Onslaught
Kommand
„Malignancy”
Dodz ov War 2024
Kolejna
odsłona tej kapeli z Chile na łamach Apocalyptic i następna jej produkcja z
tego roku. Tym razem to debiutancki album, który zawiera czternaście numerów
chorego death metalu z domieszką grindu. Kochający tego typu dźwięki nie będą
zawiedzeni, bo Onslaught Kommand rzeźbi w tej materii cały czas jak należy.
Brzmienie jak z rynsztoka, punkowa perkusja i wymiociny lejące się z gardła
wokalisty to ich znak rozpoznawczy. Nasi chłopcy-metalowcy z uporem psychopaty
jadą przed siebie całkiem szybko tnąc mięso za pomocą płatnicy widocznej na
okładce płyty. Dźwięki tu płynące idealnie przypominać muszą te, które
towarzyszą ćwiartowania ciała przy użyciu tej właśnie piły. To niezbyt
wdzięczny przyrząd dla stolarza, ale czasami konieczny. To ciężka i wkurwiająca
robota podobnie jak w przypadku muzyki Chilijczyków, która niejednemu
hipsterowi zrobi kuku, bo jest ona obrzydliwa i hałaśliwa. Prosta w
rozwiązaniach, ale jakże soczysta i mięsista! Gęste i prężne riffy tną aż miło,
zwalniając przeciągają po betonie, a częstując solówką drapią aż boli. Sekcja
niskotonowa w bonusie potęguje wrażenia, a mikrofoniarz podbija lepkość krwi
płynącej z głośników do granic rozsądku. Podobieństwa do tego gatunku w ujęciu
amerykańskim nie są przypadkowe, ale to co robi Onslaught Kommand na odległość
pachnie Ameryką Południową. Strojenie gitar, bulgot basu, stukot bębnów oraz
growl SplatterHate’a to energiczny syf, zagrany w jakimś garażu tylko w jednym
celu…, aby gloryfikować patroszenie, smród jelit, wątpliwy smak podrobów i
chrzęst kości. Miazmatyczny death-grind, który nawiązuje w pełni do lat
dziewięćdziesiątych i nie bawiąc się w niepotrzebne nikomu kombinowanie,
poniewiera i obrzydza fantastycznie. Majstersztyk!
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz