Black Oath
“Emeth Truth and Death”
Sun and Moon Rec. 2022
Ależ mnie chuje zmylili… Po nazwie zespołu sądziłem,
że będę miał do czynienia z jakimś prymitywnym black metalem, tudzież
przebasowanym gruzem. I na dodatek ta okładka, też sugestywna w nie tą stronę…
No co, że niby nikt z was nigdy nie sugeruje się nazwą? No i właśnie dlatego do
tych, co się jednak sugerują, powiem krótko i bez zbędnych ozdobników. Włoski
Black Oath nie gra żadnego z wymienionych przed chwila gatunków. Gra… powiedzmy
że doom metal. Taki balansujący pomiędzy klasycznym Candlemass a drugą falą pod
tytułem środkowy My Dying Bride. No i spoko, też mogłoby być nieźle, bo to
przecież nie jest niczemu uwłaczający gatunek. Rzecz w tym, że trzy
kwadranse „Emeth (chyba ten od Hiacynty z „Co ludzie powiedzą”) Truth and
Death” zalatuje nudą i przewidywalnością. A przynajmniej jest do kurewskiego
bólu przeciętne. Panowie (plus pojawiająca się jak kolec w chuju laska na
wokalu) niby starają się budować romantyczny nastrój, albo atmosferę pogrzebową,
jednak wychodzi im to bardzo przeciętnie. Średnie tempa bardziej skłaniają do
ułożenia się do snu niż wychylenia lampki czerwonego wina ze skrzętnie skrywaną
kochanką. Struktura kompozycji jest dość banalna i opiera się na powolnym,
bujającym riffie, absolutnie nie skłaniającym do, kurwa, czegokolwiek, a
towarzyszące mu wokalne kombinacje, raz glowlowe, raz mówione, nudzą w chuj i
wywołują natrętne uczucie senności. Nie umiem wyszukać na tej płycie jakichś
znaczących plusów. Może brzmienie, które, jak na ten gatunek, jest faktycznie
bardzo czytelne, choć w sumie brakuje mu nieco ciężaru. No ale litości, to
płyty nie uratuje. Tym bardziej, że chwilami pojawiają się na niej patenty
jakby żywcem zerżnęte z Paradise Lost, Lake of Tears czy wspomnianego wcześniej My Dying Bride. I
najśmieszniejsze jest, że to właśnie te zrzynki, mimo iż będące siódmą wodą po
kisielu, są najjaśniejszymi punktami „Emetha”. Nie, że jestem do tego typu
muzyki uprzedzony, nawet jeśli stanowi ona niewielki promil moich zainteresowań.
Rzecz w tym, że cenię sobie, nawet nie oryginalność, ale jakość, a tej na
którejś tam już z rzędy płycie Black Oath po prostu brakuje. Ich album jest jak
wczorajsze bułki, sprzedawane w piekarni za połowę ceny. Kto głodny, ten zje,
ale wiadomo, że nie ustawią się po nie kolejki. Gdyby to był debiut, mógłbym
mieć jakieś nadzieje na przyszłość. Ale nie jest, więc nie mam. Degrengolada.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz