środa, 3 grudnia 2025

Recenzja Epitome „Goodbye My ROT”

 

Epitome

„Goodbye My ROT”

Deformeating Prod. 2025

Tak się akurat trafiło, że siedziałem na kanapie, i zastanawiałem się, co by sobie tutaj zapierdolić, żeby było krótko, mocno, i treściwie. I dosłownie chwilę później zapukał listonosz (oczywiście dwa razy), i dostarczył mi najnowsze wydawnictwo z Deformeating Productions, w postaci szóstego krążka Epitome. Zespół ten, co prawda, zawsze stał u mnie gdzieś tam na uboczu, nawet jeśli z ich dyskografią jestem na bieżąco. Chodzi mi o to, że taką moją małą tradycją, bynajmniej nie celową, było odsłuchanie każdej ich kolejnej płyty raz, może dwa, i puszczenie jej na boczny tor, na zasadzie, że może kiedyś wrócę. „Goodbye My ROT” (oczywiście z tradycyjnie podkreślonym gniciem w tytule) kręci się u mnie w chwili obecnej już po raz ósmy, i za cholerę nie mogę się od tych piosenek oderwać. Nie dlatego, że nagle chłopaki odkryli po raz dwunasty Amerykę. Na tej płycie, tak na dobrą sprawę, nie ma nic, czego byśmy w ich wykonaniu nie słyszeli na poprzednich wydawnictwach. Jest to w bardzo prostej linii kontynuacja stylu, z którym brygada ta związana jest od zarania twórczości. Tutaj nie ma litości, tutaj jest totalny grindowy wpierdol. Przez pół godziny jedziemy niemal bez przerwy w tempach, jeśli nie blastujących, to przynajmniej bardzo szybkich. Owszem, często na oklepanych tematach, z typową dla lekko deathującego odłamu gatunku rytmiką, i mocno już wyeksploatowanymi patentami, ale mimo to zabawy ta płyta sprawia co nie miara. Ta banalnie prosto napierdalająca perkusja, te linie gitarowe, raz rozszalałe, pędzące na oślep, by za chwilę zaserwować bardziej chwytliwy, skłaniający do pomachania łbem riff (a takich na tym krążku bynajmniej nie brakuje), te wściekłe wokale, przy których aż się chce wspólnie podrzeć mordę, no i wisienka na torcie… saksofonowe wstawki, które to co prawda pojawiły się u Epitome wcześniej, ale było to lata świetlne temu.  Jest ich może niewiele, ale to dobrze, bo, po pierwsze, nie sprawiają wrażenia wciskanych na siłę, a po drugie, jak już się na chwilę pojawią to robią naprawdę schizofreniczny klimat. Jest tu też kapka humoru w postaci zakończenia otwierającego album „ROT”. A że całość, jak na standardy gatunku, brzmi legancko, to słucha się tego półgodzinnego nakurwu praktycznie na jednym wdechu. Nawet nie muszę się zbyt długo zastanawiać, by stwierdzić, że od dziś moim ulubionym krążkiem Epitome jest właśnie „Goodbye My ROT”. To chyba najbardziej dojrzały, i najbardziej kompletny materiał od Rzeszowian. Zdecydowanie polecam.

- jesusatan




Recenzja Bezdan „Upon the Altar”

 

Bezdan

„Upon the Altar”

I Hate Records 2025

Bezdan jest kapelą z Chorwacji, gdzie powstała w 2012 roku. Od tamtej pory trochę już nagrali, bo wypuścili demosa, epkę, kompilację i dwa single w wersji kasetowej. Pod koniec listopada ukazał się ich debiutancki album, który kopie nieźle w zadek. Jeśli lubicie stare, dobre lata osiemdziesiąte i wczesne nagrania takich ekip jak Sepultura, Slayer, Bulldozerczy też ówczesną szkołę niemiecką oraz raczkujący Death i Possessed, to „Upon the Altar” jest dla was. Panowie napierdalają fuzję black, thrash i death metalu, w której granice między tymi gatunkami zostały całkowicie zatarte, co generuje mocno chłoszczącą muzę z odpowiednim klimatem i ciężkością. Generalnie nic czego starzy wyjadacze już kiedyś słyszeli od tej płyty nie dostaniecie, ale i tak mocno ona daje radę, bo tempo, ostrość riffów, idealny palm muting oraz solówki poniewierają dotkliwie. Do tego trzeba dodać łomoczącą jak karabin maszynowy sekcję niskotonową i szorstkie wokalizy wraz ze strzelistymi falsetami à la Tom Araya, i gotowe. To klasyczne rzępolenie z diabłem na gitarach, które nie znosi sprzeciwu i bezceremonialnie wbija swe pazury, i kły w odbiorcę. Od samego początku trzyma zawzięcie i nie puszcza do końca. Surowa i bezkompromisowa muza, która doskonale łączy w sobie początki death metalowego brzmienia z energią i zacięciem thrash metalowych produkcji, a bonusowa posypka o satanicznych konotacjach tylko podkręca jej agresję i zsyła złowrogą atmosferę. Atmosferę, z której sączy się zapach siarki i gęstych kadzideł. Z każdego akordu bije bunt, okultyzm i chęć spuszczenia wpierdolu, a to tej czwórce Chorwatów wychodzi idealnie, ponieważ za pośrednictwem tego materiału, bezustannie przyjmujemy na twarz ciosy, które złożone są ze zgrzytliwych zagrywek, frontalnych ataków i spazmatycznych solówek. Bezdan jedzie bezkompromisowo do przodu i tnie jak brzytwa, zostawiając po sobie głębokie rany, które jeszcze zostały posypane solą. Oj blizny będą po „Upon the Altar” okropne. Konkretna, naturalna i prosta muzyka, która zawiera także świadectwo o umiejętnościach jej twórców. W tym metalu jest sto procent metalu. Stop jest najwyższej próby, więc sięgajcie po ten krążek, no chyba, że nie macie już miejsca na sznyty.

shub niggurath




wtorek, 2 grudnia 2025

Recenzja Funeral Vomit „Upheaval of Necromancy”

 

Funeral Vomit

„Upheaval of Necromancy”

Xtreem Music 2025

Funeral Vomit to dość świeża załoga na scenie, bowiem panowie istnieją zaledwie pięć lat. Piszę „zaledwie”, bo jak na tak krótki okres zdążyli naprodukować już demo, dwa splity, EP-kę i dwa pełniaki, z których to ten ostatni właśnie zakłóca mi domowy mir. Mimo iż panowie pochodzą z Ameryki Południowej, ich twórczość zdecydowanie bardziej zakorzeniona jest w kontynencie północnym, a słuchając „Upheaval of Necromancy”, pierwszymi nazwami które wam przyjdą na myśl będą zapewne Mortician, Impetigo czy Necrophagia. Death metal w wykonaniu tych panów jest bowiem niesamowicie brudny i ociekający łojem. Nie sposób nie zwrócić uwagi na samo brzmienie. Gitary, a przede wszystkim bas, nastrojone są tutaj zdecydowanie poniżej średniej gatunkowej, przed co odór grobowej stęchlizny wali po nozdrzach od pierwszej nutki następującego po „wprowadzaczu” numeru tytułowego. Ma się wrażenie, jakby Funeral Vomit byli muzycznym uosobieniem drogowego walca, tudzież buldożera, a to dlatego, iż muzycy niezbyt się spieszą. Zdecydowanie częściej gniotą powoli, co najwyżej z tempie średnim, sprawiając, iż dudniące dźwięki zalewają nas ze wszystkich stron, niczym rzucana na zakopywaną trumnę czarna ziemia. Melodii w tym niewiele, a na pewno dość ciężko sobie te piosenki zanucić. Już prędzej zabulgotać, choć tak zaflegmioną barwę głosu jak (nomen omen) O. Vomit nie każdy będzie w stanie z siebie wykrzesać. Nie licząc wspomnianego introsa, oraz interludium i outro, kompozycji znajdziemy na krążku siedem, i zamykają się one w trzydziestu dwóch minutach. Są one trochę schematyczne, albo, jeśli spojrzeć z drugiej strony, konsekwentne w rozpowszechnianiu gnilnego klimatu. Wywijasów tu nie ma, jest za to proste, miarowe parcie przed siebie, bez oglądania się na boki, byle z łopatą na cmentarz. Plus kilka filmowych sampli, co by było podług starego przepisu. Jeśli gustujecie w wymienionych wcześniej zespołach, albo ogólnie w niezbyt finezyjnym, za to ciężkim niczym okręt wojenny śmierć metalu, to po te nagrania możecie sięgać w ciemno. Może nie przewartościują wam systemu, ale na pewno będą stanowić sowitą pożywkę dla waszych popapranych umysłów.

- jesusatan




Recenzja Ophidian Memory „Seraphim”

 

Ophidian Memory

„Seraphim”

Independent 2025

Ophidian Memory to solowy projekt Blake’a Lamourex, który mieszka sobie w stanie Iowa. Amerykanin ma już na koncie trzy płyty, a obecnie wydaje czwartą, którą jest „Seraphim”. To album koncepcyjny, który opowiada kolejną historię z wymyślonego przez tego muzyka świata o nazwie „Existence”. Nie mam pojęcia o czym była gadka na poprzednich wydawnictwach, ale ten krążek snuje bajkę o wojnie między ludźmi i Serafinami. Swoją gawędę Blake ubiera w death metalowe nuty, w które wrzuca pełną garść przypraw o takich nazwach jak metalcore, thrash i progresja. Co z tego wychodzi? Ano laboratoryjna muzyka, w której wszystko się zgadza co do śrubeczki. Po brzegi wypełniona zmianami rytmu, prędkości oraz sposobów na kostkowanie. Amerykanin sieje gęsto, co róż przechodząc z jednego riffu w drugi, gniotąc, rozrywając i zsyłając posępną atmosferyczność. Pomijając agresywność i klimatyczność tego materiału, zadziwiającym jest fakt, ile ten facet potrafi upchnąć do każdego z utworów. Wściekłe blasty kotłują się z rwanymi tremolo, ciężkimi chwilami z palm mutingiem, piskliwymi zagrywkami, technicznymi zawijasami i solówkami. Do tego dochodzą jeszcze nastrojowe przerywniki, które wygrywane są na czystych strunach oraz tu i ówdzie klawiszowe tła. Wraz z szorstkimi wokalami i mięsistą sekcją rytmiczną, ten atak na zmysły wydaje się dość potężny i totalnie zróżnicowany, co potęguje to, że Ophidian Memory nawet na chwilę nie spuszcza z tonu. Gość nakurwia bez przerwy, aż chwilami brakuje tchu, częstując z rozmachem swymi umiejętnościami i zmysłem kompozytorskim. Tutaj nie ma przerwy na oddech, no chyba, że Blake zdecyduje się zwolnić i wpuścić trochę ambientowych i gotyckich rytmów, ale to tylko kilka sekund, aby podkreślić sens opowieści, którą chce przekazać. Impulsywna i pełna energii muzyka, która również posiada upiorną aurę. Jak dla mnie zbyt czyściutka i wymuskana w studiu, a poza tym nic specjalnie odkrywczego nie proponuje. Niemniej jednak siłę wyrazu posiada i podobać się może. Fanom soczystego, współczesnego death metalu polecam. Nudy nie będzie.

shub niggurath




Recenzja Burning Death „Burning Death”

 

Burning Death

„Burning Death”

Caligari Rec. 2025

Z Nashville, w stanie Tennesee, uderza trio weteranów tamtejszej sceny, kryjące się tutaj pod nazwą Burning Death. Twór ten został powołany do życia w roku dwudziestym pierwszym by eksplorować meandry staroszkolnego thrash metalu lat osiemdziesiątych. To, że panowie scenę z tamtych lat, zwłaszcza tą teutońską, mają w małym paluszku, słychać w zasadzie od pierwszej nutki. I bynajmniej nie starają się jej redefiniować, tylko jadą z ogniem w stylu, który wykreowały takie bandy chuja jak Desaster, wczesny Kreator, ale także Slayer z najlepszych lat. Debiutancki krążek Amerykanów, zatytułowany po prostu „Burning Death”, to prawie równie pół godziny jazdy pełnej siarczystych riffów, ostrych jak brzytwa melodii, i gotującego się, niemal kipiącego wkurwu, którym to zazwyczaj charakteryzują się zespoły znacznie młodsze, a którym zionęła scena thrashowa czterdzieści lat temu. Tutaj nie ma żadnego udawania kogoś, kim się nie jest, żadnych nędznych podróbek czy uśmiechów w kierunku szerszej publiczności. Ta muzyka brzmi ze wszech miar szczerze i kopie dupsko aż trzeszczą kości. Każdy, dosłownie każdy numer na tej płycie to eksplozja buntu, środkowy palec wyciągnięty w kierunku współczesnej sceny, oraz, przede wszystkim, wielki hołd dla klasyków gatunku. Panowie nawet nie starają się maskować swoich inspiracji w jakikolwiek sposób, lecz jednocześnie ich rajdu po dawno wydeptanej ścieżce słucha się z niezaprzeczalną przyjemnością i zaciśniętą, wzniesioną w górę pięścią. Nie da się rozkładać tego wydawnictwa na czynniki pierwsze, bowiem nie ma na nim ani nic, czego byśmy przez lata nie słyszeli. Nie ma też najmniejszych wzlotów i upadków. „Burning Death” to monolit, niesamowicie równy, mogący ze spokojem leżeć na najwyższej półce wśród dzisiejszych kontynuatorów oldskulowego grania. Porażające riffy, ostre, chropowate wokale, świetne, organiczne brzmienie, a do tego bardzo wymowna okładka. Czy można chcieć czegoś więcej? Nie wydaje mnie się. Ja tą płytę łykam jednym haustem tylko po to, by wciągnąć następny kiedy tylko wybrzmi ostatni takt zamykającego całość „Final Sacrament”. Wyśmienity materiał!

- jesusatan




Recenzja Nattradio „The Longest Night”

 

Nattradio

„The Longest Night”

Darkness Shall Rise Productions 2025

Wiem, że wielu fanów metalu lubi płyty późnej Katatonii więc skrobnę parę słów o Nattradio, który jest szwedzkim projektem dwóch gości, grających niegdyś w Disgrace, ale nie w tym od demosa „The Last Sign of Existence”, lecz w tym drugim, który nagrał „Land of Mercy”. Wtedy panowie grali death-thrash, a teraz rzeźbią w delikatnej materii, która zalewa melancholią. Nic w sumie dziwnego, bo album ten, drugi w ich dorobku, opowiada o samotnym, nocnym życiu. W wyniku przemyśleń jak i zapewne doświadczeń tych Szwedów, powstała płyta, której dźwięki obrazują ponurość tej mrocznej pory doby jaki i uczucia z nią związane, czyli poczucie izolacji i wszelkich emocji, pojawiających się podczas samotnych, bezsennych nocy. Muzyka Nattradio to fuzja gotyckiego metalu, rocka, darkwave i ambientu. Wymuskane akordy mieszają się na „The Longest Night” z mocniejszymi riffami oraz elementami zapożyczonymi z post-punka, zatem trochę elektroniki również tutaj usłyszycie. To spokojna muzyka, która okresowo częstuje mocniejszym uderzeniem, ale nie bójcie się, od ciosów tej kapeli się nie przewrócicie, ewentualnie poza depresją grozi wam jedynie drzemka. To nastrojowa, wręcz kontemplacyjna gędźba, która zsyła pokaźne pokłady introspektywnych klimatów, zmuszających do refleksji nad życiem i takich tam tematów. Album ten przez cały czas swego trwania otula delikatną kołderką, dzięki której czujemy się bezpieczni i nerwowo ukojeni, zatem jeśli napiszę, że „The Longest Night”, to taki muzyczny odpowiednik benzodiazepiny, to chyba nie będzie z mojej strony nadużyciem. Lekka muzyka, która płynie spokojnie, niemalże zawiesiście jak nocne godziny, co podbijają aksamitne wokalizy. Tylko dla fanów, bo wpierdolu tu nie będzie. Jedynie ciepły kocyk i kołysanki.

shub niggurath