poniedziałek, 16 września 2024

Recenzja Barathrum „Überkill”

 

Barathrum

„Überkill”

Hammer of Hate Rec. 2024

Barathrum to kolejny zespół, z którym miałem dość długi rozbrat. Choć nie wiem, czy słowo „dość” jest tu na miejscu, biorąc pod uwagę, że ostatni album zespołu jaki dane mi było odsłuchać wyszedł niemal ćwierć wieku temu. Późniejsze wyrywkowo sprawdzałem, ale jednym uchem mi wlatywały, drugim wylatywały. Do „Überkill” postanowiłem jednak przysiąść na spokojnie. Co my tutaj zatem mamy… Czterdzieści minut rasowego black metalu w średnim tempie, do jakiego zespół zdążył wszystkich przez lata przyzwyczaić. Oczywiście o porównaniu, względem aranżacyjnym, do pierwszych, kultowych dziś płyt, nie ma w ogóle mowy, jednak trzeba przyznać, że po upływie trzech dekad Finowie nadal trzymają się nieźle. Co nie znaczy jednak, że ich współczesna twórczość nie pozbawiona jest wad. Zacznę może jednak od jasnych (Tfu! Ciemnych.) stron. Muzyka Barathrum nadal jest, przynajmniej umiarkowanie, surowa. Co najważniejsze, nie ma tutaj typowo fińskich melodyjek (no, może poza utworem tytułowym), na które tak bardzo lubi narzekać shub niggurath. Twórczość ta jest bardziej skierowana w stronę nieskandynawskich wzorców z lat dziewięćdziesiątych, ale o tym raczej każdy fan zespołu od dawna wie. Sporo na tej płycie marszowego tempa przy akompaniamencie miarowych, dość siermiężnych gitarowych riffów, stylistycznie podobnych do starego Mortuary Drape czy Varathron. Także wokale, ponadprzeciętnie twarde i jadowite, bardziej kojarzyć mogą się z południem Europy, niż skutą lodem Norwegią. Tyczy się to także brzmienia gitar oraz charakterystycznej rytmiki. No i właśnie o tą rytmikę mi tu chodzi, jeśli bierzemy pod lupę mankamenty „Überkill”. Chwilami zdaje mi się, że krążek ten jest nieco monotonny, a kiedy tempo już przyspieszy (choćby w „Denial of God”), to wkracza w rejony niemal taneczne, jakoś ni w ząb nie pasujące mi do mrocznego oblicza zespołu. Odrobinę zaburza mi to odbiór tego materiału jako całości. Podobnie jak nieco zbyt smutna doommetalowa solówka w „Dark Sorceries”. Nie mniej jednak dziesiąty album Barathrum na pewno stanowi jakąś wartość dodaną, i jeśli ktoś kroczył u boku zespołu przez te wszystkie pominięte przeze mnie lata, pewnikiem i tym razem będzie usatysfakcjonowany. Ja posłuchałem kilka razy i odkładam na bok, pozostając w świadomości, że najlepsze co mogli, chłopaki nagrali dawno temu, a obecnie trzymają się bezpiecznego środka, nie wychylając łba zbyt mocno na powierzchnię. Solidna druga linia.

- jesusatan

Recenzja Aorlhac „A La Croisée Des Vents”, „La Cité Des Vents” & „L’Esprit Des Vents”

 

Aorlhac

„A La Croisée Des Vents”, „La Cité Des Vents” & „L’Esprit Des Vents” (Reissue)

Les Acteurs De L’Ombre Productions 2024

 


Na dwudziestego września Les Acteurs De L’Ombre Productions przygotowało pokaźne wznowienie trzech pierwszych produkcji tej francuskiej kapeli. Zostanie ono wydane w okazałym etui w formacie A5, który będzie zawierał trzy płyty w bogatej oprawie ilustracyjnej. Zatem wielbiciele Aorlhac oraz kolekcjonerzy takich rzeczy będą mogli już niebawem się w nie zaopatrzyć. Dla niezorientowanych w temacie już wyjaśniam, że chodzi tutaj o epkę, debiut i drugi krążek tej kapeli, które stanowią trylogię, opowiadającą średniowieczną, ale też współczesną historię południa Francji i północnych Włoch i Hiszpanii. Aorlhac opowieść swą ubiera w melodyjny black metal, który brzmi dość epicko, lecz nie tylko chwytliwości występują w muzyce tego bandu. Na „A La Croisée Des Vents” i „La Cité Des Vents” oprócz wspomnianych, harmonijnych zagrywek można spotkać także sporo thrashowego biczowania, które rzecz jasna w odpowiedni sposób zostało przeniesione na potrzeby rogacizny. Są to szybkie i drapiące do krwi ataki, które stanowią przeciwwagę dla równie wartko płynących tutaj melodyjnych tremolo, których nuty zostały oparte o tradycyjną ludową gędźbę i nie rażąc zbytnio, doskonale wpisują się w snujące się tutaj historyczne tło, podkreślane dodatkowo akustycznymi przerywnikami. O ile te dwa wydawnictwa są stylistycznie do siebie podobne, gdyż cechuje je właściwie ta sama siła przekazu i trafne wyważenie między chmurnymi i dźwięcznymi teksturami, o tyle ostatnia część tej trylogii „L’Esprit Des Vents” wydaje się być bardziej soczysta w agresywniejsze akordy. Zapodane na norweską modłę tną powietrze aż miło, bujają przy tym rozkosznie i schładzają atmosferę. Niemniej jednak w dalszym ciągu mamy tu do czynienia ze śpiewnym ujęciem tego gatunku, które nie męczy ucha, ale zabiera w sam środek wydarzeń opisywanych w tekstach i wycharczanych niezłym, blekowym wrzaskiem. Ich folkowy charakter wyraźnie wskazuje na wpływy drugiej fali, która w wykonaniu wielu zespołów ze Skandynawii także nacechowana była kulturą ludową. Nie mogę nic powiedzieć o ostatnim wydawnictwie Aorlhac z 2021 roku, bo go nie znam, ale ta składanka pozwoliła mi się zapoznać z początkiem twórczości Francuzów. Odnalazłem w nim szybki, zimny i melodyjny black metal, który potrafi nie tylko częstować podniosłymi i homeryckimi harmoniami, ale również boleśnie kąsa. Choć został skomponowany na francuskiej ziemi to jego wymowa jest bliższa norweskiemu podejściu. Idealnie zaaranżowany zadziwia płynnością połączeń, dobrymi wokalizami i idealnie działającą sekcją rytmiczną. Jest przy tym niewyobrażalnie epicki i to bez użycia nawet grama syntezatorów. Polecam.

shub niggurath

niedziela, 15 września 2024

Recenzja Las Trumien „Budowniczowie Grozy”

Las Trumien

„Budowniczowie Grozy”

Piranha Music 2024

Minął zaledwie rok, z mały okładem, od czasu wydania „Głodu Zabijania”, i oto mamy Las Trumien numer trzy. Płytę, która kontynuuje proces edukacyjny w temacie historii morderców, gwałcicieli i innego rodzaju zwyrodnialców, przy akompaniamencie dźwięków sludge/doom metalowych. Muszę przyznać, że pod względem tekstowym wydawnictwa Lasu Trumien stanowią dla mnie nie mniejsza wartość, niż czysto muzycznie. Wojtek bowiem nie opiera swoich historii o persony powszechnie znane, lecz zadaje sobie nieco trudu, by przedstawić słuchaczowi profile zwyroli mniej popularnych. Tym razem w poczcie „Budowniczych Grozy” znalazło się miejsce dla trzech „naszych”, czyli Józefa Cyppka, Tadeusza Kwaśniaka i Pawła Tuchlina. Konia z rzędem temu, wyłączając oczywiście osoby siedzące głębiej w temacie, kto zna czyny wymienionych. Można sobie zatem w skrócie o nich poczytać przy muzyce będącej w prostej linii kontynuacją tego, co mogliśmy usłyszeć na dwóch wcześniejszych albumach Lasu Trumien. Tutaj większych zmian nie ma, co nie znaczy, iż nie ma ich wcale. Kompozycje na „Budowniczych Grozy” należą do prostych, za to ciężkich. Swoja siłą przypominać mogą zatem młotek, którym jeden z przedstawianych na krążku bohaterów używał niekoniecznie do wbijania gwoździ. Masywne, powolne akordy, mogące kojarzyć się chwilami z Black Sabbath, gdzie indziej z Cathedral albo Neurosis, szorstkie wokale z powplatanymi fragmentami śpiewanymi, i kwadratowa, oczywiście celowo, sekcja rytmiczna. Melodie serwowane przez zespół są łatwe, szybko zapamiętywalne i można się przy nich ślamazarnie pobujać. Nie będę jednak kłamał, iż jest to, przynajmniej w moich uszach, muzyka typowo koncertowa, zyskująca w przekazie na żywo jeszcze większej mocy. No ale wspomniałem, że są na płycie także elementy wcześniej nie spotykane. Wyobraźcie sobie zatem, iż Las Trumien śpiewa nam… balladę! Takową bowiem jest „Długa Droga Do Piekła”. Natomiast w utworze „Czerwony Sędzia” pojawia się gościnnie Tuja Szmaragd, czyli wokalistka Wij. Oczywiście te drobiazgi to jedynie dodatki do ołowianego golema jakim jest „Budowniczowie Grozy”, albumu, który dotąd nieprzekonanym, powinien ostatecznie udowodnić, iż Las Trumien to obecnie krajowa czołówka tego typu muzykowania. Bardzo wysoki poziom został tu bowiem utrzymany, co przy trzech pełnych wydawnictwach nie zawsze jest sprawą oczywistą. Na koniec chciałem jeszcze pochwalić Macieja Kamudę, czyli autora okładki, która widzicie powyżej. Ciężko zaprzeczyć, iż jest ona fenomenalna, dodatkowo idealnie oddająca klimat płyty. Przy „Budowniczych Grozy” można zatem nacieszyć i oko i ucho, a ponadto czegoś się nauczyć. No to czy na naprawdę muszę jeszcze bardziej zachęcać? Wiecie co z tym zrobić.

- jesusatan


Recenzja HAR „Cursed Creation”

 

HAR

„Cursed Creation”

Dark Descent Records 2024

Jakby ktoś nie wiedział, HAR, to trzech Żydów z Berlina (he he), którzy po dziesięciu latach istnienia tej kapeli postanowili w końcu zarejestrować album. W sumie to nie ma śmiania, bo już na wydanych wcześniej dwóch epkach i demosie dali próbkę tego co potrafią, a zaprawdę powiadam Wam…potrafią przypierdolić. Ich debiut w postaci „Cursed Creation” to osiem numerów, z których jednego z powodzeniem można wyjebać do kosza, bo to ponad minutowe interludium niepotrzebnie wyhamowuje tą machinę wojenną jaką stanowi pozostałych siedem kawałków. Muzyka HAR to poczerniony sowicie smołą death metal, który został wykształcony na boleśnie chropowatych wiosłach i zdrowo łomoczącej sekcji rytmicznej. Gitarzysta zrobił niezłą robotę, bo wygrywane przez niego wielopłaszczyznowe struktury oraz prędkość tychże, poraża nienagannie. Składają się one z wysoce atonalnych akordów, krótkich i piskliwych tremolo, atakujących riffów oraz niedługich, ale za to kaleczących uszy, jazgotliwych solówek. Kłębi się to wszystko i wije w spazmach, zapierdalając momentami z prędkością światła, niszcząc bezlitośnie wszystko co spotka na swej drodze. Te zróżnicowane i zwarte dźwięki zagęszczają pałeczki perkusisty, którymi napierdala on w beczki, wygrywając karkołomny podkład podobnie jak jego kumpel od basu. Ci dwaj panowie dwoją się i troją, aby nadążyć za gitarowymi podmuchami i doskonale im to wychodzi, gdyż ich ekwilibrystyczne popisy czynią lawę płynącą z głośników jeszcze gorętszą. Jednakże prawdziwe piekło otwiera się po otwarciu ust przez wokalistę. Jego głęboki i dość nieprzyjazny growl, został delikatnie potraktowany pogłosem, co nadało mu niesamowitego efektu. Wydobywając się jakby z zatęchłej nory, cedzi zaklęcia i mistyczne teksty, nadając tej szalonej muzyce nieco hipnotycznego i religijnego charakteru. HAR nagrał skrajnie brutalny krążek, który w pełni korzysta ze spuścizny war, death i black metalu. Wzbogacony o współczesne sposoby kostkowania i podparty umiejętnościami technicznymi swoich twórców, gwałtownie traktuje odbiorcę brutalnie mordując. Złoooo kurwa Panie i Panowie!

shub niggurath

sobota, 14 września 2024

Recenzja / A review of Omegavortex „Paranormal Violence”

 

- FOR ENGLISG SCROLL DOWN -


Omegavortex

„Paranormal Violence”

Ancient Spirit Terror 2024

Tym maniakom, którym ciśnienie już skoczyło, od razu oznajmiam, że nie jest to  jeszcze nowy album Omegavortex. Aczkolwiek, przynajmniej dla mnie, rzecz jeszcze bardziej zajebista. Mógłbym tu w tym momencie pisać referaty, jak to kiedyś, w czasach zamierzchłych, słuchało się nagrań z piwnicy, garażu czy innego kanału ściekowego, i człowiek był szczęśliwy niczym świnia w gównie, bo dostawał po ryju totalnym prymitywizmem, a takowy kochał ponad flaszkę wódki. Dziś wszystko jest ugrzecznione, wymuskane, wypolerowane niczym pała po serwisie u Sashy Grey. Istnieją jednak zespoły, które generalnie w chuju mają nowomowę, i nie dość, że napierdajalą muzykę do bólu bestialską, to jeszcze są w stanie zaserwować swoje nagrania w totalnie surowej, niezmasterowanej, kompletnie nieobrobionej wersji. Coś na zasadzie dawno już zapomnianych reh’ów. Omegavortex, obok Concrete Winds, to obecnie najbardziej wściekły, bezkompromisowy przedstawiciel sceny deathmetalowej. Zespół, który nie bawi się w półśrodki, czerpie głęboko z klasyki gatunku, a płynące z lat dziewięćdziesiątych inspiracje przekuwa w własny, niepowtarzalny i rozpoznawalny styl. Jeśli kiedyś, pod koniec lat osiemdziesiątych, moim wyznacznikiem ekstremy były takie składy jak Napalm Death czy Repulsion, to dziś ich odpowiednikiem jest właśnie Omegavortex. To, co ci ludzie wyczyniają z instrumentami, to jest jakiś kosmos. Zero litości, zero kompromisu, jedynie czysty muzyczny wkurw. „Paranormal Violence” to sześć kawałków, które zwiastują trzeci album niemieckiej załogi (plus materiał ze splitu z Pious Levus jako bonus). Sześć numerów będących kontynuacją muzycznej anihilacji, jedynej właściwej drogi wybranej przez tych zwyrodnialców na samym początku istnienia zespołu. Materiał ten wydany został w formie nie mniej prymitywnej i staroszkolnej niż sama muzyka. Rzeczone demo ukazało się nakładem Ancient Spirit Terror w nakładzie stu pięćdziesięciu kaset robionych metodą chałupniczą, czyli ksero i bardzo oszczędna zawartość. Dla mnie to perełka w kolekcji, bo takie wydania dziś  należą do rzadkości. Wszystkim, którzy ten odłamek chaosu także chcieliby postawić u siebie na półce zalecam pośpiech w zakupie, bo za jakiś czas może się okazać, że zaspaliście. I będzie, kurwa, płacz…

- jesusatan

 

 

Omegavortex

‘Paranormal Violence’

Ancient Spirit Terror 2024

 

For those geeks whose blood pressure has already jumped, let me announce straight away that this is not yet the new Omegavortex album. Still, at least for me, an even more awesome thing. I could go on and on telling how, back in the old days, you listened to recordings from a basement, a garage or some other sewer and you were happy as a pig in shit, because you got blown away by total primitivism, which you loved more than a bottle of vodka. Nowadays, the music production is clean and polished like after a service at Sasha Grey’s. There are, however, bands who generally don't give a fuck about newspeak, and not only smash with their music to the point of painful beastliness, but they are also able to serve their recordings in a tottaly raw, unmastered, completely unprocessed version. Something in vein of long-forgotten rehearsal releases. Omegavortex, next to Concrete Winds, is currently the most furious, uncompromising representative of the death metal scene. A band that doesn't play with half-measures, draws deeply from the classics of the genre, and transforms the inspiration flowing from the nineties into their own unique and recognisable style. If once upon a time, at the end of the 1980s, my benchmark of extremism was bands like Napalm Death or Repulsion, then today their equivalent is Omegavortex. What these guys do with their instruments is a fucking cosmos. No mercy, no compromise, just pure musical fury. ‘Paranormal Violence’ is the six tracks that herald the German crew's third album (plus the material from the split with Pious Levus as a bonus). Six songs that are a continuation of musical annihilation, the only right path chosen by these degenerates at the very beginning of the band's existence. This material was presented in a form no less primitive and old-school than the music itself. The demo in question was released by Ancient Spirit Terror in an edition of one hundred and fifty cassettes made using the cottage industry method, i.e. photocopying and very economical content. For me it is a gem in the collection, as such releases are rare today. To all of you who would also like to have this piece of chaos on your shelf, I recommend that you hurry up the purchase, because in a while you may find that you have overslept. And then you will fucking cry....

- jesusatan

Recenzja / A review of Grava „The Great White Nothing”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


Grava

„The Great White Nothing”

Aesthetic Death 2024

 


Czekałem na ten album ostro-fest, bo byłem ciekawy co po fantastycznym „Weight Of A God” będą w stanie wysmażyć ci trzej Duńczycy tak, aby mnie zaskoczyć. Ich debiut był porażający swą ciężkością i zwartością, a szereg koronkowo zespolonych ze sobą sposobów na gęste kostkowanie, zaowocowało ultramiażdżącym sludge metalem, obok którego nie możliwym było przejść obojętnie. Na widok maila, który zawierał materiały promocyjne drugiej płyty Grava, podskoczyłem z radości i z mocnym biciem serca zabrałem się za przesłuchanie (na jednym się nie skończyło) „The Great White Nothing”. Nie zawiodłem się. Dwójeczka tego tercetu wgniata kurwa w glebę jak mega-kafar. Sludge metal od Grava jest w dalszym ciągu surowym i impulsywnym przekazem dźwiękowym, który niszczy, pozostawiając po sobie tylko gruz, a jego odbiorca po zakończeniu tej płyty jeszcze przez kilka dłuższych chwil pozostaje w osłupieniu, bowiem siła oddziaływania jak i namacalność emocji włożonych w kompozycje jest niezaprzeczalna. Ci trzej mieszkańcy Kopenhagi po raz drugi stanęli na wysokości zadania i uwalniając, drzemiący w nich potencjał, który połączyli z mocą tego typu muzyki, stworzyli kontynuację, zalewającą nas mozolnymi riffami i odbierającymi powietrze dronami, podbitymi przez totalnie przysadzistą sekcję rytmiczną i przeszywające, hardcorowe wokale, które prowadzą dialog z gorącymi growlami. Jednakże na „The Great White Nothing” jest nieco inaczej. W porównaniu z „Weight Of A God”, który był niczym martenowski piec, emanujący gorącą temperaturą i wydzielającym trujący czad, najnowsza produkcja, nieustępująca mu wagą w skandynawskim stylu wyraźnie schładza atmosferę. Dzieje się tak za sprawą dwóch rzeczy. Pierwszą z nich jest historia jaką opowiadają dwa pierwsze kawałki. Traktują one o wyprawie Franklina na daleką Arktykę, w wyniku której uczestniczące w niej dwa statki zaginęły w wielkiej białej nicości, z którą koresponduje okładka i tytuł płyty. Pomimo gwałtowności tej inicjującej to wydawnictwo pary utworów, jednoznacznie czuć wypływający z nich bezkres lodu, w którym wydarzyła się ta tragedia. Chłód wydobywający się z tutejszych wysokotonowych zagrywek i zimnych solówek, uwypuklony dodatkowo użytymi klawiszami, maluje ostry i polarny pejzaż, który stał się tłem dla dramatu tej ekspedycji z 1845 roku. Drugim powodem są quasi-blackowe tremolo, które ostrym klinem wbijają się między monolityczne, główne tekstury, niosąc ze sobą złowieszcze melodie i mróz. Zjawisko to głównie występuje w utworach „Decimate”, „Breaker” i „Mangled”, atakując zmysły, winduje wrażenia i przyprawia o gęsią skórę. Cóż, to farersko-duńskie trio idąc za ciosem utkało, tak jak dwa lata temu, płótno o gęstej strukturze, do którego tym razem doszyło trochę falbanek. Niuanse te delikatnie rozpraszają zwartość materii dźwiękowej, wpuszczając sporo światła, zamieniając mroczny i okrutny krajobraz „Weight Of A God” w oślepiającą bielą i odbijającym się od niej kłującym promieniom słonecznym arktyczną przestrzeń, która pochłania do szczętu. Bardzo dobry krążek i pełna rekomendacja oczywiście.

shub niggurath

 

Grava

‘The Great White Nothing’

Aesthetic Death 2024

 

I was waiting for this album unpatiently, as I was curious to see what, after the fantastic ‘Weight Of A God’, these three Danes would be able to dish out to surprise me. Their debut was striking in its heaviness and compactness, and the array of laceily-combined ways of dense picking resulted in ultra-crushing sludge metal that was impossible to pass by. At the sight of an email containing promotional material for Grav's second album, I jumped joyfully and with a hearty heartbeat set about listening (repeatedly) to ‘The Great White Nothing’. I was not disappointed. The second album of this trio dent the fucking ground like a mega pile driver. Sludge metal from Grava is still a raw and impulsive sonic message that destroys, leaving only rubble in its wake, and its recipient remains in a stupor for a few more extended moments after finishing this album, for the power of the impact as well as the tangibility of the emotions put into the compositions is undeniable. These three Copenhageners have risen to the challenge for the second time and, unleashing the dormant potential they have combined with the power of this type of music, they have created a follow-up, flooding us with strenuous riffs and air stripping drones, underlined by a totally squat rhythm section and piercing hardcore vocals that lead a dialogue with hot growls. However, things are a little different on ‘The Great White Nothing’. Compared to ‘Weight Of A God’, which was like a marten furnace, exuding hot temperatures and emitting poisonous chad, the latest production, unmatched by its Scandinavian-style weight, clearly cools the atmosphere. This is due to two things. The first is the story that the first two tracks tell. They treat of Franklin's expedition to the distant Arctic, resulting in the participating two ships being lost in the great white nothingness with which the album cover and title correspond. Despite the vehemence of this initiating pair of tracks on this release, one can unequivocally feel the boundlessness of the ice in which this tragedy occurred flowing out of them. The chill emanating from the high-pitched chords and cold solos here, further accentuated by the keyboards used, paints a stark and polar landscape as the backdrop to the drama of this 1845 expedition. The second reason is the quasi-black tremolo that wedges sharply between the monolithic main textures, bringing with it ominous melodies and frost. This phenomenon mainly occurs in the tracks ‘Decimate’, ‘Breaker’ and ‘Mangled’, assaulting the senses, elevating impressions and spicing things up. Well, this Faro-Danish trio have following the first strike they committed two years ago, weaved a densely structured canvas to which this time they have added some frills. These nuances gently disperse the compactness of the sonic matter, letting in a lot of light, turning the dark and cruel landscape of ‘Weight Of A God’ into a dazzling white and stinging sunlight-reflected arctic space that consumes to the core. A very good album and a full recommendation of course.

shub niggurath 

piątek, 13 września 2024

Recenzja Odium Humani Generis „Międzyczas”

 

Odium Humani Generis

„Międzyczas”

Malignant Voices 2024

Nie wiem jak to się stało, że Odium Humani Generis nie gościł jeszcze na łamach Apocalyptic Rites. A nie, dobra, wiem. Dotychczasowe nagrania zespołu wydawane były w wytwórniach, które naszych chłopaków traktowały najwyraźniej po macoszemu i promocji szczędziły. Nic zatem dziwnego, że Łodzianie ostatecznie trafili pod skrzydła Malignant Voices, labelu nie dużego, ale poważnie podchodzącego do sprawy. A w Przypadku Odium Humani Generis takowe jest jak najbardziej pożądane. „Międzyczas” to kolejny przystanek na ścieżce, którą zespół wyznaczył sobie niemal dekadę temu. Kolejny krok konsekwentnego rozwoju twórczości, którą najogólniej nazwać można melodyjnym black metalem. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że chwytliwych, wpadających w ucho już od pierwszego odsłuchu patentów tutaj nie brak. Nie są to bynajmniej słodkie nutki, a wyjątkowo głębokie i melancholijne. Można powiedzieć, że niekiedy nawet wyjątkowo smutne i nostalgiczne, zwłaszcza w wolniejszych fragmentach, jak choćby pod koniec utworu „Popłoch”. Z drugiej strony nie brak tutaj momentów żwawszych, czasem opartych na d-beacie, niezwykle porywających i… tanecznych. „Międzyczas” to siedem niezwykle spójnych i trzymających równy (cholernie wysoki) poziom kompozytorski. Nie znajdziecie tutaj nawet najmniejszego, niepotrzebnego przerywnika. Melodie płynnie przeplatają się i zmieniają, co chwilę zaskakując swoją kolorystyką. Albo może powinienem napisać „swoimi odcieniami’, gdyż album ten zdecydowanie namalować można by jedynie w barwach szaro – niebieskich. Mógłbym pokusić się tutaj o kilka porównań, jednak najważniejszym, być może ze względu na polskojęzyczne wokale, zdaje się być Furia. Zwłaszcza ta z wcześniejszego okresu. Zresztą podobnie jak Ślązacy, Odium Humani Generis potrafią wprowadzać do swoich kompozycji elementy nieoczywiste, czasem wychodzące poza sztywne ramy klasycznego black metalu. Również wspomniane już melodie, budowane są tutaj jakby w podobny sposób, i równie mocno wkręcają się w głowę. Muszę przyznać, że „Międzyczas” to dotychczas najdojrzalszy, najbardziej wciągający i najciekawszy materiał z łódzkiego obozu. Materiał krytycznie infekujący i zniewalający. Gwarantuję, że jeśli zostaniecie z tym albumem sam na sam, to stracicie rachubę czasu, albo czas straci dla was znaczenie. Kurewsko dobry materiał!

- jesusatan

Recenzja Torrefy „Necronomisongs”

 

Torrefy

„Necronomisongs”

Self-Release 2024

Ten będący kwintetem band, pochodzi z Kanady, gdzie powstał w 2011 roku i właśnie wydaje swój czwarty album. Nigdy ich nie słyszałem, ale zawsze musi być ten pierwszy raz tylko dlaczego zaraz musi boleć? Chłopaki grają techniczny thrash metal, który leciutko poczernili naleciałościami melodyjnego bleka z ostatnich lat. Czy zatem może coś z tego wyjść dobrego? No… w tym przypadku nie. Prawdą jest, że Torrefy odpowiedni warsztat posiadają. W ich galopujących w różnych prędkościach riffach, bezustannych przejściach między nimi, solówkach i pomysłach, a także precyzyjnej sekcji niskotonowej słychać to jak chuj. Główny problem w muzyce Kanadyjczyków jest taki, że przeładowanie tymi wszystkimi elementami jest zbyt duże. Mnogość zmian tempa jak i akordami nie wypływającymi płynnie z jednego w drugi, czyni z „Necronomisongs” płytę totalnie niezrozumiałą. Ten nadmiar powoduje, że tak w sumie nie mam pojęcia z czym mam do czynienia. Te wszystkie energiczne, chwilami odczuwalnie drapiące i pokombinowane zagrywki tworzą wyżyłowany do granic wytrzymałości zbiór koncepcji na chwytliwość i rodzaj kostkowania sprawiają, że to wydawnictwo bez szczególnego wyrazu zmierza donikąd. Nawet melodyjność zaczerpnięta z black metalu odzianego w niebieskie okładki oraz niby czarcie skrzeki wokalisty nie potrafą nadać tej produkcji wyraźnego charakteru. Jawi się on jako wypchany po brzegi niezliczoną ilością idei twórców „Necronomisongs”, które zebrane do kupy brzmią nad wyraz teatralnie i przypadkowo. Torrefy w swej niepochamowanej chęci udowodnienia, że wiedzą do czego służą instrumenty, na których przyszło im grać, a także nieodpartej potrzeby urozmaicenia swojej muzyki, skutkuje tym, że zjadają własny ogon, a wjebanie w to wszystko melodyjnego bleczura w najgorszym wydaniu jest kurwa już maniakalnie w chuj nie do przyjęcia.

shub niggurath

 

czwartek, 12 września 2024

Recenzja Tankobot „Nightshift”

 

Tankobot

„Nightshift”

Independent 2024

O ja pierdolę, niezły strzał! Krótki, ale treściwy. Tankobot ma dość ciekawą, choć ubogą w wydawnictwa historię. Jeśli wierzyć Internetowi, zespół powstał równe dwadzieścia lat temu, tylko po to, by rok później zawiesić swoją działalność. Następnie reaktywował się w dwa tysiące jedenastym, zarejestrował „Demo 2015” i… znów zamilknął na długie lata. Dokładnie do maja roku obecnego, kiedy to ukazała się sumptem własnym EP-ka o widocznym powyżej tytule. Materiał składający się na „Nightshift” to zaledwie dziewiętnaście minut w czterech odsłonach. Co się natomiast tyczy muzyki, to jej interpretacja jest dość prosta. Panowie, może kapkę upraszczając, grają Carcass z okresu „Necroticism: Descanting the Insalubrious” / „Heartwork”, z naciskiem na ten drugi album. Tempo, przez większość czasu, utrzymywane jest tutaj w standardach średnio podkręconych, z wieloma blastującymi zrywami, co w połączeniu z naprawdę ostrym, rytmicznym kostkowaniem sprawia, że aż chce się popląsać. Jeśli już mowa o akordach, to poza charakterystycznym dla wspomnianych Brytoli riffowaniem, a także podobnie melodyjnymi partami solowymi, Niemcy dorzucają do swoich kompozycji garstkę staroszkolnego thrashu, głównie im rodzimego. Że wychodzi z tego mieszanka łatwopalna, nikogo przekonywać chyba nie muszę. Te cztery numery to konkretny kop w dupę, a jednocześnie muzyka zagrana na luzie i sprawiająca mnóstwo radochy. Zwłaszcza starszemu pokoleniu, dla których Carcass z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych był w okresie dorastania chlebem powszednim. Jak już drążę temat, to wspomnieć jeszcze muszę o wokalu, który zarówno swoją „chrypką”, jak i sposobem artykulacji, także przypomina Jeffa Walkera. Żeby jednak było jasne. Mimo tak wielu porównać, Tankobot nie jest klonem Brytyjczyków. Oni po prostu na zapożyczonym kręgosłupie dokonali interpretacji własnej, i wyszło im to naprawdę nieźle. Dobrze by zatem było, gdyby chłopaki nie zamknęli znów interesu na kolejne długie lata, tylko poszli za ciosem i nagrali pełnometrażowy materiał w czasie nieco bliższym. Ja bym chętnie sprawdził ciąg dalszy, bo „Nightshift” to obiecująca przystawka.

- jesusatan

Recenzja Pyrrhon „Exhaust”

 

Pyrrhon

„Exhaust”

Willowtip Records (2024)

 


Korzystaliście kiedyś z maty akupresurowej? To taki materacyk z kolcami, na którym kładziesz się jak fakir, ma początku wszystko Cię boli, wkurwia i Ci przeszkadza, a po wyznaczonym czasie schodzisz i czujesz się zaskakująco odprężony i usatysfakcjonowany. Podobnie jest w przypadku „Exhaust”, najnowszej, piątej już płyty brooklynskiego kwartetu. I muszę powiedzieć od razu, że jest to efekt „wow” jakiego się nie podziewałem. Do tej pory Pyrrhon pykał ten swój mathcore podbarwiany death metalem w sposób taki, że budził on bardziej mój podziw i szacunek niż de facto mi się podobał. Tym razem jest inaczej, gdyż muzyka Pyrrhon nabrał bardziej ludzkiego rumieńca, ale zarazem poszła w jeszcze bardziej nieludzką, muzyczna abstrakcję. Pewnie, w swoim core nadal jest to mathcore, w którym usłyszymy echa bardzo wczesnego Mastodon, Lethargy, Crowpath czy nawet Ion Dissonance, ale tym razem otwarto kilka innych furtek i odważnie sprawdzono co się za nimi kryje. Są więc wyraźne echa późnego Atheist, jest dawka post rocka, są zręby slamu, jest awangarda w stylu modnego ostatnimi laty Imperial Triumphant. A wszystko jest tu całkiem zgrabnie pozlepiane i nie rozchodzi się w szwach. „Exhaust” jest nieustanną nawałnicą dźwięków, kalejdoskopem, który co kilka sekund się obraca przestawiając słuchaczowi nowy kolaż dźwięków. Zważywszy, że cały krążek trwa 38 minut śmiem twierdzić, że jest to czas, w którym nasz mózg nie wykaże znamion przemęczenia w obcowaniu z taką misterną konstrukcją dźwiękową. Nieco metaliczna, klaustrofobiczna produkcja Colina Marstona doskonale pasuje do tego typu grania i nie inaczej jest tutaj. Pewnie, nie jest to muzyka dla każdego, nie jest to coś do słuchania w tle, nie jest to granie, do którego się będzie wracało zbyt często. Ale jest to doświadczenie fascynujące, bogate, w którym jest dużo do odkrycia i posmakowania. Dla muzycznych matematyków i formalistów jest to pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych niekoniecznie, ale uważam, że warto przesłuchać „Exhaust”, bo jest tu po prostu cholernie tęgo pograne i dzieje się tu dużo dużo dobrego.

  Harlequin

Recenzja RUINY VEKOV „Balady Čiernych Nocí”

 

RUINY VEKOV

„Balady Čiernych Nocí”

Werewolf Promotion 2024

Wszyscy, nawet ci średnio zaangażowani obserwatorzy zauważyli zapewne, że Black Metalowa scena na Słowacji cały czas rozwijasię równomiernie i sukcesywnie rośnie w siłę. Hordy takie, jak Krolok, Immortal Hammer, Sirin, Krajiny Hmly, Solipsism, czy Machina Baphometa, to już rozpoznawalne załogi o ugruntowanej pozycji na Europejskiej mapie Diabelskiego grania. Myślę, że do tej grupy zespołów już niebawem dołączy kapela zwąca się  Ruiny Vekov, której pierwszy pełniak ukazał się niedawno pod sztandarami Werewolf Promotion. „Balady Čiernych Nocí”, bo o nim mowa, to trochę ponad 26 minut rasowego, jadowitego Black Metalu przyprawionego delikatnie pogańskimi wibracjami. Żadnej cepeliady ni potańcówki na klepisku tu panie kochany jednak nie uświadczysz. Kręgosłupem muzyki, jaką tworzą Ruiny Wieków jest tradycyjnie zorientowany, Czarci Metal zakorzeniony mocno w latach 90-tych. W strukturach każdego z sześciu wałków, jakie się tu znalazły słychać więc nawiązania do Skandynawskiej spuścizny II fali (zimne, surowe, zagęszczone niezgorzej, nasączone mrocznymi melodiami riffy), jak i elementy charakterystyczne dla Diabelskiej ściany wschodniej (specyficzna, gniewna, posiadająca nielichy ciężar rytmika, złowieszcze wokale w języku autochtonów, czy klimatyczne pasaże wioseł wsparte akustycznymi miniaturami i obrzędowymi deklamacjami). Szkołę Polską przywodzą mi natomiast na myśl ortodoksyjne, grubo wykończone, piekielnie agresywne linie basu, oraz bogata, gitarowa ornamentyka. „Ballady Czarnych Nocy” to naprawdę bardzo udany krążek. Dziki, jadowity i przesiąknięty Złem, a zarazem wciągający, zniewalający swą atmosferą, niemal transowy i mizantropijny. Można popłynąć z tymi dźwiękami, zwłaszcza jeżeli dopadła nas melancholia, bądź pesymistyczne odrętwienie na granicy apatii. Myślę, że warto mieć oko na tę hordę, zwłaszcza fani klimatycznej czerni powinni wpisać sobie jej nazwę do swoich kalendarzyków. Mnie ta płytka zaintrygowała na tyle, że na pewno sprawdzę, co Ruiny Vekov ulepią na swym kolejnym (najlepiej drugim, pełnym) materiale.

 

Hatzamoth

środa, 11 września 2024

Recenzja Sadistic Messiah „Dehumanizing Process”

 

Sadistic Messiah

„Dehumanizing Process”

Thrash Or Death Rec. 2022

Konia z rzędem, kto słyszał o brazylijskim Sadistic Messiah. No chyba, że mówimy o fanach maniakalnie śledzących tamtejszą scenę. Mi się rzeczona nazwa o uszy nigdy nie obiła, bo bym na bank zapamiętał. Ale zaległości zawsze można nadrobić. „Dehumanizing Process” wcisnął mi w łapy lokalny maniak thrash metalu. Zatem już przed włożeniem płyty do odtwarzacza wiedziałem mniej więcej, czego się mogę spodziewać. W rzeczy samej, drugi album tego duetu, wydany dwa lata temu, to esencja gatunku, głównie spod znaku szkoły niemieckiej. Na „Dehumanizing Process” składa się osiem numerów, dających łącznie trzydzieści pięć minut muzyki wypełnionej staroszkolnymi riffami. Podstawową wartość dodaną stanowi tutaj ich różnorodność. Brazylijczycy potrafią przyspieszyć, dodatkowo podkręcając atmosferę agresywną solówką, jak i zdecydowanie zwolnić tempo, raniąc wówczas jakby jeszcze głębiej akordami z lekka zahaczającymi nawet o stylistykę deathmetalową (najbardziej do głowy przychodzi mi chyba w tym temacie Pestilence). Będąc przy porównaniach, to mając na uwadze sposób kostkowania, zdecydowanie można pomyśleć o wczesnym Kreator. No rzućcie uchem choćby na akordy w „Fighting Man on Mars” i powiedzcie, że mam urojenia. Chwilami nawet sposób artykułowania fraz przypominać może weganina Petrozzę. Gdzie indziej brzmienie gitary podchodzi bardzo blisko Sodom, a i melodie zdają się chwilami jakoś dziwnie znajome. Zresztą jak by tego materiału nie rozkładać na czynniki pierwsze, wszystko i tak sprowadza się do lat świetności thrash metalu, którego to Sadistic Messiah są niekwestionowanymi spadkobiercami. I tak samo jak klasycy, czterdzieści lat temu, potrafią swoją twórczością rozruszać umarlaka. Przecież jeśli przy takim „Reanimating Bodies” komuś nie włączy się automatycznie headbanging (no chyba, że ma akurat założony gorset ortopedyczny, to jest usprawiedliwiony), to powinien czem prędzej udać się do laryngologa. Pięknie się w tej muzyce zazębiają poszczególne składowe a panowie z Sao Paulo potrafią z aptekarską dokładnością dozować pomysły tak, byśmy ani przez chwilę nie mogli się od „Dehumanizing Process” oderwać. Uważam, że zdecydowanie warto sięgnąć po ten krążek, i to nie tylko w przypadku kiedy naszym klasycznym ubrankiem wyjściowym jest niebieska katana z pięćdziesięcioma naszywkami i białe high-topy. Dobra muza!

- jesusatan

Recenzja Aluk Todolo „LUX”

 

Aluk Todolo

„LUX”

NoEvDia / The Ajna Offensive 2024

Aluk Todolo to trzech Francuzów, którzy rzeźbią w awangardowym black metalu. Ich dotychczasowe nagrania robią niemałe kuku i tych, którzy nie znają poprzednich płyt tej grupy zachęcam do zapoznania się, bo naprawdę warto, no chyba, że nie lubicie dziwnej muzy. Jeżeli chodzi o najnowszą, piątą już płytę tego tria, to kolejna odsłona niewiarygodnych pomysłów, które zawarli w sześciu utworach, zabierających na czterdziestominutową wycieczkę do krainy spowitej okultyzmem. Na „LUX” ci trzej mieszkańcy Grenoble postawili na improwizacyjnie plumkającą sekcję rytmicznej, której przeciwstawiają gitarowe struktury w przeróżnych formach. Aluk Todolo, jak już zdążył do tego przyzwyczaić, korzystając z dobrodziejstw bogatej historii rockowego i metalowego grania, zapodają całą gamę rozwiązań na kostkowanie. W ten sposób delikatnie przykryli oni wspomniany quasi-jazzowy podkład basowy szeregiem zdecydowanych i ciężkich riffów doomowych, przerażających i świdrujących blackowych tremolo, przytłaczającymi najazdami dronów oraz dorzucili do tego trochę noisu i psychodelicznych akordów. To efektowne kłębowisko dźwięków skutecznie unieruchamia słuchacza i wciąga w sam środek przestrzeni jaką tworzy na „LUX” Aluk Todolo. Wymiar ten wypełniony jest po brzegi mistycyzmem i negatywnymi emocjami. Francuski tercet przy użyciu wszystkich wymienionych środków, umiejętnie buduje napięcie, żongluje naszymi uczuciami, budząc strach, medytacyjne uniesienie, a także próbuje wpędzić w psychozę, co się mu prawie udaje. Wszystko to podane tylko za pomocą instrumentów, bo gdyby dołożyliby do tego jeszcze odpowiednie wokale, to chyba bym oszalał. Kolejna świetna produkcja tej kapeli, która swą diaboliczną progresją pożera w całości nie wyłączając butów.

shub niggurath

wtorek, 10 września 2024

Recenzja Immortal Death „Immortal Death”

 

Immortal Death

„Immortal Death”

Hells Headbangers 2024

 


Immortal Death to nowy wymiot z Osaki, a „Immortal Death” to ich pierwsze demo, które pierwotnie ukazało się na kasecie magnetofonowej dokładnie dwa lata temu. Teraz, choć w sumie nie wiedzieć czemu, nagrania te postanowiła wznowić amerykańska Hells Headbangers. Piszę „nie wiedzieć czemu”, bowiem label to zacny i zazwyczaj wydawane w nim pozycje trzymają wysoki poziom. Natomiast demo w temacie to klasyczny przedstawiciel piwnicznego death metalu który po dwóch odsłuchach wyrzuca się do kibla. Wiecie dobrze, że kocham surowiznę. Zatem powiem wam, ten materiał brzmi w chuj surowo. Słychać, że nagrywany był gdzieś w kanciapie, można bardziej powiedzieć, że to reh a nie demo. I tutaj, na dobrą sprawę, wszystko jest do strawienia, choć chwilami dźwięk się zlewa a instrumenty wzajemnie zagłuszają chyba aż za bardzo, no ale niech będzie. Gdyby ta muzyka była faktycznie ciekawa, to wszystko by było cacy. Jednak poziom tych czterech kompozycji, oplecionych intrem i outrem, najciekawszymi elementami z tego wydawnictwa, jest średni, podwórkowy. Napierdalają chłopaki albo na maksa przed siebie, albo łupią d-beaty, jednakże nie podszyte żadnych chwytliwym riffem, jeno rzępoleniem na poziomie szkoły podstawowej. Wieje nudą na kilometr, mimo iż to tylko  trzynaście minut. Serio, ciekawsze akordy to ja bym wymyślił na harmonijce, mimo iż umiem w nią jedynie dmuchać. Wokale są kompletnie monotematyczne i ograniczają się do przesterowanego ryczenia w tle, a perkusista chyba dopiero uczy się instrumentu. Zresztą nie tylko on, bo słychać, że kolesie się pogubili, tudzież starają się stworzyć, nieumiejętnie, klimat chaosu, przynajmniej kilka razy. Byłem za czasów podstawówki na lokalnym gigu punkowym, na którym kolesie grali podobne gówno. Mi się wtedy podobało, bo mnie stara pierwszy raz na koncert wypuściła, no ale tu okoliczności mamy zgoła inne. Serio, nie wiem komu to do czego potrzebne, i czy Hells Headbangers nie mają ciekawszych zespołów na celowniku. No chyba że umówili się na wydanie „Immortal Death” w trakcie totalnej najebki, a potem głupio im było wszystko odwołać. Oszczędzę wam trzynaście minut życia – ja posłuchałem, wy już nie musicie. Nie ma za co.

- jesusatan

Recenzja ROGGA JOHANSSON „Otherworld”

 

ROGGA JOHANSSON

„Otherworld”

Iron, Blood and Death Corporation 2024

 


Myślę, że tego szwedzkiego niedźwiedzia, który nade wszystko ukochał Metal Śmierci,  przedstawiać specjalnie nie trzeba, wszak jakby nie patrzeć, osoba to wielce zasłużona, jeżeli chodzi o krzewienie skandynawskiej kultury śmierci. Jak to bywa w przypadku gości, którzy odpowiedzialni są za pierdylion projektów, nie wszystko, co wychodzi spod ręki Pana Johanssona, darzę jednakową atencją, jednak przed jego kreatywnością, uporem i zaangażowaniem zdecydowanie chylę czoła. Pomijając jednak wszystkie zawiłości i uwarunkowania, Rogga pokazuje, że Death Metal, podobnie jak śledzik na razLisnera ma wiele twarzy, a każda piękna. Porzućmy jednak te filozoficzno-akademickie rozważania, a zajmijmy się czwartym, pełnym albumem solowego projektu Roggi Johanssona, który jego twórca zatytułował „Otherworld”. Nie wiem, czy ów jegomość z Królestwa Szwecji stworzył ten projekt, by wykorzystać to, co nie pasowało w innych jego przedsięwzięciach, faktem jednak jest niezaprzeczalnym, że muzyka, jaka ukazuje się pod tym szyldem, jest luźna, naturalna, nie czuć w niej żadnych ograniczeń, ni parcia na szkło. Rogga tworzy tu po prostu to, co mu akurat w duszy gra, mając w głębokim poważaniu wszelakie ramy, szufladki, jak i opinie sezonowych klakierów. Wracając zaś do „Innego Świata”, to wspólnym mianownikiem zawartych tu dźwięków jest bez dwóch zdań klasyczny Death Metal, zagrany jednak, o czym już wspominałem na wiele sposobów. Zetkniemy się zatem na tym krążku zarówno z rasowym, szwedzkim Metalem Śmierci starej szkoły, jak i tłustym, ciężkim, wgniatającym w glebę Death’n’Rollem, a jakby tego było mało, przewijają się także na tej produkcji soczyste, Doom Metalowe akcenty, oraz struktury charakterystyczne dla melodyjnej frakcji śmiertelnego grania (nie mówię tu jednak o słodkim, plastikowym pitoleniu, a o konkretnym graniu z lat 90-tych przywodzącym na myśl najlepsze albumy Edge of Sanity, Godgory, czy Dark Tranquilliy). Z tego, co tu napisałem, można by wywnioskować, że ta płytka to takie nieco przypadkowe rzadkie z gęstym, ale nic bardziej mylnego. Wszystko ma tu swoje miejsce, jest przemyślane i poukładane (tak kompozycyjnie, jak i brzmieniowo), a „Otherworld” jest spójny, zwarty i jednorodny. Przede wszystkim jednak, o czym także już wspominałem, nie znajdziecie w tych dźwiękach fałszu, ni kunktatorstwa, a wszystko jest szczere do bólu (a przynajmniej ja tak to widzę, a w zasadzie słyszę). Każdy więc, kto ma ochotę na autentyczne granie bez napinki, oczywiście ze Śmiercią w tle, „czwórkę” Roggi Johanssona może łykać w ciemno. Satysfakcja gwarantowana. No i to by było na tyle.

 

Hatzamoth

Recenzja Invocation „The Archaic Sanctuary (Ritual Body Postures)”

 

Invocation

„The Archaic Sanctuary (Ritual Body Postures)”

Iron Bonehead Productions

 


„Chile, ojczyzno moja, ile Cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto Cię...”. No właśnie. Chile i metal ekstremalny to idealna symbioza, trudno jest znaleźć zespół, który nie spełnia pokładanych oczekiwań. Invocation właśnie wypuszcza w barwach Iron Bonehead swój debiutancki krążek „The Archaic Sanctuary (Ritual Body Postures)” i jak nietrudno się domyślić, należało się spodziewać co najmniej dobrego materiału. I w rzeczy samej tak jest. Po serii małych materiałów ekipa z kraju Andów przynosi 35 minut death/blacku na poziomie, którego wcale tak wiele na rynku nie ma. Tak, to jest aż tak dobry album. Oryginalności może tu za wiele nie ma, ale jeśli lubicie dajmy na to meksykański Shub Niggurath, to jesteście w domu. Granie zdecydowanie na starą modłę, opętańcze, smoliste, raczej unikające bardziej współczesnych trendów. Grupa doskonale balansuje pomiędzy wspomnianymi wcześniej gatunkami nie uciekając się do żadnych brzmieniowych sztuczek. Czuć tu ducha przedwiecznych, a lekki pogłos położony na wokal potęguje to wrażenie. Poziom wykonawczy jest tu nienaganny, nie doświadczymy pudrowania niedoskonałości brzmieniem. Doświadczymy za to niejednokrotnie jak Chilijczycy zwalniają i cisną dołami jak pierdolony buldożer, zdmuchując po drodze wszystko co napotkają. Pewnie, można się zastanawiać czy mając taki potencjał nie należało trochę bardziej urozmaicić tej muzyki, ale z jednej trony po co, skoro to co zrobili funkcjonuje doskonale, a z drugiej jest to debiut i chłopaki mają jeszcze czas na na to. W tym przypadku nic dodać nic ująć - „The Archaic Sanctuary (Ritual Body Postures)” to bardzo dobry album, który śmiało można stawiać obok najbardziej szanowanych płyt w tej stylistyce. Tutaj nie znajduje powodu do jakichkolwiek narzekań. Brać, kupować, słuchać, po prostu!

 

                                                                                                                                             Harlequin

poniedziałek, 9 września 2024

Recenzja / A review of The Crown „Crown of Thorns”

 

- FOR ENGLISH SCROLL DOWN -


The Crown

„Crown of Thorns”

Metal Blade Rec. 2024

Siedzę w muzyce metalowej już trzydzieści pięć lat. Dorastałem przy piosenkach Cannibal Corpse, Morbid Angel czy Suffocation. Także przy Crown of Thorns (zanim jeszcze Szwedzi skrócili sobie nazwę). Wymienione zespoły działają nieprzerwanie po dziś dzień, i zawsze kiedy wydają kolejną płytę, zastanawiam się, czego tak naprawdę po niej oczekuję. Wiadomo, że naiwnością byłoby spodziewanie się wielkiego przełomu czy dzieła epokowego, bowiem takowe, zespoły te nagrały już ponad trzy dekady temu. Kolejnego „Eaten Back To Life” albo „Altars of Madness”? Też nie. Czegokolwiek te klasyczne zespoły by nie nagrały, to, choćby przez sentyment, nic nie jest w stanie zaburzyć dawno ustalonej hierarchii, a przynajmniej jej szczytu. Lada chwila ukaże się nowy, czternasty (albo trzynasty, zależy jak liczyć) album The Crown, zatytułowany „Crown of Thorns”. Tytuł zapewne nieprzypadkowy, ale jeśli myślicie, że zespół cofnął się w twórczości do swoich bardzo głębokich korzeni, to jesteście w błędzie. Osobiście uważam, że to bardziej zabieg marketingowy, ale niech nad tym dywagują inni. Jaki zatem jest „Crown of Thorns”? Mówiąc najprościej, jest to kontynuacja drogi, którą zespół kroczy od początku. Podstawowe pytanie zatem brzmi „Czy chłopaki nadal potrafią mocno skopać dupę, czy w ich muzykę wkradła się geriatria?”. Powiem najszczerzej jak potrafię. Nowy The Crown to naprawdę dobry album. Jest na nim kilka mocnych, wpadających w ucho melodii, jest sporo jadu i wściekłości. Takie „I Hunt With the Devil”, „Martyrian”, Howling at the Warfield” albo „No Fuel for God” (z riffem otwierającym podkradzionym z ostatniego Benediction) może nie dorównują “Blitzkrieg Witchcraft” czy “Total Satan”, ale są numerami, które udowadniają, że krew w The Crown jeszcze nie zastygła, lecz płonie żywym ogniem. Podobnie zresztą jak nieco bardziej taneczny (trochę w stylu wczesnego In Flames) „The Night is Now”. Szwedzi nadal potrafią komponować agresywne melodie a Johan zdziera gardło jakby mu w ogóle nie przybywało lat. Na płycie nie brak także tego, co u Szwedów zawsze było znakiem rozpoznawczym, czyli wyśmienitych solówek. Z drugiej strony, na „Crown of Thorns” znajdziemy niestety kilka uzupełniaczy. Trochę nijaki „Where Nightmare Belongs”, albo nużący i przewidywalny „Churchburner” (kompletnie nie rozumiem dlaczego akurat najsłabszy numer na płycie został wybrany na singiel ją promujący). Niemniej jednak  „Crown of Thorns” to i tak album lepszy, niż się spodziewałem. Album, który z każdym kolejnym odsłuchem zdaje się rosnąć, a nie powodować ziewanie. I jeszcze jedna, bardzo ważna sprawa. Słychać, że nowe piosenki powstały bez żadnej spiny, a chłopaki nie starali się nagrać na siłę drugiego „Eternal Death” czy „Deathrace King”. Jak dla mnie, The Crown zdali egzamin po raz kolejny, więc mogę wam „Crown of Thorns” polecić z czystym sumieniem. To nadal melodyjny death metal na najwyższym poziomie.

- jesusatan

 

The Crown

‘Crown of Thorns’

Metal Blade Rec. 2024

 

I've been in metal music for thirty-five years now. I grew up with songs by Cannibal Corpse, Morbid Angel or Suffocation. Also with Crown of Thorns (before the Swedes shortened their name). The aforementioned bands are still active to this day, and every time they release another album, I wonder what I really expect from it. It is clear that it would be naïve to wait for a great breakthrough or an epoch-making work, as these bands recorded such albums over three decades ago. Another ‘Eaten Back To Life’ or ‘Altars of Madness’? Neither. Whatever these classic bands may have recorded, if only by way of sentiment, nothing can perturb the long-established hierarchy, or at least the top of it. Any minute now, The Crown's new fourteenth (or thirteenth, depends how you count) album, entitled ‘Crown of Thorns’, will be released. The title is probably not coincidental, but if you think that the band has gone back to their very deepest roots in songwriting, you are mistaken. Personally, I think it's more of a marketing ploy, but let others debate that. So what is ‘Crown of Thorns’ like? Simply put, it is a continuation of the path the band has been on since the beginning. The basic question, then, is ‘Can the guys still kick ass hard, or has geriatrics crept into their music?’. I'll say as honestly as I can. It is a really good album. There are some strong, catchy melodies on it, and there's a lot of venom and rage. The likes of ‘I Hunt With the Devil’, ‘Martyrian’, ‘Howling at the Warfield’ or ‘No Fuel for God’ (with an opening riff stolen from the last Benediction) may not be on a par with ‘Blitzkrieg Witchcraft’ or ‘Total Satan’, but they are songs that prove that the blood in The Crown has not yet stagnated, but is on fire. As does the slightly more danceable (a bit in the style of early In Flames) ‘The Night is Now’. The Swedes are still able to compose aggressive melodies and Johan screams his guts out as if he hasn't aged at all. The album also doesn’t lack what has always been the Swedes' trademark, namely excellent solos. On the other hand, on ‘Crown of Thorns’ we unfortunately find a few ‘fillers’. The somewhat bland ‘Where Nightmare Belongs’, or the tedious and predictable ‘Churchburner’ (I don't understand why the album's weakest track was chosen as its promotional single). Nevertheless, ‘Crown of Thorns’ is still a better album than I expected. An album that seems to grow with each listen, rather than make you yawn. And one more, very important thing. You can hear that the new songs were created without any tense, and the guys didn't try to record another ‘Eternal Death’ or ‘Deathrace King’ by force. As for me, The Crown have passed the test once again, so I can recommend you ‘Crown of Thorns’ with a clear conscience. It's still melodic death metal at the highest level.

- jesusatan