wtorek, 3 września 2024

Recenzja Ingurgitating Oblivion „Ontology Of Nought”

 

Ingurgitating Oblivion

„Ontology Of Nought”

Willowtip Records (2024)

 


Ciężka artyleria wjechała. Bardzo ciężka. Oto przed Wami piąty album niemieckiego Ingurgitating Oblivion, projektu aktualnie dowodzonego przez Floriana Engelke, muzyka Of Trees And Orchids, grupy, na gruzach której Ingurgitating Oblivion powstało. Na przestrzeni ćwierćwiecza muzyka tego projektu sukcesywnie ewoluowała od dość gęstego i brutalnego, zdysonansowanego metalu śmierci w kierunkach coraz bardziej awangardowych. W 2017 wraz z dołączeniem do składu perkusisty Lille Grubera (Defeated Sanity), muzyka Niemców nabrał jeszcze większych rumieńców i odpłynęła w eksperymenty jeszcze mocniej, czego owocem był ostatni jak dotąd album „Visions Wallows In Symphonies Of Light” z tamtego roku, dowodzący, że ponad dwudziestominutowe kompozycje dla death metalu są niestraszne. „Ontology Of Nought” idzie jeszcze dalej – żadna z pięciu zamieszczonych tu kompozycji nie schodzi poniżej 10 minut. Panowie ze swoją inwencją twórczą idą tutaj jeszcze dalej zostawiając sobie coraz mniej pola na death metal, a pławiąc się w w naginaniu form i tekstur. Różnorodność dźwięków i paleta inspiracji, które tu usłyszymy sprawiłaby – jestem skłonny zaryzykować tą tezę w ciemno – że wyczekiwany tu i ówdzie nowy album Blood Incantation umoczony w „berlińskiej szkole” będzie będzie jak VW Passat w zestawieniu z Bugatti Chiron. Czego tu nie usłyszymy – krautrock, zheul, post-black, kolaże dźwiękowe z kosmosu rodem, brutalny death metal, skandynawska szkoła progrocka, muzyka bliskiego wschodu. Naprawdę dużo tu tego. Wykonane jest to brawurowo i perfekcyjnie, zagrane tak, że papcie spadają, tu nie ma chwili na zająknięcie czy błąd. Tylko chyba trochę tu tego wszystkiego za dużo. „Ontology Of Nought” kipi barokowym przepychem i balansuje na granicy swobodnej improwizacji, a w zasadzie jedną nogą już tam jest a drugą stara się przełożyć. Pije do tego, że brakuje tu punktów zaczepienia, jakiejś chwili, żeby tą muzyką podelektować się, a nie tylko podziwiać ją. Zawsze uważałem siebie za słuchacza, który lubi pewne przeładowanie formy, ponadprzeciętny warsztat wykonawczy i pewną skłonność do łamania konwencji. Tutaj jest tego aż nadto i jest to zrobione naprawdę ze smakiem. I bardzo bym życzył sobie, żeby ten muzyczny tygiel w swoich 73 minutach był tworem niemalże całkowicie instrumentalnym, bo partie wokalne nie dość, że są tu słabe, to i kompletnie niepotrzebne. A one przede wszystkim bardzo słabo, cicho zarejestrowane, blackowy skrzek brzmi jakby żaba dusiła się w sadzawce, growl jest kompletnie bezużyteczny, a okazjonalne, czyste wokale stylizowane na pre-heritagowego Akerfeldta dość blade. Warto też podkreślić, że tego typu wydawnictwa, które mają w sobie duży pierwiastek improwizacji niekoniecznie mają dużą „replay value”. Nie ukrywam, że cholernie szanuje wysiłek włożony w ten album, ale skłamałbym mówiąc, że jest to zestaw dźwięków, który zachęca mnie do ponownego sięgnięcia po te nagranie. Na pewno jest to płyta, którą warto przesłuchać, bo oferuje ona naprawdę dużo. W chuj dużo. Kto ile z tego wyniesie to kwestia indywidualna. Szczerze namawiam do przesłuchania jeśli nie boicie się wyzwań.

 

                                                                                                                                             Harlequin

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz