poniedziałek, 6 stycznia 2025

Recenzja Trwoga „Triumphus Mortis”

 

Trwoga

„Triumphus Mortis”

Black Death Prod. 2025

Debiutancki album Trwogi ukazał się, nakładem tego samego wydawcy, już sześć lat temu i prawdę powiedziawszy, zdążyłem o nim całkowicie zapomnieć. Nie dlatego, że była to płyta słaba, bo tego jej zarzucić nie można. Ona po prostu nie wybiła się z tego najbardziej zagęszczonego na krajowym podwórku pułapu wydawnictw „dobrych”. Czas zatem na podejście numer dwa, czyli „Triumf Śmierci”. W zasadzie jest to kontynuacja w linii prostej tego, co zespół prezentował na swoim pierwszym pełniaku. Czyli prosty, by nie powiedzieć chwilami banalny, surowy, zainspirowany drugą falą black metal w klimatach północnych. Pomijając wszelkiego rodzaju ambientowe interludia, których jest tutaj (wliczając „Intro” i „Outro”) aż sześć, a które są dla zespołu taką małą tradycją, z czterdziestu minut wytłoczonych na krążku zostaje nam tak naprawdę jakieś pół godziny. Wspomniałem, że jest to materiał nieskomplikowany. Bo jest, a fakt ten bardzo udanie potęguje brzmienie, które odzwierciedla podejście do tematu znane z początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to starczyła kanciapa, czy jakaś piwnica, kilka mikrofonów, i nad komputerową obróbka nikt się nie spuszczał. Można w zasadzie powiedzieć, że chwilami nagrania te brzmią jak próba zagrana na setkę, bo i jakieś drobne pomyłki się zdarzają, ale akurat dla mnie jest to jedynie duży plus. To, w jaki sposób tu dudnią beczki, jak syfiasto dzwonią talerze, to jest esencja stylu w czystej krasie. Co ciekawe, mimo tej piwniczności, materiał ten jest całkowicie czytelny i żadne kiksy się nie zdarzają, nic nie ginie w tle a wszystkie odegrane ścieżki są w stu procentach słyszalne. Same kompozycje z kolei nie są może przejawem ponadnaturalnego oświecenia, bo wiele w nich riffowania nawet dość… hmm, oklepanego, jednak w tym przypadku sprawdza się reguła, że jeśli potrafisz umiejętnie używać starych środków, to swój cel osiągniesz. Trwoga nie wchodzą w blasty, trzymając się przeważnie średniego tempa i strategii budowania diabelskiego klimatu. Udaje im się to bardzo przyzwoicie, bo płyta nie nuży i można na niej znaleźć solidną dawkę zarazy. Teksty ponownie wykrzyczane zostały w języku polskim, i to w sposób bardzo emocjonalny, aczkolwiek, podobnie jak sama muzyka, oszczędny pod względem stylistyki. Tyle piszę o tej „prostocie”, lecz dodać muszę, że nie do końca jest to lo-fi black metal. Rzecz w tym, że te bardziej chwytliwe melodie nie są na chama wypychane na pierwszy plan, lecz odpowiednio przybrudzone i rozsądnie dawkowane. Zbierając myśli do kupy, „Triumphus Mortis” jest płytą dobrą, może nawet nieco lepszą od debiutu, ale obawiam się, że ponownie może utonąć. Dlaczego? Bo to nie jest granie dla dzisiejszych słuchaczy. Tu nie ma wciągających tremolo czy melodii pokroju Mgły. Nie ma eksperymentowania w kierunku „post”. To typowe, niemodne granie, któremu wierni są po dziś dzień raczej nieliczni. Stąd też, duży szacunek dla chłopaków, że robią swoje bez oglądania się na boki. Ode mnie ten album ma pozytywną rekomendację, bo to prawdziwy black metal, a nie jakaś popierdółka. Ale co wy z tym zrobicie, to już wasza sprawa. Na pewno sprawdzić warto.

- jesusatan




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz