wtorek, 17 września 2024

Recenzja Pink Panther Project „Intoxicating Embrace”

 

Pink Panther Project

„Intoxicating Embrace”

Marian Whorec / The Circle Music 2024

Uwaga, jesusatan zwariował i poszedł w dyskotekę! Tak poważnie, to The Pink Panther Project włączyłem sobie dla jaj, nie mając pojęcia, co to za muzyka. Komu się chce czytać każdą notkę promocyjną, nie? A jak Różowa Pantera, to będzie śmiesznie, pomyślałem. I wiecie, co… Faktycznie trafiłem na dyskotekę… Taką gotycką. „Intoxicating Embrace” to godzina (plus dodatkowe trzy kwadranse na dysku bonusowym) muzyki na tyle mrocznej, co pobudzającej. Muzyki, której podstawą, niczym we wszystkich tych gotyckich i ciemnofalowych kapelach, jest rytmiczny beat, bardzo często utrzymujący stałe tempo. Na tym kręgosłupie dzieje się już jednak zdecydowanie więcej. Za pomocą syntezatorów tworzony tu jest hipnotyczny, niemal narkotyczny trans, niesamowicie wciągający i uzależniający. Kiedy jeszcze, we wczesnej podstawówce będąc, moimi największymi idolami byli Brytole z Depeche Mode, zawsze wyszukiwałem w ich piosenkach momentów najcięższych i najmroczniejszych, jak „Black Day”, „Khaleid” czy wstęp do „Halo”. Pink Panther Projest często używa wspomnianych syntezatorów w podobny sposób. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że muzyka ta idealnie nadaje się do wyjścia na parkiet, jednak jednocześnie brzmi potężnie i gotycko. Niektóre fragmenty, zwłaszcza te zimne i mechaniczne, spokojnie mogłyby zresztą trafić na niejeden krążek czysto industrialny. Z drugiej strony znajdziemy tu też kawałki nieco spokojniejsze, można powiedzieć, że wampirycznie romantyczne, jak na przykład tytułowy, śpiewany dla odmiany przez faceta. Mówię „dla odmiany”, gdyż większość ścieżek głosu została tu położona przez Uelę, kobietę o głosie tyle tajemniczym co czarującym, a jednocześnie trochę nawiedzonym, gdzieniegdzie wspomożonym różnego rodzaju nakładkami. Jej barwa (a śpiewa pani po angielsku i po niemiecku) idealnie tutaj pasuje i tworzy coś na zasadzie aury unoszącej się nad muzycznym podkładem. I teraz najważniejsze. O ile większość albumów z nurtu gothic rock, dark wave czy cold wave dość szybko nużyła mnie monotonią i powtarzalnością, tak Pink Panther Project jest w swoich ramach wyjątkowo różnorodny. I to tak muzycznie, jak i wokalnie, bo na obu tych płaszczyznach cały czas coś się dzieje. Poza tym znajduję na tym krążku naprawdę wiele odniesień do wspomnianego wcześniej Depeche Mode (ale w zdecydowanie cięższej wersji), słyszę pogłos niemieckiego techno z lat dziewięćdziesiątych czy sporo inspiracji bardziej współczesnym elektro. W chwili obecnej podoba mi się ten album jak cholera, i założę się, że spędzę przy nim jakiś czas w formie resetu od ekstremy. I żadne to guilty pleasure, bo ja się w takie „skryte” upodobania nie bawię, tylko najzwyczajniej piszę otwarcie jak jest. A Trujący Uścisk idealnie wstrzelił się u mnie w czas i miejsce. Jeśli ktoś, podobnie jak pewien krajowy wydawca, którego imienia tu nie wypowiem, co by mu nie niszczyć reputacji, ma ciągotki w kierunku tanecznej, a zarazem ciężkiej muzy, to zdecydowanie polecam ten debiut. Niezła rzecz.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz