„Consummatum Est”
Messor Grandis Productions 2022
Wielkie
Żniwa rozpoczęły się w Szwecji w 2017 roku i póki co, trwają po dziś dzień.
Wiadomo, że robota to niełatwa i wyczerpująca fizycznie, a tyrać na polu
(zwłaszcza marchewkowym) non stop przez pięć lat nie każdy byłby w stanie. Bo
to trzeba umić, a nie chcieć, a przede wszystkim zdrowie mieć do tej ciężkiej
orki. Wybaczcie ten mały akcent humorystyczny, od jakiego rozpocząłem tę
recenzję, ale jakoś tak nie mogłem się powstrzymać. A teraz już poważnie, choć
podobno poważnie, to się w ciąży leży i w trumnie chodzi. Grand Harvest to
piątka jegomości z Malmö, którzy zapragnęli pewnego pięknego dnia tworzyć
ciężkie nuty zaprawione ciemnością (a przynajmniej tak mi się wydaje).
Słuchając ich pierwszego, pełnego longa zatytułowanego „Consummatum Est” można
śmiało powiedzieć, że cel swój osiągnęli. Panowie szyją bowiem zagęszczony,
masywny, niepozbawiony grobowych melodii Death/Doom Metal osadzony głęboko w
klasyce tego gatunku. Jest zatem ciężko, zawiesiście, a i niezgorszy, przygnębiający,
cmentarny klimacik także robi robotę. Za te ponure, nierzadko mizantropijne wibracje, jakie wypełniają ten krążek
odpowiadają w głównej mierze grube, tłuste, gniotące mocarnie bębny, miażdżące,
podlane sowicie ołowianą mgłą riffy, wywracający wnętrzności bas i wokale
płynnie lawirujące pomiędzy soczystym growlem, wrzaskami z piekła rodem i
nawiedzonymi słowami mówionymi. Nie mogło oczywiście zabraknąć podkręcającego
mroczną atmosferę parapetu i odrobiny sławiących Lucyfera, majestatycznych
chórów. No bez dwóch zdań, potrafią chłopaki docisnąć do gleby, a feeling tego
krążka chwilami poważnie orze beret wywołując poczucie zagrożenia. Jak bowiem
czulibyście się, gdyby stojąca za Wami Kostucha grała na bębnie i co chwilę
spoglądała Wam przez ramię? Jak tam bym jej wyjebał i kazał spierdalać, ale to
tylko taka moja mała dygresja. Wracając jednak do sedna sprawy, „Consummatum…”
to zaprawdę dobry album. Słychać, że panowie z Grand Harvest mają obcykaną twórczość
My Dying Bride, Paradise Lost, Novembers Doom czy też wczesne produkcje
Anathema, ale owe inspiracje wykorzystują umiejętnie i potrafią przekuć je we
własne dźwięki, więc ich muza nie zajeżdża odgrzewaną na starym, zjełczałym
tłuszczu padliną. No i teraz docieramy do końcowej sekwencji tej recenzji. Jak
już wspominałem, dobry to album, ale czy na tyle dobry, aby wydać na niego swe
ciężko zarobione dutki? Ja mam poważne wątpliwości. Najlepiej będzie więc,
jeżeli sami posłuchajcie sobie tę płytkę, wgryziecie się w nią, a potem odpowiecie
sobie na to pytanie i podejmiecie decyzję.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz