wtorek, 1 października 2024

Recenzja Onslaught Kommand „Malignancy”

 

Onslaught Kommand

„Malignancy”

Dodz ov War 2024

Kolejna odsłona tej kapeli z Chile na łamach Apocalyptic i następna jej produkcja z tego roku. Tym razem to debiutancki album, który zawiera czternaście numerów chorego death metalu z domieszką grindu. Kochający tego typu dźwięki nie będą zawiedzeni, bo Onslaught Kommand rzeźbi w tej materii cały czas jak należy. Brzmienie jak z rynsztoka, punkowa perkusja i wymiociny lejące się z gardła wokalisty to ich znak rozpoznawczy. Nasi chłopcy-metalowcy z uporem psychopaty jadą przed siebie całkiem szybko tnąc mięso za pomocą płatnicy widocznej na okładce płyty. Dźwięki tu płynące idealnie przypominać muszą te, które towarzyszą ćwiartowania ciała przy użyciu tej właśnie piły. To niezbyt wdzięczny przyrząd dla stolarza, ale czasami konieczny. To ciężka i wkurwiająca robota podobnie jak w przypadku muzyki Chilijczyków, która niejednemu hipsterowi zrobi kuku, bo jest ona obrzydliwa i hałaśliwa. Prosta w rozwiązaniach, ale jakże soczysta i mięsista! Gęste i prężne riffy tną aż miło, zwalniając przeciągają po betonie, a częstując solówką drapią aż boli. Sekcja niskotonowa w bonusie potęguje wrażenia, a mikrofoniarz podbija lepkość krwi płynącej z głośników do granic rozsądku. Podobieństwa do tego gatunku w ujęciu amerykańskim nie są przypadkowe, ale to co robi Onslaught Kommand na odległość pachnie Ameryką Południową. Strojenie gitar, bulgot basu, stukot bębnów oraz growl SplatterHate’a to energiczny syf, zagrany w jakimś garażu tylko w jednym celu…, aby gloryfikować patroszenie, smród jelit, wątpliwy smak podrobów i chrzęst kości. Miazmatyczny death-grind, który nawiązuje w pełni do lat dziewięćdziesiątych i nie bawiąc się w niepotrzebne nikomu kombinowanie, poniewiera i obrzydza fantastycznie. Majstersztyk!

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz