„Curse of the Pharaoh”
Time to Kill Records 2022
Tak
sobie siedzę i, siedzę i słucham drugiego, pełnego albumu Włosko-Niemieckiego
ansamblu Humator i zastanawiam się co napisać na temat tej płyty? Panowie grają
niby Death Metal, i to całkiem brutalny, ale jakoś nie powalają mnie dźwięki, z
jakimi przyszło mi tu obcować. No nie jest to złe, choć dobrym też nazwać tego
nie mogę. Ot, zagrzęzłem, a Czort karty rozdaje. Mimo tego napiszę jednak, jak
postrzegam ten krążek. Są niezaprzeczalnie na tej płycie fragmenty, w których
zespół sieje konkretny rozpierdol, kierujący nasze myśli (przynajmniej, jak na
moje stare ucho) w stronę twórczości Monstrosity, Dying Fetus, czy Cannibal Corpse.
Są też miażdżące zwolnienia, nad którymi unosi się feeling znany z płyt
Sinister i Gorefest. Ogromna większość tego materiału to jednak po prostu
rzemieślniczy Metal Śmierci, który używając żargonu sportowego, lokuje zespół
gdzieś w środku II-ligowej tabeli rzeczonego gatunku. Jest zatem rzetelnie i
zgodnie z wytycznymi, ale patrząc na całokształt, ponad przeciętność się ta
płytka nie wychyla. Rozumiem, że nie każdy musi grać wybitnie, ale „Klątwa
Faraona” jest jak dla mnie tak pospolita i jakaś taka nijaka, że momentami aż
opadają przeszczepy. I nic tu nie pomogą chwilowe przebłyski, w których
imponująco brzmiące, nasycone techniką riffy poparte grubym basem, soczyście
napierdalającymi beczkami i niskim growlem wyrywają trzewia, aż miło, czy też
miażdżące walce oparte na gniotącej potwornie sekcji i smolistych wiosłach, bądź
kilka naprawdę dobrych partii solowych, skoro przeważająca reszta jest tak
szara, jak komunistyczny papier toaletowy. Nie wnoszą tu także nic specjalnego
okazjonalne zapożyczenia z zadziornego Thrash Metalu, czy klimatyczne zagrywki,
które tego klimatu mają w sobie tyle, co kot napłakał, bądź jeszcze mniej. Ja
wiem, „w życiu piękne są tylko chwile”, jednak ta maksyma nie może i nie znajduje
poparcia w muzyce, która ma siać śmierć i zniszczenie. A Śmierci w tych
dźwiękach ni widu, ni słychu, a zniszczenia takie, jak po strzale z kapiszona,
lub co najwyżej z popularnego w latach 80-tych „korkowca”. Dobra, kończę już moje
marudzenia, nie jest bowiem moim celem, na silę gnoić „Curse…”, gdyż to w
zasadzie rzeczowy i skrupulatny album, tyle że mnie po prostu ni chuja nie
rusza. Zespołowi życzę natomiast powodzenia i mam nadzieję, że nadal z
maniakalnym uporem będą robić swoje. Tym materiałem jednak świata nie zawojują,
choć okładkę ma bardzo dobrą.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz