Phrenelith
„Ashen Womb”
Dark Descend Records (2025)
Ależ
Ci Duńczycy z Phrenelith mnie wkurwiają. Dwie płyty na koncie, każda inna, obie
dobre, ale jakby zupełnie inne zespoły je nagrywały. Dlatego też nie wiedziałem
czego mogę się spodziewać po najnowszej propozycji Skandynawów. „Ashen Womb”
zaskakuje słuchacza po raz kolejny, bo ponownie mamy do czynienia z materiałem,
który śmiało mógłby być sygnowany jeszcze innym logiem niż Phrenelith. Jedynym
wspólnym mianownikiem z poprzednim albumem jest spory blackmetalowy
pierwiastek, ale to tyle z podobieństw. Panowie postanowili powrócić na
deathmetalowe poletko, obierając przy tym zupełnie inny kierunek niż to miało
miejsce na „Desolate Endscape”. Mięsiste
riffowanie i miażdżące zwolnienia z debiutu są tutaj praktycznie nieobecne.
Zamiast tego słuchacz dostaje gar smoły który stopniowo leje się z głośników,
pojawiają się apokaliptyczne, zakrzywione, monumentalne riffy na modłę tych
granych przez Roberta Vignę. Immolation wydaje się być tutaj główną inspiracją,
ale muzycy Phrenelith robią to po swojemu – jest mniej masywnie, mniej
monumentalnie, mniej technicznie – tym razem warsztat instrumentalny stanowi
tutaj odległe tło ustępując miejsca ogólnemu budowaniu klimatu, atmosfery zła i
niepokoju. „Ashen Womb” pomimo
intensywności i gęstości zdaje się być albumem nadzwyczaj eterycznym, wręcz
rozwodnionym w swojej immolationowości, ale przy tym zaskakująco skutecznym.
Można odnieść wrażenie, że pojedynczym elementom czasem brakuje pomysłowości,
jakości, pomysłu, siły rażenia, ale jednak posklejane w całość tworzą
zaskakująco intrygującą historię, deathblackowy (bo jednak jest to album
bardziej death niż blackmetalowy pejzaż upadku, beznadziei, nieuchronności
czegoś negatywnego. Całość jest zadziwiająco monolityczna i trudno w tym
przypadku mi wskazać momenty lub fragmenty, które są lepsze bądź gorsze. Niżej
podpisanemu brakuje trochę w „Ashen Womb” mięska, zwolnień, zwrotów, punktów
zaczepienia, które prowadziłyby tą narrację na jakieś nowe tory, łamały pewną
monotonię i jednorodność tych kompozycji. Owszem, pojawiają się jakieś
klawisze, czy spokojniejsze fragmenty, ale w moim odczuciu nie wnoszą one zbyt
wiele do tych kawałków. Nie zmienia to faktu, że Phrenelith po raz trzeci
nagrał album dobry i godny uwagi, choć – w moim odczuciu – chyba najsłabszy z
dotychczasowych.
Harlequin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz