sobota, 4 stycznia 2025

Recenzja Necromoon „Obedience”

 

Necromoon

„Obedience”

Rex Diaboli Death Syndicate 2024

Necromoon wyskoczyli w pierwszej połowie zeszłego roku niczym sam diabeł z pudełka, od razu debiutując materiałem pełnowymiarowym. Następnie ukazał się jeszcze ich split z Tarokulith na taśmie oraz na CD, oraz EP-ka „Obedience”, także na kasecie, uzupełniona w dość symboliczny grudniowy dzień wersją kompaktową. Tą ostatnią właśnie trzymam w dłoniach i delektuję się jej zawartością. W zasadzie ciężko napisać o tych sześciu wątpliwej urody piosenkach cokolwiek, czego już nie napisałem o poprzednich wydawnictwach. To szesnaście minut prymitywnego, war / black metalowego grania w klimatach Beheritopodobnych. A jako że ostatnio zespół z Finlandii reaktywował się koncertowo, i nagle się okazuje, że pół Polski to ich zagorzali fanatycy „od maleńkości”, to cały nakład Necromoon powinien wyprzedać się jak świeże bułeczki. Oczywiście ironizuję, bo domyślam się, iż kupi to jedynie garstka faktycznych maniaków tego typu grania. Necromoon to toporne riffy, na przemian rozpędzające się do tempa słusznego, by po chwili pognieść i pomiażdżyć totalnym zwolnieniem. Melodii tu tyle, co czarny kot napłakał, podobnie jak wyrafinowanych chwytów technicznych. Do tego brzmienie rodem z zapleśniałej piwnicy, w której diabeł nigdy nie mówi „dobranoc”. Zachrypnięte war metalowe wokalizy, krótkie, szarpane solówki i sześćset sześćdziesiąt sześć litrów wrzącej smoły w wielkim kotle, przy którym tańcuje radośnie Lucyfer ze swoimi pomocnikami. Gdzieś tam po drodze jakieś intro w postaci sampli, w tle czasem wybrzmi dzwon, typowe dodatki estetyczne.  Zero odkrywczości, zero oryginalności. Podobnie jak w oprawie graficznej, gdzie królują diabły, maski gazowe, odwrócone krzyże, pasy z nabojami i łańcuchy. Takich zespołów było i jest na pęczki, ale gdyby zacząć wybrzydzać i dokonywać selekcji, to Necromoon zdecydowanie zakwalifikowaliby się do pierwszej ligi muzyki obskurnej, odpychającej i na wskroś satanistycznej. Dlatego elaboratów prawił nie będę, bo i tak już wszystko wiadomo. Kto ma tego posłuchać, ten posłucha, obliże się ze smakiem i miejsce na półce na „Obedience” zabezpieczy. Farbowane lisy z kolei szybko się rozbiegną.

- jesusatan




Recenzja Hautajaisyö „En Murru En Taivu”

 

Hautajaisyö

„En Murru En Taivu” E.P.

Inverse Records 2024

Nigdy ich nie słyszałem, a wydali już kilka płyt, zaś dwunastego grudnia wypuścili epkę, na której upchnęli cztery stare kawałki w odświeżonej wersji. Finowie początkowo grali jako Redeye, ale w 2014 roku postanowili komponować w swoim języku i przekształcili się na Hautajaisyö. Panowie tworzą death-thrash metal i w takim stylu, rzecz jasna, utrzymane jest to wydawnictwo. Cztery krótkie strzały muzyki o dość ciężkim brzmieniu i niemożliwie dudniącej sekcji rytmicznej, w której jak mi się zdaje bas odgrywa główną rolę, choć beczki także nieźle gruchoczą kości. W gruncie rzeczy nic nowego tutaj usłyszeć się nie da, gdyż to prosta napierdalanka o niewyszukanej melodyjności, która jednak trochę radochy daje, bowiem kwartet ten dwoi się i troi, aby czas nam umilić zmiennymi tempami i różnym kostkowaniem. Całość zapodana w staroszkolnym stylu, czyli sporo dynamicznego i gęstego mielenia, do którego Hautajaisyö dokładają też sporą garść wysokotonowych i delikatnie technicznych zagrywek, a wszystko dodatkowo okraszone punkowym sznytem i barbarzyńskimi wokalami. Metal śmierci, który intensywnie i z gracją gniecie. Lekko odchudzony poprzez wyraźny pierwiastek thrashu, chłoszcze i drapie brutalnie. Do tańca na koncertach zapewne też porywa tłum, bo jest w swej energicznej i bezlitosnej bestialskości również strasznie chwytliwy. Bez problemu i jak w masło wchodzi do uszu, co skutkuje bezwiednym machaniem głową, a i nóżka równie odruchowo podskakuje. Prosto, bez obwijania w bawełnę i opierdalania się Finowie jadą do przodu. I tyle w temacie.

shub niggurath




piątek, 3 stycznia 2025

Recenzja Towards Hellfire „Inquisitors of Blasphemy”

 

Towards Hellfire

„Inquisitors of Blasphemy”

Putrid Cult 2024

Wydany niecałe dwa lata temu debiut Towards Hellfire to był naprawdę zacny cios i kolejny dowód na klasę naszej sceny blackmetalowej. O następcę byłem w zasadzie spokojny, bowiem jeśli w skład zespołu wchodzą tacy muzycy jak Rambo (John J?), Diabolizer i Pilaf, to wiadomo, że lipy nie będzie. „Inquisitors of Blasphemy” to drugi akt uwielbienia dla sceny północnej i lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. W zasadzie zastanawia mnie jedno, i łączy się z tym, co napisałem przed chwilą. Bo w sumie człowiek muzyków zna, wie na co ich stać, ale gdy tak sobie słucham tych nagrań, to nadziwić się nie mogę jak wysoką klasę reprezentuje Towards Hellfire. Dodatkowo grając muzykę pod żadnym względem nie odkrywczą, bo opartą na piosenkach znanych i lubianych. Te czterdzieści minut to głęboki pokłon dla szwedzkiego metalu spod znaku Dawn, Sacramentum czy Setherial. I w tym temacie absolutnie nie ma o czym dyskutować. Jest drapieżnie, jadowicie i zadziornie, a jednocześnie utwory te przesiąknięte są wręcz melodią. I to tak naturalną, płynącą swobodnie niczym górski potok. Solówki… Kurwa, to jest coś wspaniałego, nie tylko podkreślającego klasyczny sznyt samej muzyki ale i klasę autora. Diabolizer po raz kolejny udowodnił, a czym wręcz zszokował mnie na „Death Upon the Holy Throne”, że potrafi zagrać bardziej technicznie niż w większości projektów w których się udziela. Na przeciwnym biegunie umieścić można wokale. Te z kolei są proste, oparte na solidnym wrzasku, bez jakichkolwiek kombinacji z tonacją, zarazem idealnie pasujące do podkładu muzycznego i tworzące swoją dodatkową,  krzyczaną melodię. Świetnie to wszystko brzmi, aż się łezka w oku kręci, i świetnie się tego słucha. Na tej płycie nie ma ani jednego zbędnego momentu, a bez względu, czy na pełnej prędkości, czy w tempie umiarkowanym, całość zazębia się z chirurgiczną precyzja. Jeśli zamknąć oczy, to przy niektórych tremolo można niemal poczuć zapach i smak maminej zupy z dzieciństwa, serwowanej po powrocie ze szkoły. Jestem przekonany, że gdyby „Inquisitors of Blasphemy” została nagrana trzydzieści lat temu, dziś byłaby wymienianym w pierwszym rzędzie klasykiem. No i jeszcze ta okładka autorstwa von Rittera, no ja pierdolę! Od razu chcę taką koszulkę. Premiera płyty planowana jest na styczeń, i przyznam, że lepszego wejścia w nowy rok wydawniczy dla Putrid Cult bym sobie nie wyobrażał. Jestem tym absolutnie kupiony!

- jesusatan




Recenzja Urfeind „Dauþalaikaz”

 

Urfeind

„Dauþalaikaz”

Nine To Zero 2025

Na koniec pierwszej dekady stycznia powróci z trzecią płytą Urfeind. To co można będzie na nim usłyszeć to oczywiście dość norwesko brzmiący, niemiecki black metal w obfitej dawce, bo „Dauþalaikaz” to dziewięć numerów o łącznej długości pięćdziesięciu jeden minut. Jego surowa forma bez żadnych niepotrzebnych ozdobników robi mocne wrażenie, ponieważ jest coś magicznego w obecnej tu mieszance wojowniczych rytmów i tych bardziej mrocznych, momentami wręcz rytualnych taktów. Z jednej strony atakują one gęstymi blastami o bitewnym nastawieniu, zaś z drugiej hipnotyzują posępnymi melodiami, które wypływają spomiędzy mięsistych riffów, skutecznie dociążonych przez doły sekcji rytmicznej. Antagonistycznie ze sobą zestawione muskularne akordy i świdrujące tremolo, generują agresywną i zarazem melancholijną muzykę, która jednak nie ma nic wspólnego z cherlawą emocjonalnością większości produkcji spod znaku atmosferycznego czy depresyjnego black metalu. W przypadku Urfeind mamy wyłącznie do czynienia z charakternym bleczurem, który poraża swą intensywnością, obecną nie tylko podczas dynamicznie mknącego przed siebie kostkowania, ale również w trakcie chmurnych i bardziej refleksyjnych chwil, które obdarzone zalatującymi norweszczyzną chwytliwościami, kierują to wydawnictwo w stronę ujęcia z Trondheim. Wyraźnie słychać to w usposobieniu wokali jak i tych szczególnych melodiach, z których sączy się pełna złośliwości bezsilność. Porównując ten album ze stylem ekipy z Nidaros, najbliżej mu chyba do wydawnictw Whoredom Rife, które posiadają również dwojaki charakter, złożony z agresywnych i silnych wybuchów oraz omamiających wręcz transowych tremolo, które swą lodowatą barwą bez trudu przebijają się przez główne i gęste tekstury. Najnowszy krążek od Urfeind to prosty black metal o twardym kręgosłupie. Nie tylko barbarzyński w swym wyrazie, lecz także wzniosły i natchniony. Zaklęta w nim diabelska moc miażdży świętość wszelaką bez wysiłku. Warto „Dauþalaikaz” mieć na półce więc dziesiątego stycznia bądźcie czujni i zamawiajcie bez wahania.

shub niggurath




czwartek, 2 stycznia 2025

Recenzja The'M.Ö.Ø.N. “Abominatio Caerimonia MMXXIV”

 

The'M.Ö.Ø.N.

“Abominatio Caerimonia MMXXIV”

Under the Sign of Garazel / Sonic Genocide 2024

No i mamy następcę „THEMOONDEMOMMXXIIIIIIXXMMOMEDNOOMEHT”, czyli pierwszego demo Księżyca, wydanego jakieś pół roku temu. Materiał, podobnie jak poprzednio, wydany zostanie wkrótce w formie kasety magnetofonowej przez te same podmioty, czyli Garazela i Sonic Genocide. Tym razem muzyki otrzymujemy nieco więcej, bowiem circa dwadzieścia minut. Mimo iż sama struktura drugiej  demówki jest bliźniaczo podobna, to jednak postęp, czy jak kto woli „rozwój”, jest słyszalny gołym uchem. Przez podobną strukturę mam na myśli rytualne wstępy do właściwych kompozycji. Trybalne bębny, jęki i diabelskie śmiechy idealnie wprowadzają w klimat śmierdzących zgnilizną katakumb. Pod tym względem zespół jest niezwykle konsekwentny, co pomału staje się jego znakiem rozpoznawczym. Same kompozycje są nieznacznie dłuższe niż poprzednio, choć to akurat najmniej znaczący szczegół. Co się zatem zmieniło? Przede wszystkim brzmienie. Na „Abominatio Caerimonia MMXXIV” jest zdecydowanie więcej dołów i gruzowego klimatu mogącego kojarzyć się bezpośrednio choćby z niektórymi zespołami z Iron Bonehead, a których nazw nie będę tu wymieniał, bo każdy kto w temacie sam je sobie dośpiewa. W każdym razie, jest zdecydowanie bardziej gęsto. Mniej tu jakby harmonii nawiązujących bezpośrednio do klasyków drugiej fali black metalu, za to więcej skrętów w kierunku współczesnego amalgamatu black / death metalu. Dzięki temu muzyka The'M.Ö.Ø.N. stała się nieporównywalni bardziej duszna i transowa. I akurat tym razem nie chodzi mi li o zapętlone akordy. Bardziej o mamiące z drugiego planu, cholernie wciągające harmonie, które przy akompaniamencie bezlitośnie biczującej perkusji i warmetalowych linii pierwszej gitary tworzą pewnego rodzaju soniczną truciznę. Często takie połączenie gwarantuje hipnotyzującą ścianę dźwięku, wciągającą niczym czarna dziura, jednak w przypadku The'M.Ö.Ø.N. występuje jeszcze jeden istotny element. Mianowicie, ich muzyka jest na swój sposób melodyjna. Z tym, że daleki tutaj jestem od powszechnej definicji melodyjności. To bardziej coś jak głosy, które słyszą w głowie jedynie pacjenci szpitala dla umysłowo obłąkanych. Idealnie w ten chory klimat wpisują się obłąkańcze wokale, infekujące swoja chorobą i jeszcze bardziej pogarszające negatywny stan psychiczny pensjonariuszy. Zresztą fragmentów schizofrenicznych też się kilka na tej taśmie znajdzie. Choćby kompletnie oderwane od rzeczywistości partie perkusji w połowie pierwszego kawałka. Zresztą nie będę zdradzał wszystkich ukrytych smaczków jakie zawiera to przepełnione zgnilizną demo. Demo, które pewnie kupi z dwudziestu maniaków czujących płynące z niego wibracje. No, ale może się mylę. Dla mnie kosa totalna, i aż się boję, bo jeśli The'M.Ö.Ø.N. zrobili tym materiałem taki duży krok, to następny materiał może spowodować małe trzęsienie ziemi. Na co liczę.

- jesusatan




Recenzja Weed Demon „The Doom Scroll”

 

Weed Demon

„The Doom Scroll”

Electric Valley Records 2025

Niespodzianką dla nikogo pewnie nie będzie z jaką muzyką, włączając ten album, będziemy mieć do czynienia, gdyż wiadomo jakim gatunkiem zajmuje się włoska wytwórnia Electric Valley Records. Jasne, jest to stoner tyle, że tym razem mocno doprawiony doom i sludge metalem oraz nutką psychodelii. Weed Demon to amerykański kwartet, pochodzący z Ohio, a „The Doom Scroll” to już ich trzeci album, który dostępny będzie od 31 stycznia. Po halucynogennym intrze wchodzi pierwszy z pięciu kawałków, który częstuje nas typową, stonerową bujanką z delikatną domieszką szlamu. Mocno mi tu śmierdzi wczesnym Cathedral i demówkami Anathema, bo przełamujące ciężkie akordy melodie, wyraźnie zalatują ówczesnym, dopiero co wyłaniającym wtedy swój łeb gotykiem. To instrumentalny wałek, który nieźle gniecie i wprowadza w trans. Sytuacja diametralnie się zmienia wraz z początkiem kolejnego utworu, który zaczyna się mieszanką westernowego bluesa z dungeon-synth, snującą tajemniczą melodię, której towarzyszy senne, quasi-kobiece nucenie. Przypomina to trochę wydawnictwa 4AD oraz filmy David’a Lynch’a, gdyż poetyka tego wstępu jawnie wskazuje na estetykę wymienionych „marek”. Po około dwóch minutach przeradza się on w dość agresywnego, sludge’owego walca z brutalnymi wokalami, który kruszy kości. W trzecim numerze Weed Demon stawiają na bardziej doomowe klimaty. Zwalniają nieco i stosując tłumione bicie strun, udają się w dystopijne klimaty, kreśląc ciężkimi i psychodelicznymi riffami obraz ponurej zagłady. Przedostatnia kompozycja to kolejny instrumental, będący ezoterycznym bluesem z ponurą melodią i niepokojącym zakończeniem. Płytę zamyka ciekawie zaaranżowany cover Frank’a Zapp’y, który będzie dostępny tylko na wersji winylowej więc ci, którzy posiadają gramofony, a lubią ten gatunek powinni się raczej zaopatrzyć w placka. Podsumowując, trzecia produkcja tego kwartetu i moje pierwsze z nim spotkanie uważam za udane, choć jest tu trochę niespójnie. Jednakże to rasowa muzyka, która zagrana jest na mięsiście przesterowanych i zdrowo przybrudzonych gitarach i słoniowatej sekcji rytmicznej, a także podbita ostrymi wokalizami. Posypana szczyptą demonicznej psychodelii wprowadza odbiorcę w soniczny haj. Ach te THC.

shub niggurath




środa, 1 stycznia 2025

Recenzja Repugnator „Foul Transfixation”

 

Repugnator

„Foul Transfixation”

Godz ov War 2025

Nie spodziewam się, że ktoś z was spotkał się wcześniej z powyższą nazwą. W chwili, gdy piszę te słowa, nie istnieje ona nawet na Metal Archives, a to dość aktualne i wiarygodne źródło informacji, którym, nie kłamiąc, nierzadko się podpieram. Kto by bowiem spamiętał, czy wiedział wszystko… Do rzeczy jednak. Twór ten pochodzi z Portugalii, a w jego skład wchodzi czterech muzyków o dość ciekawych pseudonimach. Debiutanckie demo zawiera z kolei pięć szybkich, choć nie przesadnie, kawałków z gatunku death / black metal z lekkim namaszczeniem przedrostka „war”. Te war metalowe są tutaj przede wszystkim wokale, wypluwające szatańskie liryki na dwa głosy w nieco odmiennych tonacjach. Także da się zauważyć fragmenty, w których typowe dla Blasphemy harmonie wychodzą na pierwszy plan, by na chwilę zasypać nas napalmem o poranku. Większość materiału stanowi natomiast praktycznie równomierna mieszanka metalu śmierci i muzyki, którą Szatan kocha najbardziej. Nierzadko panowie stosują triki znane i lubiane, łącznie z punkowym rytmem czy riffowaniem mocno siłowym, któremu towarzyszą mechaniczne perkusyjne bicia. Oczywiście, by machina ta była w bitwie skuteczna, musi też czasem przyspieszyć i rozjechać wszystko co stoi na jej drodze. Jakiekolwiek zabiegi by jednak Repugnator stosowali, cel jest jeden. Całkowite wyniszczenie wroga, bez opcji kapitulacji. Myli się jednak ten, kto myśli, że jest to typowy napierdol i ściana dźwięku. Zaskakująco dużo w tych kompozycjach melodii, oczywiście tej ociekającej smarem służącym do konserwacji dział artyleryjskich, a nie miodem. Nie brak też krótkich chwil, kiedy to naprzód wychylają się skojarzenia z dzikością charakterystyczną choćby dla Omegavortex czy Concrete Winds. Te ostatnie składowe stanowią może typowy dodatek i nie przeważają, a jednak znacząco wpływają na odbiór całości jako wkurwionej do maksimum formę dewastacji. Najważniejsze jest to, że Portugalczycy nie zamknęli się w jednej beczce prochu, lecz zaczerpnęli z szerszego spektrum inspiracji, jednocześnie pozostając w niszy, która ma swoich określonych odbiorców. Nikt, kto szuka typowego klasycznego death metalu, black metalu, czy szablonowych aranżacji „zwrotka / refren itd.” nie pokocha tego wydawnictwa. Zbyt wiele tu chaosu i wścieklizny. Dla mnie natomiast, „Foul Transfixation” jest najlepszą formą wtargnięcie, bez pukania, w mój świat muzyczny. Bardzo dobry początek, który dobrze wróży na przyszłość. Czekam zatem na kolejne bluźnierstwa bardziej niż niecierpliwie, bo po tych siedemnastu minutach czuję spory niedosyt.

- jesusatan




Recenzja Deathcontrol „The Endless Echo Of His Own Litany”

 

Deathcontrol

„The Endless Echo Of His Own Litany”

Selfmadegod Records 2024

Deathcontrol to dwóch, od dawna znających się ze sceny panów, którzy po latach postanowili nagrać coś na luzie i co by nawiązywało do starych czasów. Jednym z nich jest były muzyk Machetazo więc już wiecie czego mniej więcej można spodziewać się po „The Endless Echo Of His Own Litany”. Płyta ta to jedenaście utworów o dwojakim charakterze, bo pięć to krótkie interludia, które stanowią jakby przeciwwagę do pozostałych sześciu. Te sześć nawiązuje w prostej linii do drugiej połowy lat osiemdziesiątych i pierwszej dziewięćdziesiątych, kiedy rządziły takie kapele jak Terrorizer czy Extreme Noise Terror. W brutalnych riffach tych kawałków bez trudu wyłapiecie mieszające się ze sobą wpływy deta, thrashu i grindu. Agresywne i niezwykle intensywne gitary i bulgoczący na równi z nimi bas, zapodają na przemian trochę miażdżącego gniecenia, lawinowych wybuchów wścieklizny oraz odbierających powietrze zwolnień. Wszystkiemu towarzyszą perkusyjne d-beaty i naparzanka w werble, które wydają dźwięki niczym kałach wraz z soczystymi growlami, zatem mocny element punkowy siłą rzeczy też tu się wdziera. Wspomniane wcześniej interludia to mini-kompozycje, które niosą ze sobą fuzję dziwnych dźwięków i gwałtownego, gitarowego młócenia, którym akompaniują wrzaski wokalisty. Przypominają one krótkie, grindowe numery jakie można było kiedyś spotkać nie tylko na dwóch pierwszych wydawnictwach Napalm Death. Jednak ich geneza jest trochę inna, gdyż mają one korespondować z twórczością Johna Zorna i grupy Naked City, która łączyła w swoich aranżacjach takie style jak fusion, death, grind, punk, jazz i muzykę poważną. Zatem noise pełną gębą, która pożera wszystko co spotka na swojej drodze. Bardzo ciekawy krążek wysmażyła dwójka tych artystów, będący podróżą w przeszłość, kiedy ekstremalna muza była codziennością i częściej słuchało się takich rzeczy. Krwisty, mięsisty i lepki death-grind z małą dozą hałasu, ale gdzieś tam w oddali jakieś rogi również widać. Polecam, ponieważ to świetne grzanie z Hiszpanii.

shub niggurath