piątek, 24 stycznia 2025

Recenzja Sleep Paralysis „Sleep Paralysis”

 

Sleep Paralysis

„Sleep Paralysis”

I, Voidhanger Rec. 2025

Dość dawno już nie zaglądałem do ogródka I, Voidhanger Records, a przecież kto label zna, ten wie, że dzieje się tam zawsze coś ciekawego, odmiennego, niezwykłego. Tym razem trafił mi się projekt kolesia z amerykańskiego Cerulean (choć tak po prawdzie, to nazwa ta nic mi nie mówi), który to postanowił dać upust swoim awangardowym wizjom. To, co stworzył na „Sleep Paralysis” to muzyka dziwna i popierdolona, absolutnie nie dająca się skategoryzować. Przy okazji bardzo ciężka w odbiorze, albo mówiąc wprost, od pierwszej chwili odrzucająca. Te jedenaście numerów to wariacje na wszelkie możliwe sposoby i z użyciem różnorodnych środków. Bardzo często silnie ze sobą kontrastujących i pochodzących z bardzo odległych źródeł. Bardziej to w sumie brzmi jak żywa improwizacja niż zaplanowany i logicznie poskładany materiał, i w sumie nie zdziwiłbym się, gdyby taka była tych piosenek geneza. Mamy tu elementy black metalu, jazzu, sporą ilość pianina wygrywającego jakieś schizofrenoidalne melodie, dziwne wstawki komputerowe, blasty i mega techniczne połamańce. Szczerze, w głowie może się zakręcić i ciężko to wszystko ogarnąć. Jednocześnie roztaczane przez muzyka wizje są koszmarnie przerażające, a dobrany do muzyki szyld idealnie do niej pasuje. Wspomniałem przez chwilą o melodiach. Kurwa, to weź coś z tego zanuć, skoro ich linia zmienia się, łamie, skręca w bok albo w tył, dosłownie co kilka – kilkanaście sekund. A co pół minuty wyskakuje jakiś kolejny potwór z szafy, który w strukturach utworów robi generalne przemeblowanie i sam już nie wiesz, czego słuchasz, gdzie skończyłeś i czy do domu daleko. No weźmy taki „Helplessness”. Najpierw mamy szepty przy akompaniamencie równolegle grającej gitary i pianina, z jakimś ambientowym dźwiękiem w tle, tempo przyspiesza coraz bardziej, by w połowie utwór zmienił się, i to gwałtownie, na zasadzie przełączania stacji radiowej, w jakąś muzyczkę relaksacyjną. „Relaksacyjną”, kurwa... Tak relaksacyjną, że pierdolca idzie dostać. Po chwili wjeżdża z kolei eksplozja blastów i narkotyczne linie gitarowe. A na koniec, przy niemal całkowitym wyciszeniu słychać falującą gitarę, która to kompozycję zamyka. Ja pierdolę, o co chodzi? Jedyne co jest na tej płycie w miarę normalne, to wokale. Choć też mocno zróżnicowane, balansujące od szeptu, przez wrzaski po głębszy growl. Kiedyś czytałem, że ponoć w bazie Guantanamo puszczano islamskim więźniom płyty Slayer. Przy Sleep Paralysis słuchanie „Reign In Blood” to mały pikuś. Ten album trwa ponad trzy kwadranse i naprawdę można się przy nim zmęczyć, albo zwariować. Lubię awangardę, nawet bardzo. Lubię improwizacje. Jednak to, na co wystawił mnie Amerykanin to już jest lekkie przegięcie i coś zupełnie niestrawnego dla moich przeżartych przez alkohol zwojów mózgowych. Zrobiłem do tych nagrań dwa podejścia i się poddaję. Nie wiem jakim trzeba być masochistą, żeby to ogarnąć. Jeśli uważacie się za ludzi cierpliwych i otwartych na muzyczne innowacje, to zapraszam bardzo. Ciekaw jestem czy podołacie. Ja poległem.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz