sobota, 5 października 2024

Recenzja Persecutory „The Glorious Persecution”

 

Persecutory

„The Glorious Persecution”

Godz ov War 2024

Tak sobie patrzę na okładkę widoczną powyżej, i myślę, że nawet gdyby nie było na niej żadnego logo, to pewnie z dużą dawką prawdopodobieństwa obstawiałbym, że to cover nowego Persecutory. Krótki research… No tak, Alex Shadrin, co za niespodzianka. Ten sam koleś, który robił obrazek na „Summoning the Lawless Legions” i dwóch wcześniejszych wydawnictwach. Wszystko się zatem zgadza. A dodatkowo cieszy fakt, że zarówno artysta, jak i sam zespół, zachowali na „The Gloriuos Persecution” dotychczasowy, wysoki poziom. Nowy materiał Turasów to bezpośrednia kontynuacja tego, co sobie chłopaki obrali za cel nadrzędny, czyli szerzenie black/death  metalowej zarazy. Czynią to, konsekwentnie, w bardzo agresywny, a zarazem dość przystępny sposób. Kto zna wcześniejsze dokonania zespołu, ten wie, iż chłopaki potrafią ostro pozamiatać, nie stroniąc jednocześnie od sporej dawki melodii. Oczywiście jest to melodia z gatunku silnie trujących, nie zawierających grama cukru czy innych dosładzaczy. Akcja na „The Glorious Persecution” toczy się szybko, zwalniając jedynie dla potrzeb zaczerpnięcia przez odbiorcę tchu, by zbyt szybko z tego łez padołu nie zszedł.. Chłosta którą przyjmujemy na plecy powoduje bowiem niewątpliwie głębokie i obficie krwawiące rany. Persecutory bezczelnie łykają wzorce z północnych klasyków z lat dziewięćdziesiątych, trawią je na swój sposób, i wypuszczają otworem zwrotnym jako produkt własny. Czy sugeruję, iż jest to gówno? Wręcz przeciwnie. Bardziej chodzi mi o to, że chłopaki w dupie maja oryginalność, bo i bez niej potrafią tworzyć muzykę, przy której każdy maniak staroszkolnego grania zdejmie czapkie z głowy. Te trzy nowe kompozycje ani nie przysporzą zespołowi nowych fanów, ani nie odpędzą starych. Persecutory kroczą dumnie swoją ścieżką. Jako iż dwa lata ich nie było, postanowili dać znak / sygnał, że u nich wszystko w porządku, i nadal mają się świetnie. No i ja się z tego bardzo cieszę, tak samo jak, zapewne, garstka innych followersów. Bo po raz kolejny dostajemy dowód na to, że na Persecutory można polegać jak na Zawiszy. Mi do szczęścia nic więcej nie potrzeba.

- jesusatan

Recenzja MOSS UPON THE SKULL „Quest For The Secret Fire”

 

MOSS UPON THE SKULL

„Quest For The Secret Fire”

I, Voidhanger Records (2024)

 


Jeśli jest na świecie jakiś metalowy zespół, w którym nic nie trzyma się kupy, a jednak intryguje, to belgijski Moss Upon The Skull jest jednym z moich pierwszych typów, o ile nie pierwszym. Od początku etykietowani jako „techniczny”, jako „prog”, jako „black/death” i chuj wie jeszcze jak łamali każdorazowo te śmieszne plomby i rujnowali słuchaczom wyobrażenie o ich muzyce. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego, drugiego pełniaka zatytułowanego „Quest For The Secret Fire”, który zaskakuje chyba jeszcze bardziej niż wcześniejsze nagrania. Ale po kolei – to co jest pewne to to, że ekipa z kraju czekolady gra muzykę techniczną, cholernie sprawną warsztatowo, różnorodną. Kto czeka na brudne, wgniatające w ziemię dociążenia, czy najzwyklejsze w świecie metalowe „mięso” też może się trochę rozczarować. Bazą wyjściową tutaj jest death metal, ale taki wypieszczony, elegancki, z „Symbolic” rodem. Riffy są wyraźnie artykułowane, czasem popadające w thrahsujące galopady. A stąd niedaleko jest do melodii, melodeathu, czy nawet power metalu. Późny Carcass, Arsis, późna Anata nie będą tutaj złymi tropami, bo melodie tutaj sypią się gęsto. Co więcej – niejednokrotnie usłyszymy rockowe naleciałości na miarę późnego Disharmnic Orchestra czy nawet Xysmy. Ta kliniczna precyzja wykonawcza nawet nie jest zburzona, gdy Belgowie odwołują się do wolniejszego, cięższego grania w stylu „G” od Morbid Angel. Panowie żonglują tutaj motywami, jak wytrawni akrobaci i choć trudno szukać w tej muzyce emocji czy „treści” to trzeba przyznać, że płynie ona zaskakująco sprawnie. Wydawać by się mogło, że głęboki, mocny, okraszony pogłosem growling Jo Willemsa, w którym słychać echa Jana-Chrisa de Koijera będzie tu pasował jak gówno na torcie (albo wisienka na gównie), a mimo wszystko ma to swój urok i uzupełnia się w sposób na tyle interesujący, że Moss Upon The Skull wydaje się być unikalne. Wiele rzeczy na tej płycie mi nie odpowiada lub nie trafia w mój gust, ale mimo wszystko nie mogę się jej oprzeć. Jest w tym zlepku coś magnetycznie wciągającego, co sprawia, że chce się do tego wrócić i zmierzyć po raz kolejny. Ja serdecznie namawiam na seansik z najnowszą propozycją Moss Upon The Skull, choćby dlatego, żeby przekonać się, że patchworkowy death metal może być całkiem udany.

 

                                                                                                                                             Harlequin

czwartek, 3 października 2024

Recenzja Mardom „Dead Soul Age”

 

Mardom

„Dead Soul Age”

Personal Rec. 2024

Mardom odwiedził był moje miasto w ramach cyklu The Last Words of Death dwa lata temu. Nie byłem wówczas w stanie, w przyczyn obiektywnych, sprawdzić kondycji zespołu, zatem z ciekawości sięgnąłem po ich debiutancki album. No bo skoro mi się narysował w skrzynce odbiorczej, to czemu nie? Chłopaki pochodzą z Łodzi i grają black metal. Inspirowany głównie drugą falą, a konkretniej jej odmianą skandynawską, w dość melodyjnym wydaniu. Ich debiutancki album to czterdzieści minut muzyki w sześciu odsłonach. No i cóż można o tych pieśniach powiedzieć? Po pierwsze, śpiewane jest tu głównie po angielsku, ale i trafia się utwór po naszemu. To chyba taka wycieczka w kierunku „musi być coś po polsku”, co ostatnio jest dość modne. Jeśli chodzi o same kompozycje, to, nie oszukujmy się, szału tu nie ma. Mardom to przedstawiciel średniej klasy gatunku. Czyli do gówna temu daleko, ale do ekstraklasy tym bardziej. Co zaliczam zatem na plus? Na pewno klimat, który panowie starają się budować. Chłodny, wciągający (zwłaszcza dzięki takim akordom jak choćby otwierający „Unverted Sun Darkness”) i przynajmniej częściowo tajemniczy. Także brzmieniu nie można absolutnie nic zarzucić. Jest czytelne, bardziej współczesne niż staroszkolne, ale zachowujące wszelkie standardy.  Różnorodność, bo chłopaki na pewno nie łoją na jedno kopyto, zmieniają tempo, melodie, sposób kostkowania. Niestety, w przeciwieństwie do wielu zespołów, które posiadają powyższe zalety, materiał Mardom dość szybko się nudzi. Coś nie pykło i zamiast wciągać, „Dead Soul Age” po kilku odsłuchach staje się… zbyt oczywisty. Cieszy fakt, że chłopaki sobie nagrywają co lubią. Ja na przykład nie miałem trzydzieści lat temu takiej możliwości, a chodziły mi po głowie różne pomysły. Do mnie twórczość Mardom nie trafia. Powiedziałbym, że jeszcze sporo pracy przed nimi, ale myślę, że to na nic, bo nie czuję w tym zespole potencjału większego niż granie na osiedlowym podwórku, dla znajomych. Może się mylę, ale niech to udowodnią osobiście. Wówczas przeproszę i piwo postawię nawet.

- jesusatan

Recenzja Deaf Lizard „The Last Odyssey”

 

Deaf Lizard

„The Last Odyssey”

Electric Valley Records 2024

Deaf Lizard to niemiecka kapela, która powstała w 2012 roku w Oldenburgu. Wystarczy spojrzeć na czcionkę w jaką obdarzone zostało ich logo lub spojrzeć na okładkę, aby domyślić się co ci czterej panowie grają. Tak, zgadliście, to stoner. Nie ma tutaj za bardzo o czym pisać, bo na „The Last Odyssey”, która jest drugą płytą tego zespołu nic nowego nie znajdziecie, ale za to dostaniecie kupę ciężkiego i psychodelicznego klimatu. Jak to bywa w tym gatunku Niemcy szyją przysadziście i gęsto na brudnych i chropowato przesterowanych gitarach, którym akompaniuje słusznej wagi sekcja rytmiczna wraz z odjechanym wokalem, okresowo potraktowanym efektem i pogłosem, sprawiającym wrażenie jakby wydobywał się z megafonu. W spokojnych aranżacjach słychać przede wszystkim wpływy fuzz rocka i doom metalu, dzięki którym Deaf Lizard zarejestrował siedem kawałków o dość gniotącym klimacie, który również potrafi niczym grzybki sporo namieszać w głowie. Buja to nieziemsko, ponieważ kwartet ten doskonale łączy ze sobą ciężkość metalu zagłady z klasycznym rockiem, a wyszła z tego szorstka i intensywna muza o delikatnie depresyjnym i apokaliptycznym zabarwieniu. Album ten idealnie obrazuje rysunek, który pokrywa lico tego wydawnictwa. Upadek świata i ludzkości, napędzający wizję artystyczną Deaf Lizard, tak samo został oddany przez grafikę jak i kompozycje. Kapitalnie składa się to w jedną całość, budując zdewastowany obraz tego padołu przy użyciu idealnie nastrojonych instrumentów i strun głosowych gościa dzierżącego mikrofon. Wpędza w „chocholi taniec” swymi zapętlonymi wolnymi riffami, nieco budzi z niego za pomocą walcowatych przyspieszeń, mały mętlik w czaszce powoduje schizoidalnymi solówkami i na powrót omamia halucynogennymi improwizacjami. Jeśli lubicie stoner’a to sięgajcie po „The Last Odyssey”, ponieważ świetnie się tego słucha. Ja lubię i mi się podoba.

shub niggurath

Recenzja Hyver „Fonds de Terroir”

 

Hyver

„Fonds de Terroir”

Antiq 2024

Ja pierdolę, jakie gówno… W zasadzie mógłbym na tym zakończyć opisywanie zawartości „Fonds de Terroir”, bo kolejne słowa jakie cisną mi się na usta przy odsłuchu tej zaledwie dwudziestominutowej EP-ki są tak naprawdę zbędne. Chłoptaś z Francji, który na zdjęciu wypełza spod kamienia, ukrywający się pod pseudonimem artystycznym jednakim z nazwą tego projektu, postanowił ukazać światu swoją twórczość w ramach gatunku „symfoniczny black metal”. I po raz kolejny udowodnił, że gatunek ten tak naprawdę stanowi profanację rdzennego black metalu. Poza bzyczącymi gitarami i skrzekliwym wokalem niewiele tu czerni czy mroku. O Szatanie nawet nie wspomnę. Mnóstwo za to zaśpiewów (w języku narodowym „twórcy”), czasami zajeżdżających ostrym fałszem, wkurwiających klawiszy wygrywających przaśne melodyjki niczym z filmowej adaptacji Robin Hooda i bujających melodyjek rodem z zapiździałej francuskiej wsi. Muzyka Hyver ma klimat średniowiecznej obory, i to bardzo długo nie oporządzanej. Nie wiem, może Francuzik to taki kawalarz i sobie te piosenki nagrał po pijaku i dla jaj, bo nie mam pojęcia co musiałoby się stać, żeby na przykład taki „Frère Jean-Théophane”, z potwornie zjebanymi wokalami, potraktować poważnie. Albo to jebitne „la-la-la-la!” pod koniec płyty, no komedia. Ale nawet zakładając, że to wszystko nie na serio, to ów żart wyszedł chłopcu w najlepszym przypadku średnio, a już na pewno nie śmieszy kiedy słuchany jest powtórnie. Przez dwadzieścia minut można się zmęczyć. Można wnieść po schodach kanapę na czwarte piętro, można zrobić tysiąc przysiadów, albo można odsłuchać sobie „Fonds de Rerroir”. Nie traćcie czasu na ten badziew, życie jest zbyt krótkie. Do kibla! A chłoptaś niech wraca pod swój kamień.

- jesusatan

Recenzja PLOUGHSHARE „Second Wound”

 

PLOUGHSHARE

„Second Wound”

I, Voidhanger Records (2024)

 


Jesienny rzut wydalniczy AD 2024 od I, Voidhagner to jakiś strzał w dyche, co kolejny materiał to klasa sama w sobie. Nie inaczej jest w przypadku australijskiego Ploughshare, które po dwóch pełniakach i kilku mniejszych materiałach atakuje słuchaczy najnowszym albumem „Second Wound”. Nie ukrywam, że do tej pory dane mi było jedynie słyszeć mini „Tellurian Insurgency”, które uważam za jedną z najjaśniejszych pozycji w szerokim katalogu włoskiej wytwórni, ale „Second Wound” wcale od wspomnianego materiału nie odstaje. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że muzyka ekipy z kraju kangurów nabrała kształtu, uległa pewnemu usystematyzowaniu, wyzbyła się sporego pierwiastka chaosu nie tracąc przy tym wszystkich swoich atutów. Mamy tu powiem do czynienia z black metalem okraszonym domieszką metalu śmierci. Dużo w tym francuskiej szkoły spod znaku Deathspell Omega, Aosoth czy Antaeus, a więc gęsto, intensywnie, ze sporą dozą dysonansów. Do tego dochodzą gęste noisowe i industrialne wstawki, którymi Australijczycy bawili się już wcześniej. Na „Second Wound” są one już integralną częścią kompozycji, są jednym z narządzi do finalnego celu, środkiem artystycznego wyrazu, a nie jedynie dodatkowym elementem ubarwiającym chaos, wybijającym czasami z trajektorii obranego celu. Tutaj celem jest słuchacz, a Ploughshare nie tylko kąsa, ale i upierdala, jak zresztą wszystko co biega i pełza w Australii. Nie ukrywam, że nawet poczułem się zaskoczony faktem jak dużą płynność kompozycyjną prezentuje ten album, jak zaskakująco linearny jest ten krążek jak na standardy tego labelu. Co by nie mówić mamy tu do czynienia z cholernie mocnym nagraniem, które można wymienić w gronie najlepszych wydawnictw tej oficyny. Niżej podpisany jest raczej niedzielnym słuchaczem black metalu, ale tutaj mówimy po prostu o dobrej, ambitnej, bogatej i świetnie napisanej muzyce. Jeśli lubicie dźwięki nieproste i nieszablonowe to można tu walić jak w dym. Polecam!                                          

                                              

                                                                                                                                             Harlequin

środa, 2 października 2024

Recenzja Defiled „Horror Beyond Horror”

 

Defiled

„Horror Beyond Horror”

Season of Mist 2024

O, tych herbatników też już dawno nie słuchałem, a widzę, że nasrali płyt od „Divination” (ostatni album zespołu z którym kiedyś się spotkałem) co niemiara. No cóż, nigdy to nie był band jakoś specjalnie wybitny, i „Horror Beyond Horror” tego stanu rzeczy nie zmieni. Można powiedzieć, że u Kitajców wszystko po staremu. Młócą sobie ten swój death metal na średnim światowym poziomie. Chwilami nieco siłowy, oparty na raczej nieskomplikowanych akordach, gdzie indziej wchodzący w zagrywki bardziej melodyjne, mogące przywodzić na myśl, na przykład, Dark Tranquillity. Bywają też momenty wkraczające bardziej w strefę hard core albo nawet pod Crowbar. Można powiedzieć, że kombinuja chłopaki i starają się, by ich kompozycje nie były jednowymiarowe. Z tym że, czy ja wiem, czy to się wszystko do siebie klei? Trochę brzmi to jak pomysły ze źródeł wielu wrzucone, albo upchnięte na siłę butem, w bęben betoniarki. No taki „Syndicate” dla przykładu, Najpierw mamy totalną, niemal grindową napierdalankę, przerywaną znienacka motywem do poskakania w krótkich spodenkach, następnie melodeathmetalowe wejście, trochę d-beatu  i… jedziemy schemat od początku. Nie będę ukrywał, że takie szastanie czym ślina na język przyniesie trochę mnie męczy i przy drugim podejściu już mocno musiałem się powstrzymywać, żeby nie wyłączyć płyty przed jej zakończeniem. Ponadto wyjątkowo wkurwiający jest na tych nagraniach wokal, bardzo w stylu hardcorowego growlowania, wypluwający frazy z manierą pijanego fana, naśladującego idoli pod klubem. Zdaje mi się zatem, że kompletnie nic nie straciłem odpuszczając poprzednie wydawnictwa Defiled, i na pewno nie stanie mi się krzywda, jeśli o najnowszym jak najszybciej zapomnę. Pewnie fani zespołu będą zadowoleni, ale ja takim nigdy nie byłem, i już raczej nigdy nie będę. Nic tu po mnie…

- jesusatan

Recenzja Ærkenbrand „Hedenfarne Æventyr”

 

Ærkenbrand

„Hedenfarne Æventyr”

I, Voidhanger Records (2024)

 


Z tymi wynalazkami od I, Voidhanger Records doświadczenia mam różne, potrafią zachwycić i pochłonąć, inne potrafią odrzucić lub zniechęcić. Jedno jest niemal zawsze pewne – niemalże każdy wypust od nich ma coś ciekawego do zaoferowania, coś na co warto zwrócić uwagę. Dorobku duńskiego Ærkenbrand nie znam, ale uwagę moją zwróciła okładka najnowszej płyty „Hedenfarne Æventyr”, mocno nawiązująca do klasycznych dzieł rocka psychodelicznego sprzed pond pięciu dekad. Trop okazał się słuszny, bo już otwierający płytę „Svampens Rotter (Spiritus)” zdradza fascynację Comus i spożywaniem grzybów halucynogennych. Freakfolkowe wokale od pseudooperowych, przez szepty, zwiewne przyśpiewki, dziwne melorecytacje. O ile pierwszy numer jet dość mocno osadzony w tradycji rocka psychodelicznego, o tyle kolejne numery mocno poszerzają to spektrum inspiracji. Wkradają się elementy rocka progresywnego i post-rocka, ale spieszę uspokoić, że onanizmów instrumentalnych tutaj nie uraczycie, Nad tym wszystkim unoszą się przecudnej urody eteryczne harmonie, pełne krystalicznych pogłosów, delikatnych smug instrumentów dętych, pływającego basu, przeplatane tu i ówdzie jakimiś post-zappowymi udziwnieniami. W ty szaleństwie jest metoda, bo materiał z „Hedenfarne Æventyr” brzmi dość spójnie, konsekwentnie i w tym całym morzu odjazdów ma bardzo mało mielizn. Powiem więcej – możliwe, że jest to jedno z najfajniejszych okołofolkowych wydawnictw, jakie słyszałem w ostatnich latach. Baza pomysłów, harmonii, smaczków jest tutaj cholernie bogata. Kompozycje nie zlewają się w bezkształtną masę, umiejętne dozowanie elektroniki i dęciaków daje dobrą przeciwwagę dla klasycznie rockowego instrumentarium, wprowadza element wytchnienia i rozprężenia, wpuszcza słuchacza w odrealniony świat z pograniczna słodkiej baśni i surowej, bezlitosnej psychodelii. Ærkenbrand nie sili się na podbijanie metalowych serc i na bycie bardziej awangardowym Atrox. Bliżej mu do upodlonego Gentle Giant, które sporadycznie chce ocieplić się w postfloydowskiej, a nawet w postmarillionowej, rozmarzonej scenerii. Jak dla mnie Duńczycy wysmażyli jedną z najlepszych płyt sygnowanych logiem włoskiej wytwórni. Kawał świetnej, intrygującej muzyki, które cholernie warto dać szansę podczas wieczornego seansu przy książce i  kieliszku czegoś mocniejszego. Polecam!

 

                                                                                                                                             Harlequin

wtorek, 1 października 2024

Recenzja Obsidian Mantra “As We All Will”

 

Obsidian Mantra

“As We All Will”

Via Nocturna 2024

Obsidian Mantra to krajowy przedstawiciel death metalu, który w tym roku świętuje dziesięciolecie założenia.  Dziesięć lat to okres czasu, po którym z pewnością można stwierdzić, czy z danej mąki wyrósł jakiś chleb, czy nie. W przypadku Wielkopolan chlebek rośnie i coraz bardziej się rumieni. O ile wcześniejsze nagrania zespołu przechodziły mi jakoś bokiem (albo raczej przelatywały przez głowę bez większego szału), tak „As We All Will” ma już w sobie coś, nad czym warto zatrzymać się na dłużej. Chłopaki bardzo ciekawie mieszają ze sobą wpływy starej szkoły z technikami bardziej współczesnymi. Znaczy to ni mniej, ni więcej, niż to, że w ich kompozycjach da się odnaleźć echa polskiego śmierć metalu z lat dziewięćdziesiątych (choćby pod tytułem Yattering czy Devilyn) ale także zagrywki dysonansowe z lekka w stylu Ulcerate. Zdecydowanie gitarzyści nie ograniczają się do jednego tylko sposobu kostkowania, czego dowodem także pojawiające się miejscami nawiązania do stylu djentowego. Dzięki temu nie ma tutaj mowy o nudzie, a splatanie w swoisty warkocz klasycznej prostoty z harmoniami połamanymi i pokręconymi wychodzi kolesiom bardzo sprawnie. Zresztą nie da się ukryć, że po kilku okrążeniach niektóre patenty mocno zagnieżdżają się w czaszce i męczą później przez dłuższy czas. Co można zaliczyć na zdecydowany plus to fakt, iż muzyka Obsidian Mantra nie jest jedynie zlepkiem pomysłów, ale tworzy logiczną, rozwijającą się konsekwentnie całość. Słychać, że muzycy w instrumenty potrafią, aczkolwiek swoje popisy trzymają mocno w ryzach, by ich twórczość nie przekroczyła cienkiej linii techniki dla techniki. Wokalnych wariacji (jeśli nie liczyć czystszego śpiewu na wstępie do ostatniego kawałka) tu nie usłyszymy, a szkoda. Tak jak nie jestem fanem przesadnego kombinowania, to do tych urozmaiconych melodii przydałoby się czasem dodać coś innego niż tylko klasyczny growlokrzyk. Jeśli chodzi o produkcję „As We All Will” to jest ona na przyzwoitym, bardziej modernistycznym poziomie, który pozwala cieszyć się każdym dźwiękiem, a jednocześnie nie sprawia wrażenia mieszkania wypucowanego przed finałową wizytą Pani Domu. Według mnie Obsidian Mantra nagrali swój najbardziej dojrzały i dopracowany krążek, przy którym można spędzić kilka godzin bez ziewania. Sprawdźcie sobie. Niektórym na pewno się spodoba. Mi weszło całkiem gładko.

- jesusatan

Recenzja Onslaught Kommand „Malignancy”

 

Onslaught Kommand

„Malignancy”

Dodz ov War 2024

Kolejna odsłona tej kapeli z Chile na łamach Apocalyptic i następna jej produkcja z tego roku. Tym razem to debiutancki album, który zawiera czternaście numerów chorego death metalu z domieszką grindu. Kochający tego typu dźwięki nie będą zawiedzeni, bo Onslaught Kommand rzeźbi w tej materii cały czas jak należy. Brzmienie jak z rynsztoka, punkowa perkusja i wymiociny lejące się z gardła wokalisty to ich znak rozpoznawczy. Nasi chłopcy-metalowcy z uporem psychopaty jadą przed siebie całkiem szybko tnąc mięso za pomocą płatnicy widocznej na okładce płyty. Dźwięki tu płynące idealnie przypominać muszą te, które towarzyszą ćwiartowania ciała przy użyciu tej właśnie piły. To niezbyt wdzięczny przyrząd dla stolarza, ale czasami konieczny. To ciężka i wkurwiająca robota podobnie jak w przypadku muzyki Chilijczyków, która niejednemu hipsterowi zrobi kuku, bo jest ona obrzydliwa i hałaśliwa. Prosta w rozwiązaniach, ale jakże soczysta i mięsista! Gęste i prężne riffy tną aż miło, zwalniając przeciągają po betonie, a częstując solówką drapią aż boli. Sekcja niskotonowa w bonusie potęguje wrażenia, a mikrofoniarz podbija lepkość krwi płynącej z głośników do granic rozsądku. Podobieństwa do tego gatunku w ujęciu amerykańskim nie są przypadkowe, ale to co robi Onslaught Kommand na odległość pachnie Ameryką Południową. Strojenie gitar, bulgot basu, stukot bębnów oraz growl SplatterHate’a to energiczny syf, zagrany w jakimś garażu tylko w jednym celu…, aby gloryfikować patroszenie, smród jelit, wątpliwy smak podrobów i chrzęst kości. Miazmatyczny death-grind, który nawiązuje w pełni do lat dziewięćdziesiątych i nie bawiąc się w niepotrzebne nikomu kombinowanie, poniewiera i obrzydza fantastycznie. Majstersztyk!

shub niggurath