Heaving Earth
„Darkness of God”
Lavadome Prod. 2022
Kiedy byłem zaledwie kilkuletnim chłopcem, babcia
powiadała, że ludzie zmieniają się co siedem lat. Nie wiem, skąd sobie wzięła
to ludowe powiedzenie, ani dlaczego tak głęboko utkwiło mi w pamięci, ale
właśnie mi się ono przypomniało. Głównie dlatego, że właśnie po siedmiu latach
z trzecim dużym krążkiem powraca czeski Heaving Earth, i jest to materiał
mocno, mimo wszystko, zaskakujący. Dotychczas załoga z Pragi znana i kojarzona
była głównie z bardzo zgrabnego czerpania z zamorskich mistrzów z Immolation.
„Darkness of God” to jednak całkowita zmiana kierunku, czyli coś jednak w tym
babcinym powiedzeniu było na rzeczy. Circa pięćdziesiąt minut muzyki, jaką
znajdziemy na rzeczonym wydawnictwie to granie zdecydowanie bardziej techniczne
niż dotychczas. Riffowanie pod Vignę owszem, chwilami się przewija, jednak w
ilościach stricte śladowych, będących chyba pozostałościami po wcześniejszych
pomysłach. Natomiast kręgosłup albumu stanowią tym razem szybkie, pokręcone i
niejednokrotnie zawiłe łamańce w stylu charakterystycznym dla Ulcerate. Podobieństwo
do Nowozelandczyków jest na tyle uderzające, zwłaszcza w huraganowych zrywach,
że gdybym nie wiedział, właśnie ich typowałbym jako potencjalnych autorów
„Darkness of God”. Technika gry jest tu chwilami wręcz bliźniaczo podobna, a i
brzmienie trójki Heaving Earth nie odstaje od pierwowzoru. Jest zatem gęsto w chuj
a ilość nakładających się na siebie smaczków sprawia, iż na dogłębne zapoznanie
się z tymi nagraniami potrzeba dobrych kilku, o ile nie kilkunastu odsłuchów.
Czesi w tym klimacie sprawdzają się równie dobrze co w „amerykańskim”, tym
bardziej, że starają się poszczególne kompozycje urozmaicać na swój własny
sposób, choćby przy pomocy akustycznych przerywaczy, pozwalających złapać
chwilowy oddech od wszechobecnej duszności. Słychać wyraźnie, że technicznie
mamy do czynienia z muzykami dojrzałymi i posiadającymi spore umiejętności, na
co mnóstwo tu dowodów, nie tylko w ostro podkręconych tremolo, ale i solówkach,
robiących z mózgu prawdziwy kogel-mogel. Niby połowa składu od czasu
poprzedniego pełniaka uległa zmianie, lecz najwyraźniej główny kompozytor dobrał
sobie do zespołu nie mniej uzdolnionych bardów. Co prawda pięćdziesiąt minut tak intensywnej zawieruchy może lekko odstraszać, lecz
wierzcie mi, tu naprawdę nie ma czego odrzucać, bo żaden z dziewięciu utworów
na „Darkness of God” w niczym nie odstaje od pozostałych. Sprawdźcie sobie ten
album i przekonajcie się sami, czy zostajecie na pokładzie, czy przesiadacie
się na inny statek. Dla mnie obrany przez Pepików kurs zdaje się równie
atrakcyjny co poprzedni, więc nigdzie się nie ruszam.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz