poniedziałek, 16 maja 2022

Recenzja Khold „Svartsyn”

 

Khold

„Svartsyn”

Soulseller Records 2022

No proszę, po tym jak po ośmiu latach nieobecności w 2020 roku powrócił Tulus, tak obecnie po upływie takiego samego okresu zjawia się Khold ze swoją nową płytą. „Svartsyn” to dziesięć numerów, które jak zapewne nie zdziwi nikogo, nie wnoszą nic nowego do twórczości Norwegów. Podobnie jak na poprzednich produkcjach dostajemy zbiór utworów, gdzie dźwięki płyną w wolnym tudzież średnim tempie, z rzadka zrywając się do nieznacznie szybszych i krótkich kanonad. Brzmienie tradycyjnie jest odpowiednio ciężkie jak na ten typ muzyki z wyraźną, choć już nie tak do przodu wysuniętą, sekcją rytmiczną. Charakterystyczny bas został nieco schowany za ścianą gitar i na pierwszy plan wychodzi raczej rzadko, jest jednak wyczuwalny tyle że nie w taki oczywisty sposób jak to bywało wcześniej. Identycznie jak w przeszłości do granic toporne riffy, bez żadnych upiększeń, w barbarzyński sposób trą mózg odbiorcy niczym tarnik drewno, a ból przy tym jest tak niesamowity, że nie sposób wyrazić tego słowami. Wżerają się w każdy zakamarek naszej duszy i robią to tak brutalnie, że nie jesteśmy się w stanie przed nimi obronić. Na szczęście hipnotyczny rytm, będący odwiecznym w dziełach tych panów z Oslo, działa trochę kojąco i te katusze da się jakoś znieść. Gard jak zwykle staje na wysokości zadania. Może jego warkot nie jest już dzisiaj tak głęboki, ale wydźwięk pozostaje taki sam. Sączy bezwzględną nienawiść i szyderstwo, nie zważając na to, czy się to komuś podoba, czy nie. Wiele słów krytyki padło kiedyś pod adresem tej kapeli, a że nudny black metal, albo że wszystkie płyty takie same. Niektórzy nawet próbowali z niewiadomych przyczyn zdyskredytować ten band wysnuwając teorię, że gdyby nie znajomości z Satyrem, to nigdy nikt by tego nie wydał. Cóż. Kolejny dekalog w wydaniu Khold, tak samo jak wszystkie dotychczasowe dzieła, gniecie z okrucieństwem, nie zważając na opinie innych.  Cały czas grają swoją własną i zarazem trochę nieoczywistą odmianę black metalu, która bezsprzecznie odbiega od utartych na początku lat dziewięćdziesiątych wzorców, a bezmiar wylewającej się z niej nieludzkiej jednostajności, pesymizmu i abominacji wręcz poraża. Nie ma być przecież ładnie i wesoło. Nucić się też nie da, a i żadne dziewczę na to nie poleci. Rozumiem zatem malkontenctwo dzisiejszych i tych dawnych, przystojnych i zadbanych metalowców. Ci, którzy sobie cenią taką sztukę oraz Khold, z pewnością poszerzą własną kolekcję o „Svartsyn”. Ja tak zrobię.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz