piątek, 13 maja 2022

Recenzja GONE. „Wszystko Umiera”

 

GONE.

„Wszystko Umiera”

PutridCult 2022


No i ponownie Pan Morgul wydobył z mroków naszego podziemia płytkę, która sponiewierała mnie bardzo, ale to bardzo konkretnie. Mowa o debiutanckim albumie enigmatycznego projektu Gone., którego sam tytuł już nie pozostawia nam złudzeń, obwieszczając, że „Wszystko Umiera”. Zespół ten tworzą podobno persony związane z Annihilation Vortex, Sarg i Signs of Dying Summer. Tak naprawdę, to mam wyjebane na to, kto tworzy tę grupę. Najważniejszy jest dla mnie efekt końcowy, czyli muzyka, a ta zawarta na rzeczonym tu krążku jest zacna, więc po mojemu mogliby ją tworzyć nawet wykolejeńcy związani ze Szparką Noego. Wróćmy jednak do meritum sprawy. Krążek ten zawiera 8 wałków, które oscylują na przecięciu surowego, agresywnego Black Metalu i chropowatego, brutalnego Death Metalu, a całość dopełniają nihilistyczne teksty w naszym, rodzimym dialekcie. Sam opis tego, co tworzy zespół, brzmi może dosyć typowo i średnio zachęcająco, ale wierzcie mi, sama muzyka już taka typowa nie jest, czai się w niej przynajmniej kilka rogatych demonów, a przy tym dokurwić potrafi tak, że w imię ojca i syna i ducha śniętego (czy jak to tam leciało ?).Siary w tym od chuja i jeszcze trochę, agresja wylewa się ze wszystkich zakamarków tej płytki, a przy tym to, co słyszymy, nie jest tak jednoznaczne, oczywiste i akuratne, jak się na pierwszy rzut ucha wydaje. Weźmy choćby takie wiosła. Chropowate, ziarniste, grube riffy kojarzą się z brutalną szwedzizną i niewątpliwie mają z nią wiele wspólnego. Jednak gdy przysłuchamy się gitarom nieco uważniej, to usłyszymy w ich  pracy także sporo jadowitego, mizantropijnego Black Metalu II fali gatunku, a także niemałe ilości popapranych zakrętów, atonalnych akordów i nietypowych, stylistycznych rozwiązań. Mimo niezaprzeczalnej bezkompromisowości operują one zaskakująco zróżnicowaną paletą technik, barw i odcieni. Mógłbym tu na ich temat napisać cały elaborat, rzucając przykładami, ale nie napiszę, bo i po co? Powiem tylko, że riffy na tym krążku, to naprawdę „żylety”. Bas z kolei chodzi tu jak bezlitosna, zardzewiała piła tarczowa. Wycina wszystko w pizdu, rozrzucając wokoło poszarpane kawałki mięsa, ścięgien i kości, a przy tym jego gra jest sprytna, twórcza i pomysłowa. Figury niezgorsze też odstawiać potrafi, i to w taki sposób, że słuchaczowi aż ściska tchawicę. No i beczki panie dziejaszku. Pozorny napierdol. Soczysty i mięsisty. Weź ty jednak chłopie, zagraj taki napierdol. Na pełnej kurwie, ciężki w chuj i miażdżący, a zarazem pełen precyzji, zwrotów akcji, technicznych smaczków i obłąkanych ornamentów. Masakra, nie mam pytań. Warstwa wokalna. Fuck, dawno nie słyszałem tak mieszających z błotem, odhumanizowanych, dzikich i opętanych wokaliz. Nie mam słów. Majstersztyk. Jak zatem sami widzicie dzieje się na tej płycie naprawdę dużo. Najlepsze jest jednak to, że pod powierzchnią tej ekstremy przelewają się i walczą o swoje miejsce w szeregu doskonałe, zimne, hipnotyczne, przesycone mrokiem melodie o industrialnych krawędziach. Owe akcenty niepozornie, na poziomie wręcz podprogowym burzą nasze poczucie komfortu i sprawiają, że mamy ochotę (choć odrobinkę) wyrządzić sobie krzywdę. Mnie chyba najbardziej siadł wałek „Nieczucie”, ale cała płytka jest wyśmienita i intrygująca. Prawdziwa perła rzucona między wieprze.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz