Trwoga
„Triumphus Mortis”
Black Death Prod. 2025
Debiutancki album Trwogi ukazał się, nakładem tego
samego wydawcy, już sześć lat temu i prawdę powiedziawszy, zdążyłem o nim
całkowicie zapomnieć. Nie dlatego, że była to płyta słaba, bo tego jej zarzucić
nie można. Ona po prostu nie wybiła się z tego najbardziej zagęszczonego na
krajowym podwórku pułapu wydawnictw „dobrych”. Czas zatem na podejście numer
dwa, czyli „Triumf Śmierci”. W zasadzie jest to kontynuacja w linii prostej
tego, co zespół prezentował na swoim pierwszym pełniaku. Czyli prosty, by nie
powiedzieć chwilami banalny, surowy, zainspirowany drugą falą black metal w
klimatach północnych. Pomijając wszelkiego rodzaju ambientowe interludia,
których jest tutaj (wliczając „Intro” i „Outro”) aż sześć, a które są dla
zespołu taką małą tradycją, z czterdziestu minut wytłoczonych na krążku zostaje
nam tak naprawdę jakieś pół godziny. Wspomniałem, że jest to materiał
nieskomplikowany. Bo jest, a fakt ten bardzo udanie potęguje brzmienie, które
odzwierciedla podejście do tematu znane z początku lat dziewięćdziesiątych,
kiedy to starczyła kanciapa, czy jakaś piwnica, kilka mikrofonów, i nad
komputerową obróbka nikt się nie spuszczał. Można w zasadzie powiedzieć, że
chwilami nagrania te brzmią jak próba zagrana na setkę, bo i jakieś drobne
pomyłki się zdarzają, ale akurat dla mnie jest to jedynie duży plus. To, w jaki
sposób tu dudnią beczki, jak syfiasto dzwonią talerze, to jest esencja stylu w
czystej krasie. Co ciekawe, mimo tej piwniczności, materiał ten jest całkowicie
czytelny i żadne kiksy się nie zdarzają, nic nie ginie w tle a wszystkie
odegrane ścieżki są w stu procentach słyszalne. Same kompozycje z kolei nie są
może przejawem ponadnaturalnego oświecenia, bo wiele w nich riffowania nawet
dość… hmm, oklepanego, jednak w tym przypadku sprawdza się reguła, że jeśli
potrafisz umiejętnie używać starych środków, to swój cel osiągniesz. Trwoga nie
wchodzą w blasty, trzymając się przeważnie średniego tempa i strategii
budowania diabelskiego klimatu. Udaje im się to bardzo przyzwoicie, bo płyta
nie nuży i można na niej znaleźć solidną dawkę zarazy. Teksty ponownie
wykrzyczane zostały w języku polskim, i to w sposób bardzo emocjonalny,
aczkolwiek, podobnie jak sama muzyka, oszczędny pod względem stylistyki. Tyle
piszę o tej „prostocie”, lecz dodać muszę, że nie do końca jest to lo-fi black
metal. Rzecz w tym, że te bardziej chwytliwe melodie nie są na chama wypychane
na pierwszy plan, lecz odpowiednio przybrudzone i rozsądnie dawkowane.
Zbierając myśli do kupy, „Triumphus Mortis” jest płytą dobrą, może nawet nieco
lepszą od debiutu, ale obawiam się, że ponownie może utonąć. Dlaczego? Bo to
nie jest granie dla dzisiejszych słuchaczy. Tu nie ma wciągających tremolo czy
melodii pokroju Mgły. Nie ma eksperymentowania w kierunku „post”. To typowe,
niemodne granie, któremu wierni są po dziś dzień raczej nieliczni. Stąd też,
duży szacunek dla chłopaków, że robią swoje bez oglądania się na boki. Ode mnie
ten album ma pozytywną rekomendację, bo to prawdziwy black metal, a nie jakaś
popierdółka. Ale co wy z tym zrobicie, to już wasza sprawa. Na pewno sprawdzić
warto.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz