niedziela, 29 września 2024

Recenzja Vicious Blade „Relentless Force”

 

Vicious Blade

„Relentless Force”

Redefining Darkness 2024

Pewnie nie znacie Vicious Force. Nie martwcie się, żaden wstyd,  ja też dotychczas nie znałem. Zresztą nic dziwnego. Zespół powstał bowiem zaledwie pięć lat temu i w dorobku ma jedynie dwie EP-ki oraz splita. Nie licząc „Relentless Force”, który to materiał jest debiutanckim krążkiem zespołu, a który trafił do mnie w zasadzie bez zapowiedzi w dniu premiery, pod koniec zeszłego tygodnia. Okładka średnio zachęcająca, jakaś taka mocno kolorowa… Patrzę też, że baba na wokalu… Mujboże, toć to musi być straszna kupa. Z tym, że niekoniecznie, bo jak odpaliłem ten krążek, to momentalnie wyskoczyłem z kapci, niczym Andrzej G. ps. „Gilotyna”. „Relentless Force” to niecałe pół godzinki thrashu. Thrashu opartego w dużej mierze na d-beacie, żeby było jaśniej. No i już wiecie, że bez piwa nie podchodź. Z drugiej strony, muzyka tworzona przez mieszkańców Pensylwanii jest tak naładowana prądem, że można niechcący się zapomnieć, ruszyć w tan i sobie to piwo wylać w piździet. Vicious Blade koła na nowo nie wymyśla, za to potrafi tak konkretnie skopać dupę, że długo nie usiądziecie. Panowie grzeją mocno do przodu, serwując bardzo mosholubne akordy, przy których krew w żyłach zaczyna krążyć jakby nieco prędzej. Słychać w tych nagraniach Slayera, słychać wczesny Onslaught, Razor czy Exodus, ale dodany do tego wszystkiego punkowy sznyt jest niczym niedopałek peta wrzucony w kałużę rozlanego paliwa. Mimo, nie przeczmy faktom, dość przewidywalnemu schematowi, numery Vicious Blade po prostu mają w sobie niesamowitą nośność i wręcz eksplodują energią. Natomiast to, co za mikrofonem wyczynia wspomniana „baba”, to nic tylko przyklęknąć. Kurwa, jak ona zdziera gardło! Powiedzieć, że czysta dzicz, to mało. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że laska się nie oszczędza i swoje wrzaski, chwilami schodzące w dół niemal do poziomu deathmetalowego growla, wciska dosłownie w każdą wolną lukę. Nieodparcie kojarzy mi się to z intensywnością śpiewu na „Deathrace King” The Crown, mam nadzieję, że łapiecie konotacje. A żeby było ciekawie, to jest na „Relentless Force” też mały fragmencik zaśpiewany czystym głosem. Wiecie, taki rodzyneczek, przy którym każdy, kto się wcześniej nie zorientował, zwrócił uwagę na obsadę zespołu. Naprawdę, nieźle wyszła Amerykanom ta płyta. I jestem przekonany, że wielu z was podzieli moją opinię.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz