czwartek, 5 maja 2022

Recenzja Heaving Earth „Darkness of God”

 

Heaving Earth

„Darkness of God”

Lavadome Prod. 2022

Kiedy byłem zaledwie kilkuletnim chłopcem, babcia powiadała, że ludzie zmieniają się co siedem lat. Nie wiem, skąd sobie wzięła to ludowe powiedzenie, ani dlaczego tak głęboko utkwiło mi w pamięci, ale właśnie mi się ono przypomniało. Głównie dlatego, że właśnie po siedmiu latach z trzecim dużym krążkiem powraca czeski Heaving Earth, i jest to materiał mocno, mimo wszystko, zaskakujący. Dotychczas załoga z Pragi znana i kojarzona była głównie z bardzo zgrabnego czerpania z zamorskich mistrzów z Immolation. „Darkness of God” to jednak całkowita zmiana kierunku, czyli coś jednak w tym babcinym powiedzeniu było na rzeczy. Circa pięćdziesiąt minut muzyki, jaką znajdziemy na rzeczonym wydawnictwie to granie zdecydowanie bardziej techniczne niż dotychczas. Riffowanie pod Vignę owszem, chwilami się przewija, jednak w ilościach stricte śladowych, będących chyba pozostałościami po wcześniejszych pomysłach. Natomiast kręgosłup albumu stanowią tym razem szybkie, pokręcone i niejednokrotnie zawiłe łamańce w stylu charakterystycznym dla Ulcerate. Podobieństwo do Nowozelandczyków jest na tyle uderzające, zwłaszcza w huraganowych zrywach, że gdybym nie wiedział, właśnie ich typowałbym jako potencjalnych autorów „Darkness of God”. Technika gry jest tu chwilami wręcz bliźniaczo podobna, a i brzmienie trójki Heaving Earth nie odstaje od pierwowzoru. Jest zatem gęsto w chuj a ilość nakładających się na siebie smaczków sprawia, iż na dogłębne zapoznanie się z tymi nagraniami potrzeba dobrych kilku, o ile nie kilkunastu odsłuchów. Czesi w tym klimacie sprawdzają się równie dobrze co w „amerykańskim”, tym bardziej, że starają się poszczególne kompozycje urozmaicać na swój własny sposób, choćby przy pomocy akustycznych przerywaczy, pozwalających złapać chwilowy oddech od wszechobecnej duszności. Słychać wyraźnie, że technicznie mamy do czynienia z muzykami dojrzałymi i posiadającymi spore umiejętności, na co mnóstwo tu dowodów, nie tylko w ostro podkręconych tremolo, ale i solówkach, robiących z mózgu prawdziwy kogel-mogel. Niby połowa składu od czasu poprzedniego pełniaka uległa zmianie, lecz najwyraźniej główny kompozytor dobrał sobie do zespołu nie mniej uzdolnionych bardów. Co prawda pięćdziesiąt minut tak intensywnej zawieruchy może lekko odstraszać, lecz wierzcie mi, tu naprawdę nie ma czego odrzucać, bo żaden z dziewięciu utworów na „Darkness of God” w niczym nie odstaje od pozostałych. Sprawdźcie sobie ten album i przekonajcie się sami, czy zostajecie na pokładzie, czy przesiadacie się na inny statek. Dla mnie obrany przez Pepików kurs zdaje się równie atrakcyjny co poprzedni, więc nigdzie się nie ruszam.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz