Sleep
Paralysis
„Sleep Paralysis”
I, Voidhanger Rec. 2025
Dość dawno już nie zaglądałem do ogródka I,
Voidhanger Records, a przecież kto label zna, ten wie, że dzieje się tam zawsze
coś ciekawego, odmiennego, niezwykłego. Tym razem trafił mi się projekt kolesia
z amerykańskiego Cerulean (choć tak po prawdzie, to nazwa ta nic mi nie mówi),
który to postanowił dać upust swoim awangardowym wizjom. To, co stworzył na
„Sleep Paralysis” to muzyka dziwna i popierdolona, absolutnie nie dająca się
skategoryzować. Przy okazji bardzo ciężka w odbiorze, albo mówiąc wprost, od
pierwszej chwili odrzucająca. Te jedenaście numerów to wariacje na wszelkie
możliwe sposoby i z użyciem różnorodnych środków. Bardzo często silnie ze sobą
kontrastujących i pochodzących z bardzo odległych źródeł. Bardziej to w sumie
brzmi jak żywa improwizacja niż zaplanowany i logicznie poskładany materiał, i
w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby taka była tych piosenek geneza. Mamy tu
elementy black metalu, jazzu, sporą ilość pianina wygrywającego jakieś
schizofrenoidalne melodie, dziwne wstawki komputerowe, blasty i mega techniczne
połamańce. Szczerze, w głowie może się zakręcić i ciężko to wszystko ogarnąć.
Jednocześnie roztaczane przez muzyka wizje są koszmarnie przerażające, a
dobrany do muzyki szyld idealnie do niej pasuje. Wspomniałem przez chwilą o
melodiach. Kurwa, to weź coś z tego zanuć, skoro ich linia zmienia się, łamie,
skręca w bok albo w tył, dosłownie co kilka – kilkanaście sekund. A co pół
minuty wyskakuje jakiś kolejny potwór z szafy, który w strukturach utworów robi
generalne przemeblowanie i sam już nie wiesz, czego słuchasz, gdzie skończyłeś
i czy do domu daleko. No weźmy taki „Helplessness”. Najpierw mamy szepty przy
akompaniamencie równolegle grającej gitary i pianina, z jakimś ambientowym
dźwiękiem w tle, tempo przyspiesza coraz bardziej, by w połowie utwór zmienił
się, i to gwałtownie, na zasadzie przełączania stacji radiowej, w jakąś
muzyczkę relaksacyjną. „Relaksacyjną”, kurwa... Tak relaksacyjną, że pierdolca
idzie dostać. Po chwili wjeżdża z kolei eksplozja blastów i narkotyczne linie
gitarowe. A na koniec, przy niemal całkowitym wyciszeniu słychać falującą
gitarę, która to kompozycję zamyka. Ja pierdolę, o co chodzi? Jedyne co jest na
tej płycie w miarę normalne, to wokale. Choć też mocno zróżnicowane,
balansujące od szeptu, przez wrzaski po głębszy growl. Kiedyś czytałem, że
ponoć w bazie Guantanamo puszczano islamskim więźniom płyty Slayer. Przy Sleep
Paralysis słuchanie „Reign In Blood” to mały pikuś. Ten album trwa ponad trzy
kwadranse i naprawdę można się przy nim zmęczyć, albo zwariować. Lubię
awangardę, nawet bardzo. Lubię improwizacje. Jednak to, na co wystawił mnie
Amerykanin to już jest lekkie przegięcie i coś zupełnie niestrawnego dla moich
przeżartych przez alkohol zwojów mózgowych. Zrobiłem do tych nagrań dwa
podejścia i się poddaję. Nie wiem jakim trzeba być masochistą, żeby to ogarnąć.
Jeśli uważacie się za ludzi cierpliwych i otwartych na muzyczne innowacje, to
zapraszam bardzo. Ciekaw jestem czy podołacie. Ja poległem.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz