Iron Flesh
„Limb After Limb”
War Anthem Records 2022
Powołany
do życia w 2017 roku francuski Iron Flesh, powraca z trzecią płytą. Fani
staroszkolnegodeath metalu, którym podobały się ich poprzednie produkcje
powinni być zachwyceni. Ja natomiast mam z ich najnowszą produkcją mały
problem. W przypadku dwóch wcześniejszych wydawnictw tego kwartetu sprawy mają
się jasno. Obydwa krążki są głęboko zakorzenione w oldskulowym graniu, mocno
zorientowanym na szwedzką modłę, aczkolwiek delikatnie także dotkniętym (i nie
chodzi tutaj o zły dotyk) wpływami amerykańskimi. Jednakże w odróżnieniu do
najnowszej propozycji francuzów, ich spójność stylistyczna jest
niezaprzeczalna. Jeżeli chodzi o „Limb After Limb” odnoszę wrażenie, że chłopcy
się troszkę pogubili, tak jakby nie byli zdecydowani, na którą kartę postawić.
Album można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to wyraźne naleciałości
melodyjnego, skandynawskiego death metalu, przywołującego skojarzenia choćby z
At The Gates czy Dark Tranquillity. Początkowe cztery kawałki mkną w dość
wartkim tempie, choć w zwolnienia nie są wybrakowane. Pełno w nich melodyjnych
riffów i solówek, które wskazują na lekkość i radość z muzykowania, a konotacje
do wyżej wspomnianego typu metalu są nad wyraz czytelne. Począwszy od piątego
„Blessed Be The Creators” sytuacja się nieco zmienia. Muzyka Iron Flesh skręca
bowiem w bardziej poważne i trochę cięższe rejony. Generowane przez instrumenty
akordy są wolniejsze i nabierają wagi. Szybsze momenty również w nich się
znajdują, ale intensywność dźwięków jest zupełnie inna. Wkradają się tutaj
koligacje z pozbawionym melodyjnego zabarwienia death metalem. Mocno słychać
Bolt Thrower, a i Dismember. Do tego wszystkiego twórcy dorzucają ździebko
mistycznego klimatu, znanego z jedynki Entombed. Robi się duszniej i mroczniej.
Ostatni „Procession Of Living Cadavers” z posępnymi wiolonczelami i swym
nostalgicznym charakterem doskonale zakańcza drugą połowę tego longa.
Podsumowując „Limb After Limb” to dziwna płyta. Produkcja jest świetna. Gitary
po szwedzku „cienkie”, lecz jednak mięsiste, odpowiednia sekcja rytmiczna no i
wokale, które przenoszą wprost do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy
jeszcze norweska zawierucha nie zdmuchnęła w zapomnienie szwedzkich death
metalowców. Tylko, że ta jej nierówność pozostawia pewien znak zapytania. Brak
odkrywczości nie jest minusem, jednak całość pozostawia pewien niedosyt. O
czymś tu zapomniano. Sami oceńcie.
shub
niggurath
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz