał, a jego
największym, przynajmniej w moim odczuciu, atutem jest fakt, że mimo iż to
pełnowymiarowy krążek, brzmi jak nagrania demo, tudzież z próby. „Herakles / Melquart” to materiał z
najgłębszego podziemia, przeznaczony wyłącznie dla maniaków tegoż. Bardzo
wartościowa rzecz.
Kapeli
tej chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, gdyż istnieje już ładnych parę lat i
swoją pozycję na scenie zdążyła ugruntować. Zatem przejdę do meritum, choć nie
wiem, czy jest sens, bo jak mniemam większość zna ten siódmy album Non Opus
Dei, który pierwotnie został wydany w 2015 roku. Ci, którzy go nie znają, to
będą go mogli nabyć dzięki Societas Oculorum Arcanorum, który to label obecnie
wydaje jego wznowienie z nieco inną okładką. Jak na poprzedniej wersji, jest to
dziesięć numerów utrzymanych w black metalowym tonie z wyraźnymi
naleciałościami awangardowego podejścia do tego gatunku, które płyną w
spokojnym, miarowym tempie. Jeśli lubicie szybkie kostkowanie, to znajdziecie
go tu niewiele, ale w pełni wynagradzają to powolne, lecz stanowcze akordy,
które swym mistycznym usposobieniem z łatwością wpędzą Was w wręcz mantryczny
trans. Zrobią to już od pierwszych chwil, ponieważ ich moc wciągania do świata
„Diabła” jest naprawdę silna. Te magiczne riffy osaczają i przeszywają każdą
komórkę ludzkiego ciała, sącząc do niego szatańską truciznę, a raczej odtrutkę
na wszechobecną, oszukańczą miałkość popularnych, nie tylko religijnych
doktryn. Skrzętnie pomagają im w tym tajemnicze melodie, które zostały
wplecione między delikatnie dysonansowe i wijące się jak w delirium,
hipnotyzujące uderzenia gitar. Przybrano je w wysokotonowe formy, które drżąc
spazmatycznie wbijają się bezpardonowo między zwoje mózgowe, boleśnie
uwierając. W aranżacjach Non Opus Dei na tej płycie bardzo dużą rolę odgrywa
sekcja rytmiczna, która nadaje ton temu okultystycznemu misterium, podkreślając
jego powagę i dodając materiałowi industrialnego sznytu. Uwypukla to momentami
dość dysharmoniczną naturę utworów, które nie tylko nieziemsko gniotą, ale
również powykręcanymi przesterami robią mały mętlik w głowie, podobnie jak
teksty wyśpiewywane także w polskim języku, warkotem na dobrym poziomie przez
Tomasza Klimczyka. Czego mi brakuje na tej płycie, to trochę brudu, ponieważ
„Diabeł” zarejestrowany został w sterylny sposób, co w sumie aż tak bardzo mi
nie przeszkadza, ale uważam, że jednak trochę piwnicznego kurzu i smoły by się
przydało. Niemniej jednak jest to bardzo dobry, black metalowy krążek, który
troszeczkę poprzez pracę perkusji i niektóre harmonie momentami zalatuje mi
„Now, Diabolical”, lecz to tylko nieliczne chwile, nadające mu akcesoryjnie
niepokojących smaczków. Polecam.
Zanim przejdę do samej muzyki, pozwolę sobie wrzucić
taką luźną myśl… Devilpriest wydają właśnie trzeci album, I po raz trzeci pod
inną banderą. Nie wiem z czego to wynika, ale wydaje mi się, że zespół ten jest
po prostu kryminalnie wręcz niedoceniany, albo po prostu do wydawców nie ma
szczęścia. Mam nadzieję, że wraz z nowym materiałem, sygnowanym logo Nuclear
Winter Records, ten stan rzeczy ulegnie znaczącej zmianie. Tym bardziej, że
„Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood” ze wszech miar na to zasługuje.
Zresztą, co by nie gadać, Devilpriest z płyty na płytę doskonalą własny styl,
pozostając jednocześnie wierni swoim korzeniom. Nowy album to nadal death metal
wywodzący się, mówiąc w uproszeniu, z wczesnego Morbid Angel czy Vader. Death
metal w najczystszej postaci, trzeba dodać. Death metal wściekły i
bezkompromisowy. I wcale nie oznacza to, że nowe kompozycje to jedynie jazda na
oślep przed siebie, szybkie kostkowanie i tona blastów. Powiedziałbym, że wręcz
przeciwnie. Mimo iż szybkich fragmentów na tym krążku nie brakuje, to jednak
największa siła tego krążka tkwi w partiach nieco wolniejszych, których to
zdecydowanie tu więcej niż na poprzednich dwóch płytach. W nich bowiem pojawia
się najwięcej agresywnych, niezwykle chwytliwych i dość technicznych, na pozór
chaotycznych riffów. Przyznać trzeba, że z tą techniką chłopaki nie lansują się
na siłę, acz słuchać, że instrumenty mają opanowane niemal do perfekcji
(zwłaszcza partie bębnów na tym albumie to absolutne fantastikko!). Dzięki temu
łamanie melodii, nagłe przyspieszenia, czy też ostre dociskanie hamulca
wychodzi im w sposób niezwykle naturalny, a same kompozycje jawią się nad wyraz
bogatymi, a zarazem przemyślanymi. Ciężko mi nawet wyróżnić którąkolwiek z
piosenek, bowiem „Where I Am the Chalice, Be Thou the Blood” to materiał bardzo
równy, stojący na wysokim poziomie i pełen świetnych harmonii. Poza tym,
Devilpriest jest zespołem brzmiącym w stu procentach po polsku. Podobnie jak w
przypadku Embrional (o czym pisałem przy okazji najnowszego ich wydawnictwa), owa
polskość bije tutaj z każdego dźwięku, każdego akordu, nawet jeśli te
inspirowane są zamorskimi klasykami. A będąc jeszcze przy inspiracjach, zdaje
mi się, że Tomasz i Lukas (bo to przecież oni ciągną ten wózek od samego
początku) nie patrzą już tak bezpośrednio na swoich mentorów i coraz swobodniej
stosują w praktyce to, czego się przez lata nauczyli. Między innymi z tego
powodu uznaję „Where I Am the Chalice,
Be Thou the Blood” za najbardziej dojrzały album Devilpriest. To już naprawdę
jest najwyższa krajowa półka. Kto jeszcze nie zna – niech sprawdza. Tym, którzy
wiedzą, rekomendować nie trzeba.
Kapela
ta istnieje od 2020 roku i pochodzi z Norwegii więc moje oczekiwania były
wysokie, gdyż bycie Norwegiem do czegoś w końcu zobowiązuje, co nie? Nithe
stanęło na wysokości zadania i mnie rozjebało. Co do formy tego wydawnictwa, to
nie wiem w sumie jak je nazwać, bo Caligari twierdzi, że to najnowsze demo tej
brygady, zaś „The Metal Archives” twierdzi, że to epka, ale wbijam w to,
ponieważ te cztery kawałki zawarte na „Funeral Death” zabijają. Kwartet ten za
pośrednictwem swych kompozycji raczy nas niespełna trzema kwadransami muzyki,
którą określa jako fuzję black, thrash i death metalu, co w tym przypadku
sprowadza się do staroszkolnie brzmiącej napierdalanki w zmiennych tempach.
Prym wiodą tutaj szybkie i ostre tremolo, które zwalniają od czasu do czasu by
nadać tej szybkiej zawierusze nieco dusznego klimatu oraz pobujać w norweskim
stylu. Ta mieszanka biczujących riffów, lodowatego kostkowania i ciężkich,
ponurych akordów, wyciągnęła wszystko co najlepsze z tych trzech gatunków.
Panowie na „Funeral Death” częstują zatem mroczną i chłodną muzą, skonstruowaną
na fundamentach znanych z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
Tak samo jak w tamtym okresie tego typu rzępolenie było bezkompromisowe, tak i
jest u Nithe. Proste i brudne riffy, z których wyłażą piskliwe, krótkie
zagrywki, złość, surowość i garażowy klimat. Wszystko zapodane na
zapiaszczonych gitarach, wspomaganych przez klasycznie i momentami punkowo
bijącą perkusję, wyraźny bas oraz szorstkie wokale. Wykreowało to nieokiełznaną
i atmosferyczną łupankę, która w swej agresywności jest wręcz nienaganna i łoi
skórę aż miło. Dzięki wkręcającej się bez problemu, sugestywnej rytmice i
niewyszukanej melodyce, jest przy tym niesamowicie nośna i niemalże stanowi
wzorcowe hymny „diabelskiego metalu”. Bez fajerwerków i żadnych udziwnień, na
odlew wali z piąchy wzmocnionej kastetem w ryj i poprawia glanem w żebra,
wrzeszcząc Aaaveee Saaataaan! Brać, słuchać, piwo pić! I nie marudzić!
Trzydziestego maja „Funeral Death” będzie dostępne w Caligari Records, który to
label wyda ten materiał na kasecie. Oldskulowa muza na takimż nośniku.
Buldożer zwany Drawn and Quartered uderza po raz
dziewiąty. Chociaż słowo “uderza” w przypadku tej kapeli, i tego materiału,
zdaje się nieco delikatne. Amerykanie nalezą bowiem do gatunku tych, na których
można polegać jak na Zawiszy. Nie będę się tym razem bawił w rozpisywanie na
tematy związane z biografią czy innymi faktami statystycznymi, powiem krótko.
Każdy, kto z niecierpliwością czeka na „Lord of Two Horns”, może spokojnie
zluzować zwieracze. Bo jakkolwiek mocno by ich nie zaciskał, i tak poleci po
nogawach. Nowy album Kuciemby i spółki to kwintesencja stylu Drawn and
Quartered. Może nie jest to materiał z gatunku najdłuższych, bowiem zamyka się
w trzydziestu czterech minutach, lecz jego gęstość na pewno przewyższa średnie
standardy. Od pierwszej do ostatniej sekundy jesteśmy atakowani riffami.
Podkreślam to słowo, riffami! Tutaj nie ma żadnych uzupełniaczy czy przestrzeni
międzykomórkowych, tutaj wszystko jest
tak gęste i tak mocno się ze sobą zazębia, że podczas odsłuchu tych ośmiu
kompozycji naprawdę nie ma najkrótszej chwili na złapanie oddechu. Jak nie
akordy o tonażu tankowca, gniotące na miazgę albo rozrywające na strzępy (w
zależności od tempa, którym to sobie panowie bardzo swobodnie tasują), to
wwiercające się w potylicę solówki, albo melodie, które jak już raz wpadną do
głowy, to nie ma siły, by się ich pozbyć. To wszystko dzieje się z taką
intensywnością, że chwilami można odnieść wrażenie, jakby na tych nagraniach
były przynajmniej trzy, jak nie cztery ścieżki gitar, dwie perkusje, a to
wszystko jeszcze potęgowane efektem echa, sprawiającego, że dźwięk atakuje ze
wszystkich stron na raz. Do tego oczywiście intensywnie rzygający wokal, będący
niczym dodatkowa taczka węgla wrzucanego do pieca i tak już rozpędzonej do
granic możliwości lokomotywy. Nie ma szans, żebym zaczął przytaczać tu jakieś
konkretne przykłady. Nie mam na to ani ochoty, ani czasu, bo fantastycznych
zagrywek jest tu po prostu zbyt wiele. „Lord of Two Horns” to kolejny morderczy
deathmetalowy krążek wypuszczony w świat przez zasłużony dla historii gatunku
zespół. To krążek, który jest w stanie zachwycić nawet malkontentów, bowiem
ciężko znaleźć na nim jakiekolwiek mankamenty. Tak wysokiej klasy metal śmierci
tworzą nieliczni. Nie, no kurwa, nie mam nic więcej do dodania. Death Metal at
its finest, jak to mawiają za wielką kałużą. Biję, po raz kolejny, najgłębsze
pokłony.
Liminal Spirit
to jednoosobowy projekt muzyka z Milwaukee, którym jest niejaki Jerry Hauppa.
Epka ta jest jego debiutem i zawiera jeden, czternastominutowy utwór, w którym
nie znajdziecie żadnych powtarzających się akordów czy refrenów, bo jest on
skomponowany tak, aby opowiedzieć o emocjach pięciu osób uwięzionych w
labiryncie. Poszczególne tonacje, natężenie riffów, ich tempo oraz konstrukcja,
odpowiadają warstwie tekstowej, którą wypowiada każdy z bohaterów tego
swoistego, dźwiękowego przedstawienia teatralnego, które ten Amerykanin
przedstawił za pomocą sonicznej improwizacji, o charakterze eksperymentalnego
doom metalu. Tak więc w tym kawałku znajdziecie niemalże wszystko czym dzisiaj
może szczycić się dość rozbudowany styl, jakim jest metal zagłady, zwłaszcza że
jest to jego awangardowa wersja. Zatem obcując z „Pathways” doświadczycie nie
tylko skrajnych uczuć każdego z bohaterów tej trudnej sytuacji, ale także
spotkacie się z całym szeregiem pokręconych i ciężkich riffów, którym
towarzyszą mięsisty bas i przysadzista, cyfrowa perkusja. Całość została
wzbogacona o wycofane wokalizy oraz różnej maści nuty syntetyczne, do
wytworzenia których Jerry Hauppa wykorzystał syntezatory i vocoder. To połamana
i zarazem gęsta muza o bogatym ładunku emocjonalnym, w której gniotące
kostkowanie wymieszane zostało z pulsującym i spazmatycznym szarpaniem strun.
Układa się ono w nieliniowy kawałek, który przez cały czas swego trwania
zaskakuje, męczy, uwiera i gniecie w nie do końca zrozumiałej estetyce, której
trzeba dać chwilę i wgryźć się w nią na spokojnie, aby odnaleźć jej sens. Epka,
na której zmieszano doom, sludge, drone i modernistyczny metal, aby przedstawić
hipotetyczną historię w sześciu aktach plus epilog. Ciekawi? To sprawdzajcie.
The Italians of
Hellcrash don't fuck around. Starting with their debut “Krvcifix Invertör”
released in two thousand twenty-one, they have been treating us to their
full-length releases regularly every two years. “Inferno Crematörio” is album
number three (if someone can’t count quickly), bringing thirty-seven minutes of
music the gentlemen have already managed to get us used to. In order not to
elaborate too much, because there is nothing to elaborate on, we can say that
Hellcrash is one of the contemporary heirs of the best speed / thrash metal
traditions. Here, in fact, every track is a fast, classic to the bone shot in
the face in the old style. You can hear clear inspirations from Slayer, Venom
or at times even Motorhead in these compositions, and the way the Italians
refresh the metal music of the 1980s is simply delectable. Listening to such
riffs as in, for example, “Rapid Possession” or “Black Fire Demon” genuinely
brings a tear to the eye. Anyway, the above examples are pretty random, because
I could write literally any title here, as there is no shortage of classic
chords on this release. The vocal, which at times strongly resembles Cronos,
especially when he sings his “hell” in “Outbreaker”, adds an additional flavor
to these recordings. The rhythm section doesn't surprise with anything, as the
drums tap out rhythms in a straightforward manner, like in the 1980s.
Occasionally a very cool bass line comes to the front, but these are details to
which it is pointless to devote time and write long stories. Because “Inferno
Crematörio” should be received in its entirety. It is not difficult to do so.
This music has no second bottom, isn’t overly complicated, created in
accordance with old-school traditions. That is, it's supposed to kick ass, give
a lot of joy, and bring older geeks at least a moment of beautiful memories of
growing up. Hellcrash for the third time recorded an album that is an example
of how speed metal traditions should be cultivated. For fans of the genre, this
album is a must-have.
Hiszpanie na najnowszej, piątej płycie idą trochę dalej, nieco łagodząc swoją muzykę
poprzez wprowadzenie do kompozycji większej ilości progresywnych zabiegów,
które momentami można by zaliczyć do wręcz rockowych rozwiązań. Obecnie
twórczość Balmog straciła nieco na mocy, na rzecz większego pokombinowania
aranżacji i umieszczenia w nich form, których jak dotąd nie można raczej było
zaliczyć do black metalu. Jest to szereg psychodelicznych akordów, którymi
wymieniają się między sobą obydwaj gitarzyści, tworząc przy tym mały bałagan.
Wijące się dźwięki jakby przekrzykują się wzajemnie, kreując w ten sposób swoisty
dialog, który wprowadza do poszczególnych utworów niespokojną i dość hałaśliwą
atmosferę. Pędzą one w średnich i szybkich tempach, układając się w żywe i
całkiem chwytliwe riffowanie, któremu bliżej do prog-rockowych wydawnictw niż
do ciężkiego i dysonansowego grania jakim ten hiszpański kwartet raczył
słuchaczy na poprzednich produkcjach. Nie zrezygnowali oni jednak całkowicie z
czarciego kostkowania, którego mnóstwo wplatają pomiędzy tutejsze, awangardowe
wygibasy, co skutkuje jak wcześniej, mocno złożoną muzą, w której kotłuje się
sporo wpływów z różnych ujęć ekstremalnej muzyki metalowej. Lżejsze i trochę
gładsze oblicze rogacizny, która w sumie już nią chyba nie jest, proponuje
dotychczasowym fanom tej kapeli niepokorną mieszankę patentów znanych z twórczości
późnego Bathory, eksperymentów w stylu Ved Buens Ende, odjechanych pływów à la
Pink Floyd i kończąc na szalonych galopadach jak u Funeral Mist i tych
wyraźniej melodyjnych od Deathspell Omega. Dzięki tej nieoczywistej układance
otrzymujemy zróżnicowany album, na którym niezbyt pasujące do siebie
pierwiastki, o dziwo, skonstruowały nową strukturę, która pomimo przystępnego
usposobienia nadal potrafi kopnąć w tyłek. Na ten moment Balmog, za
pośrednictwem „Laio” robi to z finezją, zabierając w świat black metalu, który
nie jest taki oczywisty jak kiedyś i łączy w sobie pierwotne instynkty z
cywilizacją. Jest tu gęsto, burzliwie i nowocześnie więc warto sprawdzić.
Vultür pochodzą z Włoch, ale nie należy mylić ich z
tworem o podobnej nazwie, pisanej przez zwykłe „u”. To młody zespół, można
powiedzieć, że dopiero raczkujący, gdyż „Necrophagy” jest ich debiutanckim
materiałem. Wydawnictwo to zawiera pięć kompozycji autorskich, dających łącznie
jakieś siedemnaście minut muzyki. No i jak już jesteśmy przy meritum, to
podkreślić należy, że twórczość Włochów to czysty brud i plugastwo w staroszkolnym
wydaniu, co zresztą bardzo wyraźnie oddaje zdobiący okładkę obrazek. Nowatorstwa
żadnego tutaj nie doświadczycie, prędzej melodie, które już gdzieś kiedyś
słyszeliście, przekute na własną modłę. Może posłużę się małym przykładem.
Jeśli podoba wam się bezkompromisowość i surowość Nunslaughter czy Nekrofilth,
to ta EP-ka jest właśnie dla was. Nie dlatego, że Vultür wzorują się na dwóch
wymienionych klasykach, jednak w podobny sposób podchodzą do tworzenia muzyki.
Czyli musi być prosto, chamsko, piaszczyście i prosto w ryj. Sporo na tych
nagraniach thrashu pomieszanego z punkiem, elementami death metalowymi czy
nawet hardcore’owymi. Przeważają d-beaty i nieskomplikowane linie gitarowe, dla
których małą odskocznią, pokazującą, że cała ta prostota jest zaplanowana a nie
wynika z braku umiejętności, są nieco bardziej technicznie złożone solówki.
Choć nie wypada tutaj także wspomnieć o ostatnim kawałku, czyli „The Butcher’s
Simphony”, który to w porównaniu do pozostałych, prostych chwilami jak
konstrukcja cepa kompozycji, jawi się niczym cover Atheist. Pojawia się w nim
żwawsza melodia, łamane harmonie i solo gitarowe, przy odrobinie wyobraźni
mogące kojarzyć się z Schuldinerem (co prawda bardzo młodym, ale jednak). To
jakby spojrzenie na zespół z kompletnie innej strony, i tak naprawdę
zastanawiam się, czy to podpowiedź co do przyszłości Vultür, czy może jednak
taki jednorazowy wybryk. W każdym bądź razie, „Necrophagy” na pewno nie jest
jakimś światełkiem w tunelu. To bardziej piwnica, w której przepaliła się żarówka.
Materiał na pewno nie wybitny, ale na tyle dobry, że kilka rundek z nim można
zrobić absolutnie bez ziewania. Mi się na tyle podoba, że na pewno następne
nagrania Włochów sobie chętnie sprawdzę.
Degenerate został
założony przez czterech, holenderskich muzyków w 2016 roku, aby grać energiczny
i chwytliwy thrash-death metal. Na swojej drugiej płycie „Rituals Of Rage”
udowadniają, że całkiem dobrze się czują w tych dźwiękach, których mnóstwo
można było doświadczyć jeszcze w latach dziewięćdziesiątych za pośrednictwem
chociażby In Flames, Dark Tranquillity czy Children Of Bodom. Jednakże poprzez
dodanie do swojej twórczości sporego pierwiastka thrashu, Holendrzy prezentują
nieco lżejszą formę tego gatunku, która bardziej skłania do szukania
podobieństw w kierunkach związanych z Arch Enemy, chociaż jak czas udowodnił,
wszystkie te kapele w końcu zlały się niejako w jedną całość. Mniejsza z tym.
Degenerate na najnowszym albumie zamieścił dziesięć niezwykle nośnych numerów,
o mainstreamowym sznycie, przy których nóżka sama chodzi. Wypełniają je riffy w
średnich i szybkich tempach, które są bogato nasycone melodią i rytmiką.
Wspomaga je fantastycznie tłukąca perkusja i podążający za nią wyraźny bas, a
nad wszystkim górują skrzekliwe, mocno gardłowe wokalizy. W thrash-death metalu
tej brygady jak kiedyś, zderzają się ze sobą brutalność i harmonia, kreując
intensywną i przebojową muzę, której dobrze się słucha, ale też szczególnych
przeżyć ze sobą nie niesie. To gędźba, która po prostu hołduje pewnemu stylowi,
częstując czystą energią, zawartą niemalże w każdym tutejszym akordzie
wygenerowanym przez gitary o zwartym i ostrym brzmieniu. Agresywne kostkowanie
łączy się płynnie z cyklicznym palm mutingiem i fantastycznymi solówkami, a
wszystko w kupie trzyma, podążająca za wiosłami sekcja niskotonowa. Zarówno
muzyka jak i warstwa wokalna, w której pełno gładkich refrenów wchodzi do uszu
bez problemu, ale nic po sobie nie zostawia. Dobrze skomponowany i świetnie
zagrany thrash-death, któremu chyba bardziej pasuje łatka „groovy” czyli taki
festiwalowy i radiowy metal dla każdego. „Ciężkie” rzępolenie dla bankierów i
menadżerów z korporacji, którzy chcą się wyżyć po stresującej robocie.
Mimo iż “Hide from the Light” jest dopiero drugim
krążkiem Camos, historia zespołu ma swoje początku ćwierć wieku temu.
Brazylijczycy nagrali trzy demówki, EP-kę oraz debiutancki album „Kaim 666”, by
chwilę później zapaść w dziewięcioletni sen. Jednak na efekt re-unionu i tak
musieliśmy poczekać kolejnych kilka lat, może dlatego, że w międzyczasie
panowie (całkiem już zresztą leciwi) zajęci byli innymi projektami, choćby Thou
Shall Not, z którym zarejestrowali dwa duże krążki, czy Amen Corner. Wróćmy
jednak do „Hide from the Light”. Utwór tytułowy, otwierający album, to czysty
Venom worship. Fakt ten jednak jest mocno mylący, gdyż w dalszej części płyty,
owszem, pozostajemy w latach osiemdziesiątych i pierwszej fali black metalu,
jednak wachlarz inspiracji z każdym kolejnym utworem się poszerza. Nie mam
zamiaru rozbierać płyty na składniki pierwsze, bo to, mam nadzieję, zrobicie
sobie sami gdy sięgniecie po te nagrania. A warto, bo ma on naprawdę dużo do
zaoferowania. Nie tylko pod względem tempa, które balansuje, od kompozycji
szybszych, jak wspomniany już „otwieracz”, po balladowe, śpiewne, prawie
heavymetalowe piosenki pokroju „Where Love Ends In Blood”. Choć z tym heavy
metalem, to musicie mieć na uwadze, że mam tutaj na myśli bardziej klimaty
Kinga Diamonda niż, dajmy na to, Manowar. Trzeba przyznać, że wzorem Duńczyka,
nie brak tej muzyce swoistej teatralności, czego przykładem bardzo mroczny (w
starym stylu) „Lord of Flies”, utwór totalnie prosty, a jakże wciągający. Ba,
wciągający jak i cała płyta, bo naprawdę, dla tych, którzy dorastali przy
klimatach lat osiemdziesiątych (a chwilami mamy tutaj nawet wycieczki w
dziesięciolecie wcześniejsze) jest to prawdziwy wehikuł czasu. Wsłuchajcie się
w te solówki, zwróćcie uwagę, jak genialnie, w zależności od nastroju
kompozycji operuje głosem Sucoth Benoth, jak kurewsko staroszkolnie chodzą tu
gitary, i jak pięknie wybrzmiewa wychodzący często na pierwszy plan bas. Poezja
w czystej postaci. A jak jeszcze dodamy do tego teksty, traktujące o Szatanie i
tematach pobocznych w sposób na wskroś staroszkolny, to ja nie mam
najmniejszych pytań. No OK., ale jaka jest różnica między Camos, a dziesiątkami
młodych kapel grających dziś w stylu retro, zapytacie? Zasadnicza. Brazylijczycy
nie muszą niczego udawać, odkrywać dyskografii klasycznych i kultowych dziś
zespołów na nowo, bowiem oni w tamtych czasach karmili się tymi dźwiękami na
bieżąco, a ich muzyczna osobowość została naturalnie wykształcona przez nieco
tylko starszych kolegów po fachu. I to bardzo na tym krążku słychać, tą
nieudawaną naturalność. Myślę, że jest ona zarówno zaletą, jak i wadą. Dlatego,
że niektórzy, młodsi adepci black metalu, mogą uznać te nagrania za zbyt
geriatryczne czy staroświeckie. Odnosząc się jednak do realiów sprzed
czterdziestu lat, żaden z tych zarzutów nie ma racji bytu. Camos nagrali album
totalnie na zasadach, które pamiętają z młodości. Album, który nie jest tak
ekstremalny jak dzisiejszy, czy nawet drugofalowy black metal. Ale on taki
wcale być nie miał. To black metal jaki pamiętamy jeszcze z czasów na długo
„przed Fenrizem”. Dla mnie prawdziwa rewelacja i album na wiele długich
wieczorów. Sprawdzać!
-
jesusatan
To
już niemłoda kapela, ponieważ założona została w dwutysięcznym roku, a w skład
jej weszli weterani brazylijskiej sceny między innymi frontman legendarnego
Amen Corner. Ci czterej panowie jako Camos nie nagrali zbyt dużo, bo to tylko
trzy dema, epka i razem z „Hide From The Light” dwa albumy, ale to w sumie nie
jest ważne. Istotne jest to, co znajduje się na tym krążku, który jest
oryginalną fuzją kilku podejść do metalowego rzępolenia w klimatach black metalowych.
Ogólnie rzecz biorąc można określić muzykę tego kwartetu jako zlepek black i
heavy metalu, leczy byłoby to zbyt duże uproszczenie, gdyż dzięki wielu
elementom, które funkcjonują w ich kompozycjach wymyka się on z tej kategorii.
Dzieje się tak, ponieważ oprócz klasycznych i przybrudzonych, thrashowych
riffów, które zalatują manierą Venom, otrzymujemy za pośrednictwem tej płyty
także sporo klimatycznych zagrywek w postaci akustycznych przygrywek, mrocznych
melodii rodem z horroru, porywających i ponurych solówek oraz diabolicznych
wokali wspomnianego na wstępie Sucoth’a Benoth’a. Pal licho twarde i dość
ciężkie jak ta ten typ muzykowania brzmienie podbite przez nieco surową sekcję
rytmiczną. Kluczowym jest fakt jak różnorodną atmosferę zawiera w sobie „Hide
From The Light”, bo w zmiennym kostkowaniu, tempach i chwytliwościach tu
występujących odnaleźć można wiele znanych i lubianych wpływów, dzięki którym
świetnie się słucha tego w gruncie rzeczy niezbyt łatwego krążka, bowiem Camos
wykorzystując pewne wzorce stworzyli coś czemu trzeba poświęcić trochę uwagi,
aby ogarnąć ten koktajl. Do brudnych black-heavy akordów nie bali się dołożyć
progresywnych odjazdów w stylu późniejszego Celtic Frost. Nie cofnęli się przed
melodyjnością i teatralnością na podobę Master’s Hammer jak i nie cykali się o
to, że chwilami ich kawałki skręcać będą w stronę Mercyful Fate. W dupie mieli,
że niektóre rozwiązania będą trącić estradowością Rob’a Zombie czy przypominać
swoim wydźwiękiem popisy znane z shock-rocka Alice Cooper’a. No i wreszcie nie
umierali ze strachu, aby kilka harmonijnych wstawek, wyraźnie zalatujących
Bliskim Wschodem nie stanowiło ukłonu do gotyckich produkcji. Wszystko sprytnie
ze sobą scalone zaowocowało ciekawymi i przytłaczającymi utworami o chwilami dużym
ładunku mistycznym i psychodelicznym, ale także pomimo surowego ich charakteru
sprawną grą na instrumentach tej czwórki Brazylijczyków. Bardzo interesująca
muzyka, której nie wypada mi Wam nie polecić.
Lubicie
dysonanse? Jeśli tak to mam tu coś dla Was. Patristic to side-project znanego z
Hideous Dvinity Enrico Schettino i właśnie wypuszcza w barwach Willowtip swój
debiutancki album „Catechesis”. Grupa wydała co prawda przed trzema laty EP
„Apologetica”, ale nie dane mi było jej słyszeć, dlatego też nie mam oglądu na
to, że Patristic grał wcześniej. To co słyszę na „Catechesis” z moim gustem się
nieco rozmija i szczerze się zastanawiam do kogo to wydawnictwo jest
skierowane. Patristic gra bowiem mocno zblackowany death metal naszpikowany
dość oczywistymi, nie kreującymi niczego dysonansami. Można doszukiwać się
porównań do Aosoth, ale zawartość „Catechesis” nie posiada tej głębi, którą
niesie za sobą dorobek Francuzów. Ze względu na swoją czytelność, przejrzystość
i pewną przyswajalność mógłbym pokusić się o skojarzenia z Convulsing, ale i tu
Włosi wydają się być dużo bardziej jednowymiarowi, bo nie ma tu opethowych,
akustycznych chwil ukojenia. Są za to melodie mgłopochodne, które trochę
ubarwiają te szkolne dysonanse i czynią Katechezę przyjemniejszą w odbiorze. O
ile warsztatowo grupie nie można niczego zarzucić i wszystko wykonane jest
nienagannie, o tyle odbieram te nagrania jako kompletnie nieangażujące. Nie
pomaga wypieszczona, kurewsko kliniczna produkcja, która odziera to wydawnictwo
z jakiegokolwiek klimatu, duszy czy charakteru. Całość wydaje się być takim
alternatywnym wydawnictwem skierowanym jednak do metalowego mainstreamu, które
nie wychyla się poza wydawnictwa z Nuclear Blast czy Century Media.Ja się męczyłem przy każdorazowej próbie
odsłuch, ale taka jest rola recenzenta, że nie zawsze słucha się tego co się
podoba. Jak dla mnie „Catechesis” jest wydawnictwem zbytecznym, które ma za
mało do zaoferowania na współczesnym rynku metalowym. Tym razem podziękuję za
dalsza współpracę z Patristic i nie będę rekomendował.