Temple of Decay
„Anti Deus”
Godz ov War / Black Death Prod. 2024
Trochę się przestraszyłem patrząc po raz pierwszy na
okładkę drugiej płyty Temple of Decay. Zapewne domyślacie się, z jakiego
powodu. No właśnie, gdzie do cholery jest stare logo? I od razu włączył mi się
myśliwy, że oto pewnie muzyka będzie także inna, jakaś ugrzeczniona czy
bardziej przystępna. A jeszcze jak ta promówka doszła do mnie w pakiecie z
Ifryt, to już w ogóle, wiecie… Z drugiej jednak strony, Diaboł na obrazku jest,
i to niezbyt grzeczny. Włączałem jednak „Anti Deus” z lekką ostrożnością. Na
szczęście, nim pierwszy utwór dobiegł końca, całe napięcie ze mnie zeszło.
Nadal jest dobrze, a może nawet jeszcze lepiej niż dotychczas. Dla tych, którzy
nie znają, Temple of Decay grają, a właściwie gra, bo to projekt, za który w
całości odpowiada jeden człowiek, mieszankę death i black metal, z lekkimi thrashowymi
naleciałościami. Zacznę może od tego, że wreszcie się doczekałem. Czego? Płyty
w całości po polsku. Pisząc teksty o poprzednich wydawnictwach Mortt’a
podkreślałem, że największą siłę nośną mają właśnie numery odśpiewane po
naszemu. I nie mała w tym zasługa treści w nich przekazywanych, dalekich od
grafomanii. No to tym razem każda z sześciu kompozycji została wycharczana,
wyjęczana w naszym narodowym. I nie ukrywam, że to jeszcze bardziej potęguje
pierdolnięcie samej muzyki. A ta i tak jest wysokooktanowa. Nie będę
przywoływał po raz kolejny nazw, które mi się z Temple of Decay kojarzą, bo
byłyby to te same co wcześniej, a co dowodzi niezwykłej konsekwencji muzycznej
projektu. Podkreślę jednak, że Mortt bardzo umiejętnie potrafi mieszać kipiącą
wręcz wściekłość z chłodną melodią. W wyniku tego połączenia powstaje muzyczna
chłosta, jednak precyzyjnie przemyślana i niezwykle bolesna. Nie ma w tych
kompozycjach czasu na odpoczynek, bo nawet głębszy oddech ciężko złapać między
atakującymi bez przerwy wkurwionymi akordami. Chwilami będącymi niczym anomalne
gradobicie, gdzie indziej dyktującymi marszowe, wojenne tempo. Co ciekawe,
stanowiący wyjątek od reguły, powolny, nawet nieco mechaniczny, wieńczący album
„Phallus Dei (Idzie Wojna)”, jest chyba najbardziej intensywny na płycie.
Płycie, która niesie śmierć i zniszczenie. Temple of Decay tym krążkiem chyba
ostatecznie wyrobił sobie markę na rodzimym podwórku, a na pewno zdecydowanie
potwierdził swoją jakość. Niby w skali globalnej nic odkrywczego, ale słucha
się tego wyśmienicie. W chuj polecam!
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz