AU CLAIR DE LUNE
„Au Clair de Lune”
„Diaphanous
Deities”
Northern
Silence Productions 2022
Teraz
będzie trochę nietypowo, gdyż za jedną mańką napiszę o dwóch wydawnictwach,
które ukazały się w lutym 2022 pod sztandarami Northern Silence Productions.
Postanowiłem tak zrobić co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, primo oba
materiały nagrał ten sam zespół, czyli włoski Au Clair de Lune. Po drugie,
primo wydaje je ten sam label. Po trzecie, primo premiera obu wydawnictw miała
miejsce dokładnie w tym samym dniu (11.02.2022) i wreszcie po czwarte, primo, i
to chyba sprawa najważniejsza, muzyka, jaka znalazła się na „Au Clair…”
niewiele różni się od tej zawartej na „Diaphanous…”. Może inaczej. Pewne,
drobne różnice występują, ale jedynie na poziomie detali i w zasadzie są one mało
znaczące, żeby nie powiedzieć nawet, że nieistotne. Dobra, przejdźmy zatem teraz
do dźwięków, jakie znalazły się na tych krążkach. To, co tworzy persona
ukrywająca się za nazwą Au Clair de Lune (projekt to bowiem jednoosobowy),
znajduje się gdzieś na przecięciu Atmospheric Post-Black Metalu z Blackgaze.
Cóż, dla mnie to takie rzadkie z gęstym podlane przeciętnym i myślę, że nawet
zwolennicy tych gatunków (do których się nie zaliczam) zgodzą się ze mną, że w
tej klasie ostatnio ukazało się wiele lepszych materiałów, a to, co
zaprezentował ten makaroniarz na swych płytkach, ponad szarą rzetelność się nie
wychyla. Wiosło stara się co prawda coś tam wyrzeźbić i chwilami robi to
naprawdę całkiem do rzeczy. Te solidne, niezłe partie nie mają jednak
wystarczająco siły, aby przebić się przez wszechobecne, cienkie jak dupa węża
pitolenie. Na sekcję rytmiczną spuszczę zasłonę milczenia, bowiem niby ona
jest, ale tak, jakby jej nie było. Automat brzmi, jakby
ktoś rzucał kaszą gryczaną w blok techniczny, bas jest praktycznie
niesłyszalny, a szkoda, bo gdy już dojdzie do głosu (co jest zjawiskiem
niezwykle rzadkim), to słychać, że ma coś do powiedzenia. Wokale szału może nie
robią, ale dobrze wpisują się w ogólny koncept muzyki Au Clair de Lune. Dużo tu
natomiast wszelakich odgłosów natury. Szumią drzewa, wieją wiatry, śpiewają
ptaszory, pluska strumyczek. Brakuje jeszcze do kompletu śpiewu waleni,
godowych ryków łosi i odgłosów kopulacji lwów morskich. Ogólnie rzecz biorąc,
jakiś zamysł i klimat w tej muzyce jest, tyle że ja tego zamysłu nie mogę
pojąć, a romantyczno-relaksacyjna atmosfera tych nagrań dla wszystkich
niekochanych ni chuja mnie nie rusza. Wspominałem na wstępie o pewnych, drobniuteńkich,
praktycznie nic nieznaczących różnicach pomiędzy tymi płytkami. Otóż na „Diaphanous Deities” twórca nabrał nieco
więcej pewności siebie, linie gitar są ciekawsze i nieco grubsze, oraz pojawiło
się więcej soczystych, melancholijnych melodii. Cóż z tego, skoro sekcja nadal
brzmi, jak gówno, a i reszta pozostała na swoim, przeciętnym, mało wyrazistym
poziomie. Wydawnictwa przeznaczone zdecydowanym ruchem ręki dla najbardziej
zagorzałych fanów atmosferycznego Post-Black Metalu pomieszanego z Blackgaze.
Inni, o ile nie mają kłopotów ze słuchem, po prostu tych dźwięków nie zdzierżą,
bądź podobnie jak ja, przesłuchają te płytki ze dwa, trzy razy, po czym bez
większych skrupułów wypierdolą je w pizdu.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz