niedziela, 26 stycznia 2025

Recenzja Phrenelith „Ashen Womb”

 

Phrenelith

„Ashen Womb”

Dark Descend Records (2025)

 


Ależ Ci Duńczycy z Phrenelith mnie wkurwiają. Dwie płyty na koncie, każda inna, obie dobre, ale jakby zupełnie inne zespoły je nagrywały. Dlatego też nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po najnowszej propozycji Skandynawów. „Ashen Womb” zaskakuje słuchacza po raz kolejny, bo ponownie mamy do czynienia z materiałem, który śmiało mógłby być sygnowany jeszcze innym logiem niż Phrenelith. Jedynym wspólnym mianownikiem z poprzednim albumem jest spory blackmetalowy pierwiastek, ale to tyle z podobieństw. Panowie postanowili powrócić na deathmetalowe poletko, obierając przy tym zupełnie inny kierunek niż to miało miejsce na  „Desolate Endscape”. Mięsiste riffowanie i miażdżące zwolnienia z debiutu są tutaj praktycznie nieobecne. Zamiast tego słuchacz dostaje gar smoły który stopniowo leje się z głośników, pojawiają się apokaliptyczne, zakrzywione, monumentalne riffy na modłę tych granych przez Roberta Vignę. Immolation wydaje się być tutaj główną inspiracją, ale muzycy Phrenelith robią to po swojemu – jest mniej masywnie, mniej monumentalnie, mniej technicznie – tym razem warsztat instrumentalny stanowi tutaj odległe tło ustępując miejsca ogólnemu budowaniu klimatu, atmosfery zła i niepokoju.  „Ashen Womb” pomimo intensywności i gęstości zdaje się być albumem nadzwyczaj eterycznym, wręcz rozwodnionym w swojej immolationowości, ale przy tym zaskakująco skutecznym. Można odnieść wrażenie, że pojedynczym elementom czasem brakuje pomysłowości, jakości, pomysłu, siły rażenia, ale jednak posklejane w całość tworzą zaskakująco intrygującą historię, deathblackowy (bo jednak jest to album bardziej death niż blackmetalowy pejzaż upadku, beznadziei, nieuchronności czegoś negatywnego. Całość jest zadziwiająco monolityczna i trudno w tym przypadku mi wskazać momenty lub fragmenty, które są lepsze bądź gorsze. Niżej podpisanemu brakuje trochę w „Ashen Womb” mięska, zwolnień, zwrotów, punktów zaczepienia, które prowadziłyby tą narrację na jakieś nowe tory, łamały pewną monotonię i jednorodność tych kompozycji. Owszem, pojawiają się jakieś klawisze, czy spokojniejsze fragmenty, ale w moim odczuciu nie wnoszą one zbyt wiele do tych kawałków. Nie zmienia to faktu, że Phrenelith po raz trzeci nagrał album dobry i godny uwagi, choć – w moim odczuciu – chyba najsłabszy z dotychczasowych.

 

                                                                                                                                             Harlequin




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz