Ingurgitating Oblivion
„Ontology Of Nought”
Willowtip Records (2024)
Ciężka
artyleria wjechała. Bardzo ciężka. Oto przed Wami piąty album niemieckiego
Ingurgitating Oblivion, projektu aktualnie dowodzonego przez Floriana Engelke,
muzyka Of Trees And Orchids, grupy, na gruzach której Ingurgitating Oblivion
powstało. Na przestrzeni ćwierćwiecza muzyka tego projektu sukcesywnie
ewoluowała od dość gęstego i brutalnego, zdysonansowanego metalu śmierci w
kierunkach coraz bardziej awangardowych. W 2017 wraz z dołączeniem do składu
perkusisty Lille Grubera (Defeated Sanity), muzyka Niemców nabrał jeszcze
większych rumieńców i odpłynęła w eksperymenty jeszcze mocniej, czego owocem
był ostatni jak dotąd album „Visions Wallows In Symphonies Of Light” z tamtego
roku, dowodzący, że ponad dwudziestominutowe kompozycje dla death metalu są niestraszne.
„Ontology Of Nought” idzie jeszcze dalej – żadna z pięciu zamieszczonych tu
kompozycji nie schodzi poniżej 10 minut. Panowie ze swoją inwencją twórczą idą
tutaj jeszcze dalej zostawiając sobie coraz mniej pola na death metal, a
pławiąc się w w naginaniu form i tekstur. Różnorodność dźwięków i paleta
inspiracji, które tu usłyszymy sprawiłaby – jestem skłonny zaryzykować tą tezę
w ciemno – że wyczekiwany tu i ówdzie nowy album Blood Incantation umoczony w
„berlińskiej szkole” będzie będzie jak VW Passat w zestawieniu z Bugatti
Chiron. Czego tu nie usłyszymy – krautrock, zheul, post-black, kolaże dźwiękowe
z kosmosu rodem, brutalny death metal, skandynawska szkoła progrocka, muzyka
bliskiego wschodu. Naprawdę dużo tu tego. Wykonane jest to brawurowo i
perfekcyjnie, zagrane tak, że papcie spadają, tu nie ma chwili na zająknięcie
czy błąd. Tylko chyba trochę tu tego wszystkiego za dużo. „Ontology Of Nought”
kipi barokowym przepychem i balansuje na granicy swobodnej improwizacji, a w
zasadzie jedną nogą już tam jest a drugą stara się przełożyć. Pije do tego, że
brakuje tu punktów zaczepienia, jakiejś chwili, żeby tą muzyką podelektować
się, a nie tylko podziwiać ją. Zawsze uważałem siebie za słuchacza, który lubi
pewne przeładowanie formy, ponadprzeciętny warsztat wykonawczy i pewną
skłonność do łamania konwencji. Tutaj jest tego aż nadto i jest to zrobione
naprawdę ze smakiem. I bardzo bym życzył sobie, żeby ten muzyczny tygiel w
swoich 73 minutach był tworem niemalże całkowicie instrumentalnym, bo partie
wokalne nie dość, że są tu słabe, to i kompletnie niepotrzebne. A one przede
wszystkim bardzo słabo, cicho zarejestrowane, blackowy skrzek brzmi jakby żaba
dusiła się w sadzawce, growl jest kompletnie bezużyteczny, a okazjonalne,
czyste wokale stylizowane na pre-heritagowego Akerfeldta dość blade. Warto też
podkreślić, że tego typu wydawnictwa, które mają w sobie duży pierwiastek
improwizacji niekoniecznie mają dużą „replay value”. Nie ukrywam, że cholernie
szanuje wysiłek włożony w ten album, ale skłamałbym mówiąc, że jest to zestaw
dźwięków, który zachęca mnie do ponownego sięgnięcia po te nagranie. Na pewno
jest to płyta, którą warto przesłuchać, bo oferuje ona naprawdę dużo. W chuj
dużo. Kto ile z tego wyniesie to kwestia indywidualna. Szczerze namawiam do
przesłuchania jeśli nie boicie się wyzwań.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz