Pink Panther Project
„Intoxicating Embrace”
Marian Whorec / The Circle Music 2024
Uwaga, jesusatan zwariował i poszedł w dyskotekę! Tak
poważnie, to The Pink Panther Project włączyłem sobie dla jaj, nie mając
pojęcia, co to za muzyka. Komu się chce czytać każdą notkę promocyjną, nie? A
jak Różowa Pantera, to będzie śmiesznie, pomyślałem. I wiecie, co… Faktycznie
trafiłem na dyskotekę… Taką gotycką. „Intoxicating Embrace” to godzina (plus
dodatkowe trzy kwadranse na dysku bonusowym) muzyki na tyle mrocznej, co
pobudzającej. Muzyki, której podstawą, niczym we wszystkich tych gotyckich i
ciemnofalowych kapelach, jest rytmiczny beat, bardzo często utrzymujący stałe
tempo. Na tym kręgosłupie dzieje się już jednak zdecydowanie więcej. Za pomocą
syntezatorów tworzony tu jest hipnotyczny, niemal narkotyczny trans,
niesamowicie wciągający i uzależniający. Kiedy jeszcze, we wczesnej podstawówce
będąc, moimi największymi idolami byli Brytole z Depeche Mode, zawsze
wyszukiwałem w ich piosenkach momentów najcięższych i najmroczniejszych, jak „Black
Day”, „Khaleid” czy wstęp do „Halo”. Pink Panther Projest często używa
wspomnianych syntezatorów w podobny sposób. Owszem, nie da się zaprzeczyć, że
muzyka ta idealnie nadaje się do wyjścia na parkiet, jednak jednocześnie brzmi
potężnie i gotycko. Niektóre fragmenty, zwłaszcza te zimne i mechaniczne,
spokojnie mogłyby zresztą trafić na niejeden krążek czysto industrialny. Z
drugiej strony znajdziemy tu też kawałki nieco spokojniejsze, można powiedzieć,
że wampirycznie romantyczne, jak na przykład tytułowy, śpiewany dla odmiany
przez faceta. Mówię „dla odmiany”, gdyż większość ścieżek głosu została tu
położona przez Uelę, kobietę o głosie tyle tajemniczym co czarującym, a
jednocześnie trochę nawiedzonym, gdzieniegdzie wspomożonym różnego rodzaju
nakładkami. Jej barwa (a śpiewa pani po angielsku i po niemiecku) idealnie
tutaj pasuje i tworzy coś na zasadzie aury unoszącej się nad muzycznym
podkładem. I teraz najważniejsze. O ile większość albumów z nurtu gothic rock,
dark wave czy cold wave dość szybko nużyła mnie monotonią i powtarzalnością,
tak Pink Panther Project jest w swoich ramach wyjątkowo różnorodny. I to tak
muzycznie, jak i wokalnie, bo na obu tych płaszczyznach cały czas coś się
dzieje. Poza tym znajduję na tym krążku naprawdę wiele odniesień do
wspomnianego wcześniej Depeche Mode (ale w zdecydowanie cięższej wersji),
słyszę pogłos niemieckiego techno z lat dziewięćdziesiątych czy sporo
inspiracji bardziej współczesnym elektro. W chwili obecnej podoba mi się ten
album jak cholera, i założę się, że spędzę przy nim jakiś czas w formie resetu
od ekstremy. I żadne to guilty pleasure, bo ja się w takie „skryte” upodobania
nie bawię, tylko najzwyczajniej piszę otwarcie jak jest. A Trujący Uścisk
idealnie wstrzelił się u mnie w czas i miejsce. Jeśli ktoś, podobnie jak pewien
krajowy wydawca, którego imienia tu nie wypowiem, co by mu nie niszczyć
reputacji, ma ciągotki w kierunku tanecznej, a zarazem ciężkiej muzy, to
zdecydowanie polecam ten debiut. Niezła rzecz.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz