piątek, 31 stycznia 2025

Recenzja Incarnate „Nenasytni Cervi”

 

Incarnate

„Nenasytni Cervi”

Defence Rec. 2024

Incarnate to zespół o dość ciekawej historii. Co prawda pod powyższą nazwą brygada ta działa od dwudziestu lat, jednak jej korzenie (pod kilkoma, zmieniającymi się co chwilę szyldami) sięgają jeszcze dekadę wstecz.  Zdaje się, że dopiero na początku bieżącej dziesięciolatki, po dokoptowaniu do składu młodego „śpiewaka”, Incarnate zaczął się rozpędzać. „Nenasytni Cervi” (widoczne zresztą na okładce) to krótki, bo trwający zaledwie jedenaście minut materiał. Znajdziecie na nim dziewięć numerów. To już chyba wszystko jasne, czym zespół się para. Bingo! Jest to grind. Taki świński zresztą. Zawsze się zastanawiałem, czy do tej muzyki można podejść na poważnie. Bo same kompozycje są najczęściej cholernie powtarzalne, i to nie tylko w ramach konkretnego wydawnictwa, ale gatunku w ogóle. No ileż można w kółko mielić blasty przeplatane zwolnieniami do d-beatu czy rytmu „tańczącego Shrecka”? W zasadzie jest to tak cholernie schematyczne, że można zgadywać co zaraz się stanie z zamkniętymi oczami. Z drugiej strony ma to jakiś swój urok, pod warunkiem, że materiał z taką muzyką nie jest za długi, przez co męczący. A „Nenasytni Cervi”, jak rzekłem, nie jest. Jest fajną pigułką zawierającą wszystkie wymagane składowe gatunku. Są na przykład introsy, i to, po czesku, śmieszne. Kiedy włączyłem tą EP-kę to na starcie przybiegła do pokoju moja młodsza i pyta „Włączyłeś jakąś bajkę?”. No nie włączyłem akurat, to se Czesi jaja robią. Potem, pod koniec jest też ichnia reklama Haribo, przy której zwłaszcza Polacy powinni śmiechnąć. Pomiędzy tymi żartami jest wspomniany wcześniej mocny, skoczny nakurw z dialogami typu „Łłłłiiiii Łłłłiiii Łłłłiiiii Łłłłiiii – Raa Raaa Raaa Raaa”. Zwłaszcza te świniaki, nieodzowny element, potrafią zrobić dobry humor. Mija te jedenaście minut błyskawicznie, i szczerze mówiąc, aż się chce włączyć tę komedię ponownie. Dobrze mieć coś takiego na półce, bo jak przyjdą goście na domówkę, to stuprocentowo nadaje się do rozkręcenia towarzystwa, tudzież wywołania dyskusji na tematy muzyczne i okołomuzyczne. Jeśli macie poczucie humoru, to ubawicie się tak dobrze jak ja. A jak jesteście sztywniaki, to nawet nie powiem „Chuj wam w dupę”, bo zapewne macie tam coś innego.

- jesusatan




Recenzja Amoclen „Grindcorization”

 

Amoclen

„Grindcorization”

Defense Records 2024

Oto po sześciu latach milczenia powraca czeski Amoclen, który za pośrednictwem swojej nowej płyty zapragnął „odkazić” współczesne społeczeństwa tego świata. Wystarczy spojrzeć na listę utworów, których tytuły to nazwy leków na przeróżne choroby i fobie, żeby stwierdzić, że tych pięciu panów ma poważne w tej kwestii zamiary. Czesi grają oczywiście grind’a, a ten krążek to intro i szesnaście krótkich strzałów w ryj. To w sumie nic odkrywczego ani szczególnie porywającego, ale to porządny wpierdol. Ciosy zostały tutaj wyprowadzone przy użyciu mocno posypanych żużlem gitar, wspomagającego je grubaśnego basu i solidnej perkusji. Wszystkiemu towarzyszą rzecz jasna łączone wokale, które prowadzą między sobą „uzdrawiający” ludzkość dialog. Grind w wykonaniu Amoclen nie należy jednak do tych bulgoczących i krwistych. Jest raczej odrobinę histeryczny i mocno zalatuje szpitalem nie tylko dla umysłowo chorych, lecz także dla między innymi zarobaczonych i zainfekowanych kiłą jednostek. Mieszają się w nim wpływy czysto core’owe z gore’owymi, generując szaloną i brutalną karuzelę. Od szalonych blastów, poprzez mielące i miażdżące riffy, do nagłych zwolnień… i tak bez przerwy przez dwadzieścia minut. Produkcja ta, jest całkiem zróżnicowanym grind’em, który sowicie polewa krwią, rzuca mięsem, ale też potrafi wprawić w zdumienie anarchistyczną skocznością. Panowie leczą bezkompromisowo, brutalnie, ale czułe akcenty również na „Grindcorization” mają miejsce, bo przecież nie można pacjenta zrazić tylko zachęcić. Chcecie się trochę podleczyć lub zupełnie ozdrowieć? Jeśli tak to sięgnijcie po tą pigułkę, może Wam pomoże, a na pewno nie zaszkodzi, gdyż chyba na tym padole jak i z nami nie będzie już gorzej.

shub niggurath




czwartek, 30 stycznia 2025

Recenzja Exul „Path to the Unknown”

 

Exul

„Path to the Unknown”

Defense Rec. 2022

Debiutancki krążek Exul ma już ciut ponad dwa lata. Wydawca jednak najwyraźniej kapkę zamulił, gdyż w moje ręce materiał ten trafił dopiero teraz. Jak to się mówi, lepiej późno niż za późno, tym bardziej, że jest to wydawnictwo o którym wspomnieć wypada. Dlaczego? Choćby dlatego, że chłopaki grają thrash (taki dla trampkarzy), a ta muzyka jest na krajowym rynku w zdecydowanie niedoceniana. Zresztą, tak po prawdzie, wydawcy często nawet nie słuchają nadesłanych do ich siedziby promówek z tego gatunku, zakładając z góry, że „to się i tak nie sprzeda”. Są jednak na tym łez padole jednostki, które mają to w dupie, i wydają zespoły bez owych kalkulacji. I to właśnie dzięki Defense Records możemy cieszyć się takimi brylancikami jak Exul. Brylancik to co prawda jeszcze nie do końca oszlifowany, jednak bardzo mocno rokujący. Największą siłą nośną „Ścieżki w Nieznane” są riffy! Ptasi duet Wróbel – Sroka wycina tutaj takie akordy, że czapki z głów. Żadne tam przynudzajki, tylko ostre jak brzytwa cięcie po strunach, przesiąknięte agresją, z jednoczesnym zachowaniem bardzo dużego stężenia chwytliwości. Wpadające w ucho melodie wzbogacane są ponadto świetnymi solówkami, przy których dosłownie można odjechać wehikułem czasu. W pas kłaniają się lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte, oraz klasycy, głównie zza oceanu (patrz: Forbidden, Vio-Lence, Testament czy Death Angel). Świetna jest dynamika tych kompozycji, a ponadto panowie nie zapomnieli, że aby utwór thrashowy był dobry, to wypada zadbać o odpowiednio śpiewne fragmenty, które to można sobie wykrzyczeć z kolegami przy zimnym piwku, tudzież pod sceną. Jak już o refrenach, to trzeba też dodać, że Boguś Sroka ma fantastycznie pasującą do całości barwę wokalną.  A że drze ryja z prawdziwą pasją, to aż się chce (po raz kolejny) pośpiewać razem z nim. „A jak to brzmi?”, zapytacie. Ano fantastycznie. Naprawdę, niczego bym na tych nagraniach nie zmienił, bo niczego im nie brakuje. Wszystko cyka jak w zegarku (nawet basik fajnie się chwilami wychyla), i to tym najlepszej marki. Czemu zatem zaznaczyłem, że ów brylancik jest jeszcze nieoszlifowany? Bo nie chcę za bardzo chwalić chłopaków po jednej płycie. Jeśli następna będzie przynajmniej tak samo dobra, to szczerze potwierdzę, że ono mamy kolejną wyśmienitą thrashową kapelę na polskiej ziemi. Kto jeszcze nie zdążył „Path to the Unknown”  sprawdzić, a lubi wspomniany gatunek, powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.

- jesusatan




Recenzja Sinner Rage „Powerstrike”

 

Sinner Rage

„Powerstrike”

Dying Victims Productions 2025

Istnieją od niedawna, bo debiutowali w zeszłym roku demówką. W lutym, ten hiszpański kwintet wraca z pierwszą płytą, na której zamieścili osiem kawałków w heavy metalowym tonie. W gruncie rzeczy to klasyczne granie z dużymi naleciałościami hard rocka i glam metalu, którego pełno było swego czasu w MTV. Odznacza się bardzo dużą melodyjnością, charakterystyczną dla tego gatunku rytmiką co składa się na jego niezobowiązującą formę, która nie nastręcza żadnego kłopotu z jego odbiorem. Chwytliwe refreny, aksamitny głos wokalisty, krótkie harmonijne solówki i balladowe wtrącenia to właśnie obraz „Powerstrike”. Muzyka zagrana naturalnie, płynąca lekko i bez pośpiechu. Sinner Rage posiada ostre brzmienie, energiczną sekcję rytmiczną, dwie gitary prowadzące między sobą dialog oraz niezły wokal więc wszystko się tu zgadza. Ekspresyjna i relaksacyjna muza, która przywołuje młodzieńcze lata, kiedy to zgłodniały fan metalu mógł zobaczyć w telewizji jedynie Saxon, Queensrÿche czy też Mötley Crüe. Jak u tych kapel tak i u Hiszpanów mamy do czynienia z przestrzenną i delikatnie atmosferyczną gędźbą, której piosenki oparte na utartym schemacie, zwrotka, refren, zwrotka, solo, porywają bez trudu do tańca, ale też delikatnie podrapać potrafią. Płyną w zmiennym tempie i z różnym natężeniem. Tylko niekiedy ciężkością i agresywnością zbliżają się do heavy metalowych klimatów i są to raczej krótkie momenty. Sinner Rage stawia raczej na przebojowość i delikatność, co wykreowało finezyjne i o ekstatycznym usposobieniu utwory. Jak dla mnie trochę jest tu zbyt anemicznie i w związku z tym dodałbym trochę kopa, ale wielbiciele takiego grania z pewnością uznają ten album za dobry początek.

shub niggurath




wtorek, 28 stycznia 2025

Recenzja Sacrifice „Volume Six”

 

Sacrifice

„Volume Six”

High Roller Rec. 2025

Cholera, trzeba przyznać, że niektórzy przedstawiciele najstarszej gwardii trzymają się naprawdę nieźle. Po recenzowanym tutaj jakiś czas temu ostatnim krążku Necrodeath, dziś na warsztat wziąłem kolejnych „staruszków”. Sacrifice, po reaktywacji w dwa tysiące szóstym, nagrali całkiem niczego sobie „The Ones I Condemn”, po czym na długi czas zamilkli. Aż do dziś, kiedy to dostarczają swój szósty pełen materiał, zatytułowany adekwatnie „Volume Six”. Szesnaście lat… Wiele przez tak długi okres czasu może się zmienić, zwłaszcza kiedy na skroni włos już siwieje. Jednak nie u Kanadoli. Nowe nagrania to… stary, klasyczny Sacrifice. Dokładnie taki, jakiego chcieliby posłuchać fani tego zespołu. Nie mam bynajmniej na myśli, że jest to płyta zrobiona na zamówienie, albo będąca narzędziem do odcinania kuponów. Może właśnie dlatego panowie tak długo kazali nam na nią czekać, bo ona jest najzwyczajniej w świecie świeża i naturalna. Owszem, jest na niej kilka momentów słabszych, głównie w postaci utworów wolniejszych. Stanowią one jednak niewielki ułamek całości. Większość „Volume Six” to średnie i szybkie tempa i klasyczne kanadyjskie riffowanie. Niejednokrotnie Sacrifice wchodzą na wysokie obroty, a wtedy dosłownie ogień bucha z głośników. Muzycy, jak na doświadczonych przystało, nie poszli na łatwiznę, tylko po raz kolejny udowodnili, że komponować to oni jeszcze potrafią, nie zapomnieli jak się śmiga kostką po strunach, nie straszny im reumatyzm czy bóle kręgosłupa. Niektóre numery zagrane zostały na takim speedzie, jakby nie miało być jutra a chłopaki chcieli jeszcze raz pokazać, dlaczego są żywą legendą thrash metalu. Takim utworem jest choćby otwierający płytę „Comatose”, acz i tak nie jest to najlepszy fragment „Volume Six”. Dla mnie jest nim zamykacz, „Trapped in a World”, bardziej punkowy, w chuj szybki i chwytliwy. A zaśpiewał na nim gościnnie Brian Taylor, człowiek odpowiedzialny za współpracę (choć bardziej od technicznej strony) z takimi zespołami jak Razor, Slaughter, czy Sacrifice właśnie. Mówię wam, przy tej piosence zostaniecie porozrzucani po całym pokoju a ściany zaczną pękać. Jeśli jesteście fanami Sacrifice, to pewnie i tak sięgniecie po te nagrania, lecz mogę wam zaspojlerować, że się na pewno nie zawiedziecie. Bardzo dobry thrash zagrany przez zasłużony dla sceny zespół. A pomyśleć, że inni czasem starzeją się w uwłaczający ich wcześniejszej twórczości sposób…

- jesusatan




Recenzja Nekrodeath Funeral „Cemetery Rituals”

 

Nekrodeath Funeral

„Cemetery Rituals”

Fallen Temple 2025

Oto lubelski projekt, w którego skład wchodzą Perversor, Xaos Oblivion i Opium. Ich ksywy są zapewne znane, gdyż są to członkowie i były perkusista Demonic Slaughter. Właśnie wydali płytę pod szyldem Fallen Temple, którą każdy wielbiciel mrocznych dźwięków powinien mieć w swojej kolekcji, bowiem muzyka jaka znalazła się na tym debiucie to black metal w średnim tempie, przywołujący swym brzmieniem i niesamowicie upiornym usposobieniem, piwniczne widziadła. Całość zaczyna się od posępnego introsa, po którym rozpoczyna się zalatujące stęchlizną i odwiecznym złem misterium. Nekrodeath Funeral wykreował je za pomocą niewyszukanych, ale skrajnie sugestywnych riffów, które płyną spokojnie przed siebie, hipnotyzując poprzez snujące się posuwiste i dość jednostajne akordy. Na pierwszy plan wysuwają się tutaj ostre i surowe gitary wraz z diabelskimi wokalami, które przysłaniają nieco, nadającą im rytualny rytm, sekcję rytmiczną. Wydźwięk tego materiału jest iście sataniczny i brudny. Słuchając go przenosimy się do wilgotnej krypty, w której odbywa się ta wynaturzona ceremonia wypełniona przytłaczającym i powodującym ciarki na plecach black metalem, zapodanym przez tych trzech panów z Lublina. Nie kłaniają się oni współczesnym trendom i fundują nam podróż w czasie, przenosząc w lata dziewięćdziesiąte, kiedy to królowało proste i obskurne granie, które sprowadzało na ziemię czerń i bezduszną wrogość wobec wszystkiego co „dobre”. Niezwykle wżerający się w jestestwo krążek, wypełniony po brzegi złem i uwielbieniem dla Rogatego i jego Zastępów. Wprowadza w trans niczym Von, generując zwartą ścianę chropowatej fonii, wypluwając przy tym z siebie najgorsze plugastwa w odpowiednim kierunku. Prymitywny w swym wyrazie bleczur o bazyliszkowatej barwie i takim spojrzeniu. Tylko dla wąskiego grona odbiorców, którzy wielbią czarci i przytłaczający klimat, w którym nie ma miejsca na zbędne ozdobniki, bo na „Cemetery Rituals” liczy się tylko bluźniercza modlitwa i „Przysięga Czarnej Krwi”. Fantastyczny album o zaskakującej końcówce wysmażył Nekrodeath Funeral. Mam nadzieję, że nie był to tylko jednorazowy wybryk i czekam na kolejne.

shub niggurath




Recenzja Mordhell „Hatred for Mankind”

 

Mordhell

„Hatred for Mankind”

Antychryst Rec. 2025

Mordhell przedstawiać nikomu nie trzeba. A jak ktoś nie zna, to bardzo proszę, grzecznie, wypierdalać, nadrobić poważne zaległości i dopiero wówczas wrócić. Co mnie osobiście uświadamia w przekonaniu, że chłopaki dłubią wyłącznie swoje, zresztą od ponad dwóch dekad, i w dupie mają jakąkolwiek modę czy popularność, to fakt, że nadal nagrywają demówki. Demówki, kurwa! „Hatred for Mankind” to kolejne ich tego rodzaju wydawnictwo, zawierające cztery kawałki, czyli jakieś osiemnaście minut muzyki. Czy Mordhell czymkolwiek nowym zaskakuje? No nie wydaje mnie się. Chyba, że takim małym prztyczkiem w nos jest nieco szersze zastosowanie klawiszy. Pojawiały się one już uprzednio, aczkolwiek stanowiły zazwyczaj niewielki dodatek. Na tym wydawnictwie pełnią zdecydowanie ważniejszą rolę. Jeśli jednak myślicie, że Mordhell poszli w symfonię, to mocno was rozczaruję. Owe klawiszowe smugi stanowią jedynie tło, mimo iż często obecne, to bardzo delikatne, a jednocześnie mocno podkreślające klimat kompozycji. Kompozycji tradycyjnie norweskich, bowiem stamtąd od zarania dziejów inspiracje czerpią chłopaki z Poznania. Nie ma chyba sensu po raz kolejny wymieniać przy tej okazji nazw zespołów, z którymi kojarzyć się może Mordhell. Tym bardziej, że będąc obecnymi na scenie przez tak długi czas, wykształcili sobie swój własny styl. Oparty na prostocie, kanciapowym brzmieniu i totalnym „fuck off’ie” do wszelkich obowiązujących reguł czy panującej mody. Tą muzykę albo kocha się całym sercem, albo totalnie olewa, i to jest chyba zrozumiałe zarówno dla samych twórców jak i odbiorców. Będąc fanem starej szkoły, na tamtej muzyce dorastającym, „Hatred for Mankind” jest dla mnie kolejną porcją cudownego eliksiru sprawiającego, że czuję się młodszy o trzy dekady. Co ja mogę więcej o tym materiale napisać? Ze jest kwintesencją black metalu? Że genialne są wokale? Że riffy to czysta klasyka? Że klasyczna surowizna? Dajcie spokój. Mordhell to uznana marka. Oni nie strzelają baboli. Kupujcie to demo, bo to black metal taki, jakim być powinien zgodnie z zapisaną dawno temu przez klasyków definicją.

- jesusatan

Recenzja Raüm „Emperor Of The Sun”

 

Raüm

„Emperor Of The Sun”

Les Acteurs De L’Ombre Productions 2025

Raüm to belgijski kwartet, który powstał w 2020 roku. Trzy lata później wydali debiut, a w ostatniej dekadzie lutego roku obecnego ukarze się ich drugi krążek. Panowie grają post black metal, ale na szczęście nie ma on nic wspólnego z rozwodnionymi, hipsterskimi produkcjami, które od dłuższego czasu zalewają scenę. Na „Emperor Of The Sun” dominują chłodne tremolo, które zagrane w zapętlony sposób kreują dość hipnotyczną rogaciznę. Melodyjność kompozycji jest stonowana i kieruje się w posępne rejony nie mając w sobie nic z ckliwości ostatnio modnego sposobu na bleka. Belgowie potrafią także dziko przyspieszyć, rezygnując na moment z jednostajności na rzecz szalonego kostkowania, które chwilami swą agresywnością przypominają skandynawskie ujęcie, mrożąc i sprowadzając sporo mroku. Ogólnie rzecz biorąc to czysty black metal w pełni nawiązujący do drugiej fali, w którym nie brak zmian tempa, mrocznego klimatu i wściekłości. Chyba tylko dlatego Raüm określony został jako „post”, że w między „norweskie” riffy wplata trochę atmosferycznych zwolnień, które w żaden sposób nie mogą kojarzyć się z sentymentalnymi bzdurami, ponieważ są one spowite czarną melancholią i przytłaczają po mistrzowsku. Owszem, Raüm trochę okresowo odlatuje i akordy niosą wtedy ze sobą trochę modernistycznej, kosmicznej aury, ale bardziej upodabnia to ich black metal do produkcji francuskich, odznaczających się właśnie tą specyficzną nieuchwytnością i międzygwiezdnym mistycyzmem. Najnowsza płyta tej brygady z pewnością nie nudzi, gdyż ta czwórka muzyków zadbała o to i serwuje nam na niej różnorodne tempa, zmieniające się kostkowanie i każde o innym natężeniu i usposobieniu, od chmurnego i dusznego do brutalnych i nieokiełznanych ataków. Tradycyjnie zimny i chropowaty black metal we współczesnej formie, która zupełnie nie zepsuła jego fundamentu, a dodała mu depresyjnej klimatyczności. Lodowate, jazgotliwe gitary, dobrze słyszalna sekcja z mocnymi bębnami i warkotliwe wokalizy, a wszystko w odpowiednich momentach okraszone nienachalnymi klawiszami. Nie kłania się nikomu i nie podlizuje, tylko robi swoje. Taki dekadencki post black metal to ja rozumiem. Polecam, niezła produkcja.

shub niggurath

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Recenzja Defunto „El Presagio / Demo 2021”

 

Defunto

„El Presagio / Demo 2021”

Fallen Temple 2025

Ledwo co wyczołgałem się spod rodzimej lokomotywy pod tytułem Mental Funeral, jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, a tu z przeciwnej strony nadjechał kolejny walec, po którym już się chyba nie podniosę. Nie wiem ile to jest po kostarykańsku „De”, ale musi że z milion. Bo tylko wówczas nazwa zespołu jest adekwatna do ciężaru muzyki zawartej na tym srebrnym krążku. Jak zapewne zauważyliście, tytuł wydawnictwa będącego tematem dzisiejszego tekstu jest łamany. Jest to bowiem kompilacja zawierająca zeszłoroczną EP-kę, jak i nagrane trzy lata wcześniej demo. Obie te sesje zaowocowały łącznie czterema utworami o łącznym czasie trzydziestu dwóch minut. Jeśli chodzi o brzmienie, to nie jest ono jakoś drastycznie różne, dzięki czemu całości słucha się de facto jak spójnego materiału. W obu przypadkach są to nagrania typowo demówkowe, o piwnicznym, albo raczej grobowym rodowodzie. Gdybym powiedział, że brzmienie jest organiczne, to musiałbym dodać, że żywo organiczne, z całą masą larw i innego robactwa toczącego zgniliznę. Rozkład. Tak, rozkład. To jest to, co w pierwszej linii charakteryzuje dźwięki Defunto. Akordy wybrzmiewają tutaj bardzo powoli, i to nawet biorąc pod uwagę death/doom metalowe standardy. Zespół nie bawi się w wymyślne melodie, lecz za cel nadrzędny postawił sobie stworzyć najbardziej ohydną, cuchnącą trupem atmosferę bagiennego cmentarza na jakimś zapomnianym zadupiu. Pomiędzy poszczególnymi uderzeniami w struny (a nierzadko można sobie w międzyczasie wstawić wodę na kawę) wybrzmiewa głęboki, niczym dochodzący spod ziemi growl, który gdzie indziej wspierany jest przez topielczy śpiew. Nie ma tutaj też zbyt wielu zwrotów akcji, bowiem sącząca się z tej muzyki choroba atakuje w tempie z góry ustalonym, wyniszczając tkankę mózgową bardzo sukcesywnie. Jedynym ozdobnikiem jest klawiszowy wstęp (i zakończenie) do „Synodus Horrenda”, oraz mówione żeńskie wokale w tymże. Panowie na swojej EP-ce nagrali też cover Beyond Belief, który to, obok Thergothon czy Encoffination, jest sporą podpowiedzią  do tego, co im w głowach w chwili tworzenia towarzyszyło. Dla maniaków wspomnianych zespołów ta kompilacja to pozycja obowiązkowa. A ja będą niecierpliwie wypatrywał pełniaka, bo uwielbiam takie granie.

- jesusatan




niedziela, 26 stycznia 2025

Recenzja Walnut Grove DC „Deeper”

 

Walnut Grove DC

„Deeper”

Autoproduction Asso District Prod 2025

 


Znacie tą francuską kapelę? Bo ja pierwszy raz na nich wpadłem, a istnieją już od 2010 roku. Grają we czwórkę, ale jak! Stoner metal w ich wykonaniu to jest gratka! To żywa muzyka łącząca w sobie brudny rock’n’roll i tradycyjny „złom” z lat siedemdziesiątych. Dynamika, przester gitar, zapiaszczony bas i dudniące beczki to klasyczna naparzanka, przy której nie da się nie wcisnąć pedału gazu w podłogę, jadąc samochodem przy dźwiękach tej płyty. Przy tych melodiach, bujających riffach i rozkosznie gniotącej sekcji rytmicznej chce się pędzić bez końca. To potężny wybuch energii, który swą agogiką i chwytliwością jest ogromnie zaraźliwy. Włączając te siedem kawałków, z których składa się „Deeper”, podpisujecie cyrograf z Diabłem. Wciągnie on Was głęboko w te uzależniające swą psychodelią i bluesowym vibem tony, których będziecie musieli słuchać już zawsze. Chropowaty metal, surowy i obdarty z wszelkich ozdobników. Ma ochotę na imprezkę w dusznym lokalu, w oparach wódki i papierosowego dymu, aby poswawolić w anarchistycznym stylu. Emocjonalnie i w szorstki sposób zagrany, mocno kojarzy się z dokonaniami Lemmy’ego i jego kumpli. Walnut Grove DC według mnie to taki trochę współczesny Motörhead, tyle że na sterydach. Odpowiednio flejtuchowaty, zagęszczony, dociążony i zbrutalizowany doomowatym brzmieniem wraz z fantastycznym śpiewem wokalisty, który niby na odpierdol wypluwa z siebie słowa, robi niezły rozpierdol, ale także w spokojne rytmy również potrafi zawędrować i pokołysać ciężkimi harmoniami. To chyba już trzeci album tej czwórki francuzów, który swym tradycyjnym brzmieniem, klasycznymi aranżacjami smaga po plecach i wali po łbie. Stary dobry rock w metalowej odsłonie, o organicznej barwie i zapodany z buta. Bez zbędnych udziwnień i niebywale naturalny. Yeah! Pić whisky, palić trawę i gaz do dechy! Świetny krążek, który z pewnością zadowoli niejednego stoner’owego maniaka. Polecam, bo słuchanie takiej muzy to super przyjemność.

shub niggurath




Recenzja Mental Funeral „Demo MMXXV”

 

Mental Funeral

„Demo MMXXV”

Independent 2025

Wiadomo z czym kojarzy się “Mental Funeral”. Jeśli jednak zasugerujecie się tym, co mi przyszło na myśl w pierwszej chwili, to się srogo zdziwicie. Poznaniacy nie mają bowiem wiele wspólnego z autorami klasycznego albumu. Ich demo, które to wydane zostało chwilę temu w formie taśmy (i z tego co wiem, wyprzedało się na pniu w przeciągu kilku dni), zawiera trzy kompozycje zamykające się w dwudziestu czterech minutach.  Jeżeli zastanawiacie się, z czym zatem mamy tutaj do czynienia, to podpowiem – spójrzcie na logo. Mówi ono całkiem sporo, zwłaszcza jeśli zwrócimy uwagę na gęstą, ściekającą z zagmatwanych liter flegmę. To demo to, mówiąc kolokwialnie, faktycznie „samo gęste”. I to gęste (słowo to powtarzam po raz trzeci celowo) po całości. Mental Funeral grzebią w gatunku, który na naszym rodzimym poletku nie jest zbytnio kultywowany. Przynajmniej nie masowo. No to do brzegu. Te trzy kawałki to tłusty jak lokomotywa z wiersza Tuwima sludge / doom metal. Ociężały tak cholernie, że choćby przyszło tysiąc atletów, to ten tankowiec wypełniony po brzegi szlamem i tak by zatonął. „Demo MMXXV” to zawiesina riffów w klimacie Winter czy Thergothon, z bardzo mocnym sludge’owym podkuciem. Wizja narkotycznych oparów idealnie miesza się tutaj z potężnym, niczym uderzenie kafarem w twarz, doom metalowym ciosem gatunku wagi ciężkiej. Niewiele w tych piosenkach melodii do zanucenia. Już prędzej do odpłynięcia w inny wymiar, niczym po zażyciu środków odurzających, tudzież pobujania się w transowym rytmie. Nie znaczy to, że melodii w tych dźwiękach w ogóle nie ma. Owszem, ona jest, jednak przypomina coś na kształt BBF’ki przyprowadzonej na wieczór kawalerski uwielbiającego „wieszaki” przyszłego pana młodego. Piosenki Mental Funeral są jak walec, miażdżący bezlitośnie nasz umysł i robiący z niego papkę. A towarzyszący im grobowy growl jeszcze bardziej wciąga słuchacza pod powierzchnię, gdzie brakuje tlenu i robi się ciemno przed oczami. Bardzo dawno już nie słyszałem tak dobrego slugde doom metalu (choć tak po prawdzie chwilami bliżej tym nagraniom do funeral doom) wyplutego przez rodzimą scenę. Na pewno mogę stwierdzić, że Mental Funeral to ścisły top jeśli chodzi o tego typu zamulanie. Świetne demo, dające uzasadnione nadziej na coś jeszcze większego, co może nadejść w najbliższej przyszłości. I mam dziwną pewność, że tym razem się nie mylę.

- jesusatan




Recenzja Phrenelith „Ashen Womb”

 

Phrenelith

„Ashen Womb”

Dark Descend Records (2025)

 


Ależ Ci Duńczycy z Phrenelith mnie wkurwiają. Dwie płyty na koncie, każda inna, obie dobre, ale jakby zupełnie inne zespoły je nagrywały. Dlatego też nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po najnowszej propozycji Skandynawów. „Ashen Womb” zaskakuje słuchacza po raz kolejny, bo ponownie mamy do czynienia z materiałem, który śmiało mógłby być sygnowany jeszcze innym logiem niż Phrenelith. Jedynym wspólnym mianownikiem z poprzednim albumem jest spory blackmetalowy pierwiastek, ale to tyle z podobieństw. Panowie postanowili powrócić na deathmetalowe poletko, obierając przy tym zupełnie inny kierunek niż to miało miejsce na  „Desolate Endscape”. Mięsiste riffowanie i miażdżące zwolnienia z debiutu są tutaj praktycznie nieobecne. Zamiast tego słuchacz dostaje gar smoły który stopniowo leje się z głośników, pojawiają się apokaliptyczne, zakrzywione, monumentalne riffy na modłę tych granych przez Roberta Vignę. Immolation wydaje się być tutaj główną inspiracją, ale muzycy Phrenelith robią to po swojemu – jest mniej masywnie, mniej monumentalnie, mniej technicznie – tym razem warsztat instrumentalny stanowi tutaj odległe tło ustępując miejsca ogólnemu budowaniu klimatu, atmosfery zła i niepokoju.  „Ashen Womb” pomimo intensywności i gęstości zdaje się być albumem nadzwyczaj eterycznym, wręcz rozwodnionym w swojej immolationowości, ale przy tym zaskakująco skutecznym. Można odnieść wrażenie, że pojedynczym elementom czasem brakuje pomysłowości, jakości, pomysłu, siły rażenia, ale jednak posklejane w całość tworzą zaskakująco intrygującą historię, deathblackowy (bo jednak jest to album bardziej death niż blackmetalowy pejzaż upadku, beznadziei, nieuchronności czegoś negatywnego. Całość jest zadziwiająco monolityczna i trudno w tym przypadku mi wskazać momenty lub fragmenty, które są lepsze bądź gorsze. Niżej podpisanemu brakuje trochę w „Ashen Womb” mięska, zwolnień, zwrotów, punktów zaczepienia, które prowadziłyby tą narrację na jakieś nowe tory, łamały pewną monotonię i jednorodność tych kompozycji. Owszem, pojawiają się jakieś klawisze, czy spokojniejsze fragmenty, ale w moim odczuciu nie wnoszą one zbyt wiele do tych kawałków. Nie zmienia to faktu, że Phrenelith po raz trzeci nagrał album dobry i godny uwagi, choć – w moim odczuciu – chyba najsłabszy z dotychczasowych.

 

                                                                                                                                             Harlequin




sobota, 25 stycznia 2025

Recenzja Enema Shower „SEXcenti SEXaginta SEX”

 

Enema Shower

„SEXcenti SEXaginta SEX”

Necroeucharist Productions 2025

Dzień dobry państwu. Dziś chciałbym zaprezentować szanownemu gronu zespół ze Słowacji, który to właśnie wydaje drugą płytę nakładem Necroeucharist Productions. Trzech tworzących rzeczony twór osobników to zapewne mili sąsiedzi, dobrzy mężowie, poczciwi ludzie, co to muchy by nie skrzywdzili. Mają jednak, wbrew pozorom, swoje mroczne tajemnice. Otóż kiedy nikt nie widzi, schodzą do piwnicy i fantazjują sobie muzycznie o szatanie i zdziczałej kopulacji. Przebierają się przy tym w lateksowe maski, siateczkowe żonobijki, pasy z nabojami, takie tam bajery udowadniające, że normalni to oni jednak nie są. Teorię tę potwierdzają dodatkowo teksty do tworzonych przez nich dźwięków. Zerknijcie jedynie na tytuły. „Nuclear Satansex 666”, „Anal Funeral”, „Sex Sex Sex”, „Cum Upon the Altar”,  “Spermafrost” albo “This Empty Life Without Sasha Grey”. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to mamy tu do czynienia z goregrindem. Finezji w tym zatem niewiele, jako iż gatunek ten dość silnie ograniczony jest przez swoje ramy, a tych Słowacy raczej nie przekraczają. Zatem „SEXcenti SEXtigama SEX” to wydawnictwo na którym usłyszycie szaleńcze blasty, często podbijające rytm do banalnego riffowania, w niektórych partiach mocno szarpanego do pomachania łbem, gdzie indziej rozpędzonego na oślep do Napalmowych prędkości.  Żeby było tradycyjnie, wstęp do niektórych, krótkich, bo rzadko przekraczających trzy minuty kompozycji, stanowi jakieś intro w postaci filmowych sampli czy innych zboczonych efektów. Wokale też nie stanowią jakiegokolwiek novum. Pan Necro rzyga intensywnie i kompletnie nieczytelnie, a jedynie co da się z tekstu wyłapać, to „six six six”, tudzież „sex sex sex”, czyli generalnie wszystko się zgadza. Całość trwa trochę ponad pół godziny, co jest dawką wystarczającą, by po wybrzmieniu ostatniego dźwięku odejść od odtwarzacza z lekka odmienionym, czytaj: skrzywionym mentalnie. Drugi album Enema Shower to niezdrowa dawka perwersyjnego, satanistycznego wpierdolu. Dla miłośników wczesnego Haemorrhage, Gut, Gutalax czy Cock and Ball Torture będzie to pozycja do obowiązkowego sprawdzenia. Ci, którzy w gatunku nie gustują, przy „SEXcenti SEXtigama SEX” swojego zdania bynajmniej nie zmienią. Dziękuję państwu za uwagę.

- jesusatan


https://necroeucharistproductions.bandcamp.com/album/sexcenti-sexaginta-sex

Recenzja Ereb Altor „Hälsingemörker”

 

Ereb Altor

„Hälsingemörker”

Hammerheart Records 2025

Epicki viking metal nigdy nie leżał w kręgu moich zainteresowań, chociaż swego czasu trochę się tego słuchało, ale to było bardzo dawno temu. Dlatego też zupełnie nie znam tej szwedzkiej kapeli, która uprawia ten gatunek już od 2003 roku. Siódmego lutego wypuszczą na świat dziesiąty album i jeśli zaopatrzycie się w wydanie „deluxe”, to zgarniecie dziesięć numerów o łącznym czasie trwania ponad sześćdziesięciu minut. Jeżeli zdecydujecie się na zwykłą wersję to kawałków będzie siedem, co da trzy kwadranse muzyki. Wybór należy do Was. Granie Szwedów to żwawa i melodyjna gędźba, która czerpie z black i heavy metalu, a jej ciężkość oraz podniosły charakter nadaje jej także odrobinę doomowego sznytu. W ostatecznym rozrachunku do mainstreamowa nuta, która jest czysto zarejestrowana i pod określoną publikę skonstruowana. Szybkie kompozycje, poprzecinane klimatycznymi zwolnieniami i folkowymi wtrąceniami. Okraszone dużą dozą klawiszy, chwytliwymi solówkami i mocnymi wokalami, które występują tutaj w zarówno czystej jak i brutalniejszej formie. Szybkie i chwytliwe riffy, snując z wokalistą skandynawskie opowieści z dawnych czasów chwytają za gardło i powodują, że serce rośnie. Nie jest to jednak aż tak do końca muzyka łatwa i przyjemna, bo połączenie ciężkich riffów, które mkną przed siebie przy akompaniamencie soczystych bębnów z zimnymi akordami, generują momentami dość złowieszczy klimat, który rozrzedzają nieco syntezatorowe tła, kierując te aranżacje w melancholijne, ale i również celebracyjne rejony, ponieważ to w końcu metalowy hołd złożony północnoeuropejskiej kulturze. Czubiasto wypełniony filmowymi wręcz melodiami, bitewnymi i homeryckimi galopadami, które potrafią nagle opaść w ślimacze i poetyckie zwolnienia. Czego byśmy sobie nie zażyczyli od tego typu metalu, dostaniemy za pośrednictwem „Hälsingemörker” i to z nawiązką. Jeśli kochacie drugą połowę ery Bathory, a także uwielbiacie wchodzące jak w masło chwytliwości w wikińskich klimatach, to ten krążek jest dla Was.

shub niggurath




piątek, 24 stycznia 2025

Recenzja Sleep Paralysis „Sleep Paralysis”

 

Sleep Paralysis

„Sleep Paralysis”

I, Voidhanger Rec. 2025

Dość dawno już nie zaglądałem do ogródka I, Voidhanger Records, a przecież kto label zna, ten wie, że dzieje się tam zawsze coś ciekawego, odmiennego, niezwykłego. Tym razem trafił mi się projekt kolesia z amerykańskiego Cerulean (choć tak po prawdzie, to nazwa ta nic mi nie mówi), który to postanowił dać upust swoim awangardowym wizjom. To, co stworzył na „Sleep Paralysis” to muzyka dziwna i popierdolona, absolutnie nie dająca się skategoryzować. Przy okazji bardzo ciężka w odbiorze, albo mówiąc wprost, od pierwszej chwili odrzucająca. Te jedenaście numerów to wariacje na wszelkie możliwe sposoby i z użyciem różnorodnych środków. Bardzo często silnie ze sobą kontrastujących i pochodzących z bardzo odległych źródeł. Bardziej to w sumie brzmi jak żywa improwizacja niż zaplanowany i logicznie poskładany materiał, i w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby taka była tych piosenek geneza. Mamy tu elementy black metalu, jazzu, sporą ilość pianina wygrywającego jakieś schizofrenoidalne melodie, dziwne wstawki komputerowe, blasty i mega techniczne połamańce. Szczerze, w głowie może się zakręcić i ciężko to wszystko ogarnąć. Jednocześnie roztaczane przez muzyka wizje są koszmarnie przerażające, a dobrany do muzyki szyld idealnie do niej pasuje. Wspomniałem przez chwilą o melodiach. Kurwa, to weź coś z tego zanuć, skoro ich linia zmienia się, łamie, skręca w bok albo w tył, dosłownie co kilka – kilkanaście sekund. A co pół minuty wyskakuje jakiś kolejny potwór z szafy, który w strukturach utworów robi generalne przemeblowanie i sam już nie wiesz, czego słuchasz, gdzie skończyłeś i czy do domu daleko. No weźmy taki „Helplessness”. Najpierw mamy szepty przy akompaniamencie równolegle grającej gitary i pianina, z jakimś ambientowym dźwiękiem w tle, tempo przyspiesza coraz bardziej, by w połowie utwór zmienił się, i to gwałtownie, na zasadzie przełączania stacji radiowej, w jakąś muzyczkę relaksacyjną. „Relaksacyjną”, kurwa... Tak relaksacyjną, że pierdolca idzie dostać. Po chwili wjeżdża z kolei eksplozja blastów i narkotyczne linie gitarowe. A na koniec, przy niemal całkowitym wyciszeniu słychać falującą gitarę, która to kompozycję zamyka. Ja pierdolę, o co chodzi? Jedyne co jest na tej płycie w miarę normalne, to wokale. Choć też mocno zróżnicowane, balansujące od szeptu, przez wrzaski po głębszy growl. Kiedyś czytałem, że ponoć w bazie Guantanamo puszczano islamskim więźniom płyty Slayer. Przy Sleep Paralysis słuchanie „Reign In Blood” to mały pikuś. Ten album trwa ponad trzy kwadranse i naprawdę można się przy nim zmęczyć, albo zwariować. Lubię awangardę, nawet bardzo. Lubię improwizacje. Jednak to, na co wystawił mnie Amerykanin to już jest lekkie przegięcie i coś zupełnie niestrawnego dla moich przeżartych przez alkohol zwojów mózgowych. Zrobiłem do tych nagrań dwa podejścia i się poddaję. Nie wiem jakim trzeba być masochistą, żeby to ogarnąć. Jeśli uważacie się za ludzi cierpliwych i otwartych na muzyczne innowacje, to zapraszam bardzo. Ciekaw jestem czy podołacie. Ja poległem.

- jesusatan




Recenzja Malacath „Eternal Roar Of The Thunder And Rain”

 

Malacath

„Eternal Roar Of The Thunder And Rain”

Eternal Death 2025

Malacath to solowy projekt niejakiego Lykos’a, któremu ostatnimi czasy na perkusji pomaga jego kolega Hiraeth. Panowie pochodzą z USA, a konkretnie z New Hampshire i w drugiej połowie lutego wydadzą piąty już album pod tym szyldem. To co na nim znajdziecie jest nastrojowym black metalem, a ci którzy uwielbiają takie klimaty będą szczęśliwi, bowiem „Eternal Roar Of The Thunder And Rain” trwa blisko godzinę. Składa się on z zaledwie czterech, długich kawałków plus krótki instrumentalny utwór na zakończenie więc czasu na pławienie się w jego sentymentalnych dźwiękach jest sporo. Ten amerykański bleczur skonstruowany jest w oparciu o drugofalowe wzorce, lecz opatrzono go nieco współczesnym, aksamitnym brzmieniem oraz mieszanką melodyjnych tremolo w stylu krakowskiej Mgły i tradycyjnie bujających akordów żywcem wyjętych z początków atmosferycznej norweszczyzny coś jak u Gehenna, a zwłaszcza z drugiego krążka tej kapeli. Piąteczka Malacath płynie w spokojnym tempie roztaczając słodko-gorzką aurę, smerając nas subtelnymi tremolando tudzież rozmarzoną solówką, a jak już się znudzi to serwuje klasyczne riffowanie, zamieniając się tym samym w troszeczkę groźniejszą bestię. Fantastycznie brzmią tutaj te zimne gitary i nieco górujące nad nimi beczki, które całkiem zdrowo łupią, zwłaszcza centralki. Zagęszczają one wraz z szeleszczącymi talerzami ten materiał, trzymając jego ulotność w ryzach i powodując, że nie rozpływa się on w nicość. Z tych delikatnie zalatujących doomową manierą rytmów wyłaniają się oczywiście wokale, które z wysiłkiem próbują wyjść na pierwszy plan, ale się to im nie udaje, bo warstwa instrumentalna skrzętnie im na to nie pozwala. Długim wydawnictwem poczęstował Malacath. Wypełnionym po brzegi epickimi i melodramatycznymi harmoniami, które płynąc w swym kołysankowym tempie, wpędzają w smutek. Są one sprawnie utkane i wytrwale wiercą dziurę w brzuchu, ale ja już kiedyś jedną w życiu miałem i zarosła, zamieniając się w pępek i to mi wystarczy.

shub niggurath


https://eternaldeath.bandcamp.com/album/eternal-roar-of-the-thunder-and-rain

czwartek, 23 stycznia 2025

Recenzja Necrotech „Necrotechnology”

 

Necrotech

„Necrotechnology”

Sentient Ruin Laboratories 2025

Jak widzę naklejkę Sentient Ruin Laboratories, to od razu zapala mi się lampka ostrzegawcza. Oczywiście sygnalizująca, że oto na horyzoncie pojawiło się coś potencjalnie interesującego. I rzadko się ta lampka myli. Amerykański label otwiera nowy rok debiutancką EP-ką Necrotech. Wydawnictwo to zawiera pięć ścieżek muzyki, którą można zaszufladkować jako industrialny death metal. W tym przypadku jest to praktycznie małżeństwo idealne. Co mam na myśli. A no to, że muzyka Brazylijczyków nie jest jedynie swoistym warkoczem, przeplataniem obu stylów i umiejętnym łączeniem śmierć metalowych riffów z industrialnymi wstawkami. „Necrotechnology” w wielu partiach idealnie te gatunki muzyczne stapia, tworząc z nich bardzo ciekawy i cholernie ciężki amalgamat. Gitary mielą tutaj w średnim, tudzież wolniejszym tempie, a towarzyszą im mechaniczne beaty z elektronicznymi dodatkami, przesterowanym wokalem i różnego rodzaju samplami czy jękami w tle. Muzyka Necrotech ma często wydźwięk rytualno apokaliptyczny i może budzić autentyczny niepokój. Idealnym tego przykładem jest „Reality? Existence?”. Idealnie pasuje to do poruszanych przez zespół tematów, jakimi są „nowy trzeci świat”, cyber dystopia, ujarzmianie jednostki przez nieuczciwą technologię, chciwość i militaryzm czy zanieczyszczenie. Gdzie indziej zespół przygnębia dźwiękami, jakby dochodzącymi z powierzchni apokaliptycznego świata, słyszanymi przez ostatnich przedstawicieli rodzaju ludzkiego kryjącymi się w głębokiej jaskini (patrz: wstęp do „Hateful Spectacle of Intolerance”). Są na tej EP-ce także momenty czysto industrialne, jak choćby „Deadly Industries”, chyba najbardziej energiczny kawałek, jednocześnie najmocniej nawiązujący do klasyków industrialu. Jeśli wyobrazicie sobie mieszankę Godflesh, Scorn z dodatkiem brytyjskiej stali z gatunku Bolt Thrower, to „Necrotechnology” jest mniej więcej wynikiem takiej fuzji. Mocno odhumanizowane to wizje, a przy okazji silnie oddziałujące na wyobraźnię. Ten materiał trwa zaledwie dwadzieścia minut, stąd też pozostawia nas w sporym niedosycie, ale jednocześnie zadanie swoje spełnia. Bo ja już wpisuję nazwę Necrotech do zeszytu i podkreślam grubym pisakiem na czerwono. Czekam na kolejne nagrania z wielką niecierpliwością. Jest potencjał w tym tworze, i to spory.

- jesusatan




Recenzja Faithxtractor „Loathing& The Noose”

 

Faithxtractor

„Loathing& The Noose”

Redefining Darkness Records 2025

Dziesiątego stycznia ukazała się piąta płyta tej kapeli z Cincinnati, w której „pierwsze skrzypce” gra znany z udziału w takich zespołach jak chociażby Acheron, Ash Thomas. To co umieścił na niej wraz ze Zdenką Prado jest oczywiście death metalem w czystej amerykańskiej postaci. Nic w sumie nowego na „Loathing& The Noose” nie znajdziecie, ale to w jakiej formie jest tutaj podany ten gatunek może robić wrażenie. To śmierć metal, który korzystając z tradycji tego gatunku końca lat dziewięćdziesiątych, generuje dość energiczne dźwięki o nieustannie zmieniających się strukturach. W tych zupełnie nieliniowych utworach kłębią się przeróżne rodzaje kostkowania, które co rusz zmieniają tempo i co za tym idzie natężenie. Wściekłość miesza się tutaj z doomowym, miarowym gnieceniem, które nagle potrafi przeobrazić się we wręcz wojenną zawieruchę, wypełnioną po brzegi ostrymi i świdrującymi riffami w jednej sekundzie zamieniającymi się w spazmatyczne solówki. Proceder ten trwa przez cały czas, fundując skrajnie brutalny i schizofreniczny rollercoaster. Intensywność tej muzyki jak i jej zmienność wywindowana jest dość wysoko i gwarantuje totalny bałagan w głowie. Klasyczne, miażdżące akordy przeplatają się z technicznym traktowaniem strun, tworząc gęstą i nieokiełznaną falę uderzeniową, która w połączeniu z gardłowym growlem Ash’a mieli i rozrywa przez około czterdzieści minut. Wyobraźcie sobie późniejszych Morbidów połączonych z Suffocation i Incantation z dodatkiem najdzikszych produkcji skandynawskiego bleka ostatniej dekady dwudziestego wieku. I co Wam wyszło? Bo mi ekspresowo trujący koktajl, po którym bebechy wywracają się na lewą stronę, a z mózgu robi się breja. Całość przy tym jest niesamowicie chwytliwa i wgryza się w uszy bez żadnego wysiłku, co potęguje atak tej wielogłowej hydry, gdzie każda z jej głów symbolizuje inny typ death metalowej naparzanki wykorzystany przy komponowaniu tego albumu. Morderczy wyścig ze śmiercią, o płynnie zmieniających się obliczach.

shub niggurath




wtorek, 21 stycznia 2025

Recenzja Hell Militia “Canonisation of the Foul Spirit”

 

Hell Militia

“Canonisation of the Foul Spirit”

Darkness Shall Rise 2025 (re-issue)

Dziś, tak dla odmiany, chwila retrospekcji. A to za sprawą Darkness Shall Rise Productions, nakładem której za chwilę ukaże się wznowienie debiutu Hell Militia, wydanego pierwotnie dwadzieścia lat temu. Jako iż od chwili premiery nigdy do tego krążka nie wracałem, postanowiłem sprawdzić, jak broni się on po latach. Cóż by tu można napisać, żeby zbytnio nie skłamać, ani nie przekoloryzować. „Canonisation of the Foul Spirit” bardzo wyraźnie zainspirowane jest debiutem Mayhem, czyli płytą niedoścignioną, będącą ścisłym top black metalu w moim życiu. Wystarczy wsłuchać się w pracę sekcji rytmicznej, czy też sposób riffowania, zwłaszcza w szybszych partiach, a nawet brzmienie, by wniosek nasunął się sam. Francuzi w podobny sposób budują chłodną atmosferę swoich kompozycji, jak żywo przypominającą klimat mroźnego księżyca i pogrzebowej mgły. Oczywiście nie są to działania metodą kopuj / wklej, lecz podobieństwo jest chwilami uderzające. I można by ten album nazwać takim młodszym bratem wspomnianego klasyka, gdyby nie fakt, iż Francuzi wplatają do swojej twórczości sporo fragmentów zdecydowanie wolniejszych. I to właśnie one są źródłem największego ogniska chorobowego. Przy powolnych, niezbyt skomplikowanych akordach, prym wiodą wówczas chore wokale, które mogą wywoływać poczucie obrzydzenia i mdłości. Gdybym miał je opisać bardziej szczegółowo, to znów musiałbym się jednak odwołać do płyty, o której już przed chwilą wspominałem. Mimo iż bardziej chropowate i zbliżone do klasycznego śpiewu blackmetalowego, to jednak sposobem artykulacji ponownie silnie kojarzące się z głosem z „De Mysteriis Dom Sathanas”. Album ten jest klasycznym przykładem na to, jak powinno się grać wariacje w temacie debiutu Norwegów i słucha się go naprawdę nieźle. Na deser mamy jeszcze cover Alice Coopera, co  jest wyborem, sami przyznacie, niecodziennym, a na pewno nie tak oklepanym jak choćby piosenki Bathory czy Celtic Frost. Po dwóch dekadach debiut Hell Militia nadal ma swoją siłę rażenia i na pewno nie trąci myszką. Jeśli zatem przegapiliście go w dniu premiery, to warto pójść akurat na tę lekcję historii, bo zapewniam, że jest całkiem ciekawa.

- jesusatan