„Goliath”
Nuclear
Blast 2023
Pamiętam,
jakby to było dziś. Początek lat 90-tych (konkretnie był to rok 1993), gdy to
kanadyjski Kataklysm przypierdolił swym „The MysticalGate of Reincarnation”
tak, że kurwa złożyłem się w chińskie u. Niespełna dwa lata później panowie z
Quebecu dojebali miażdżącym „Sorcery”, który spustoszenie siał niesamowite, a
po kolejnych 12 miechach z delikatnym okładem zespół pozamiatał scenę
brutalnego grania okrutnym „The Temple of Knowledge (Kataklysm Part III)”. No i
gdy wydawało się, że może być już tylko lepiej, z różnych przyczyn nastąpiły
pewne modyfikacje składu, które pociągnęły za sobą niestety także i zmiany muzyczne,
a co za tym idzie, spowodowały to, że Kataklysm stał się jeno grupą solidną i
rzetelną, czyli po prostu Death Metalowym średniakiem. I tak sprawy mają się do
dnia dzisiejszego. Ten Kanadyjsko-Amerykański w tej chwili ansambl regularnie
wydaje kolejne albumy, które jednak nie mają nawet startu do produkcji, które
wymieniłem tu na początku. Sierpień tego roku przyniósł nam kolejny, piętnasty
już duży krążek zespołu, zatytułowany „Goliath”. Czy po tylu latach nagrywania
bliźniaczo do siebie podobnych płyt Maurizio i spółka będą mieli jeszcze
cokolwiek do powiedzenia? Przeorałem tę produkcję wzdłuż i wszerz dobrych kilka razy, po czym
stwierdziłem, że absolutnie nic się nie zmieniło i dalej jest, tak, jak było.
To kolejny rzetelny, solidny i konkretny album Kataklysm, który sytuuje się w
dolnej strefie stanów średnich. Jest tu co prawda trochę naprawdę dobrego,
brutalnego Metalu Śmierci o wysokim stopniu technicznego zaawansowania, a takie
wałki jak „Dark Wings of Deception”, czy „Bringer of Vengeance” mają niezgorsze
jebniecie, jednak większość tego materiału to zdecydowanie frakcja Death Metalu
bazująca na mocno nasyconych melodią strukturach, oraz oparta chwilami o
bardziej szarpane, siłowe rozwiązania. Obrazowo można by powiedzieć, że
Kataklysm Anno Bastardi 2023 to mieszanina Melo-Death z odrobiną mięsa i
podrobów. Jednym słowem jest ciężko (ale tak w sam raz), melodyjnie (jednak nie
za bardzo) i przyjemnie pod względem technicznym (tyle że bez przesady). Ocena
tej płyty będzie więc mocno uzależniona od tego, jaki etap twórczości grupy
jest tym, który poważacie. Ja zdecydowanie opowiadam się po stronie muzyki,
którą rzeźbili do roku 1996, więc „Goliath” to dla mnie kolejny, solidny, ale w
gruncie rzeczy bezpieczny i zachowawczy krążek, który jest niejako odcinaniem
kuponów od nieśmiertelnych, niszczących w chuj, wymienionych tu przeze mnie klasyków.
Wszyscy ci, którzy wolą opcję nr 2, czyli płyty nagrywane przez zespół cirka od
roku 1998, najnowszą produkcję łykną zapewne bez zastanowienia, niczym bocian
soczystą, zieloną żabkę. Dla mnie żaby za bardzo walą morświnem i za mało w nich
krwistego mięsiwa. Podobnie jest i z tegorocznym krążkiem Kataklysm.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz