czwartek, 25 grudnia 2025

Recenzja Excavated Graves „Life Isn’t For Everyone”

 

Excavated Graves

„Life Isn’t For Everyone”

Selfmadegod Rec. 2026

 


Mimo iż Excavated Graves jest nową nazwą na scenie deathmetalowej, wcale nie oznacza, iż za powstanie tego tworu odpowiedzialne są jakieś żółtodzioby. Wręcz przeciwnie. Jest to nowe wcielenie Piotra Sabarańskiego, z rozpadniętego już niestety Parricide. A że do towarzystwa muzyk dobrał sobie Michała Stopę (mającego epizody w Dissenter), to już sam ten fakt czyni Rozkopane Groby zespołem wartym sprawdzenia. Pod nowym szyldem panowie postanowili oddać hołd starej szkole szwedzkiego death metalu. Zaczerpnęli zatem w studni wiedzy, i, bez zbędnego udziwniania, spłodzili nieco ponad dwadzieścia minut szwedzizny. Jeśli jednak obawiacie się kolejnego klonu Entombed / Dismember, których to na świecie pojawiły się przez ostatnie dekady tysiące, to pragnę was uspokoić. Nie samym „Entobedem” bowiem Szwecja stoi. Owszem, jakieś tak elementarne wpływy tychże można na tych nagraniach wyłapać, jednak „Life Isn’t For Everyone” stanowi bardziej mieszankę większego ciężaru z fragmentami bardziej chwytliwymi. I też nie jest to granie typowe z gatunku groove death metal, jak choćby bardziej współczesny Feral. To bardziej połączenie Grave z Edge of Sanity, gdzie ten pierwszy przewija się głównie w prostocie riffów, niesamowicie masywnych i walących w głowę na zasadzie potężnego katara, a wpływy Swano i spółki uzupełniają całość o jakby bardziej rockowe harmonie. Nie ma na tym mini wariackich prędkości czy technicznych sztuczek, tutaj każda z pięciu kompozycji to siermiężny cios na korpus, poprawione po chwili sierpowym na szczękę. Głębokie wokale, klasycznie strojone gitary (choć w tym przypadku jakby bardziej przeczyszczone, bez maksymalnej ilości piachu w strunach) i sekcja rytmiczna, może i nieskomplikowana, ale odpowiednio podbijająca ciężar nagrań. Mam świadomość, że śmierć metal po szwedzku miał prawo się przez trzydzieści lat przejeść, jednak nadal powstają zespoły potrafiące z tego starego trupa wykrzesać coś słuchalnego. Takim tworem jest choćby Excavated Graves, bardzo solidni uczniowie znanych i lubianych profesorów. Jakiekolwiek pierdololo o elementach oryginalnych w twórczości tych panów uważałbym za kurtuazję, więc sobie takową pominę i nie będę dzielił włosa na czworo. Chcecie trochę dobrej Szwecji z krajowego podwórka? To posłuchajcie tego wydawnictwa. Zapewniam, że warto.

- jesusatan




 

Recenzja Velmorth „Feral Dominion”

 

Velmorth

„Feral Dominion”

Purity Through Fire 2025

 


To jednoosobowy szyld, za którym stoi niemiecki twórca Revenant, mający także swój udział w takich kapelach jak Order of Nosferat i Sarkrista. To debiutancka jego płyta pod tą nazwą, z której leci chłodem zatem jak się każdy pewnie domyśla jest to black metal. Rogacizna oparta na skandynawskich wzorcach, czyli kłębiące się tremolo i trochę thrashowego kostkowania przy asyście wyraźnego basu i ciepło brzmiących bębnów. Aha, jeszcze są wokale, a Revenant wrzeszczy ostro i wpiekłogłosy z zacięciem oraz niezłym wkurwem. Wszystko fajnie i pięknie, ale niestety jak dla mnie zbyt melodyjnie, bo te sialala i tralala szarpią mi strasznie nerwy i powodują migrenę. Poza tym, te siedem kawałków plus intro, odznacza się okrutną typowością i nic konkretnego nie ma do zaproponowania. Ot muzyczka leci sobie w zmiennych tempach, choć przeważają wartkie prędkości, snując „magiczne” opowieści o czasach starych i mrocznych, częstując bajkowymi harmoniami i tylko patrzeć jak zza fotela lub z łazienki wyskoczy jakiś zły Saruman bądź Uruk-hai, rzucając się mi do gardła. Brrr, nie mogę tego słuchać, bo bardzo się boję, ale przecież muszę coś napisać. Trochę relanium i będzie dobrze. Dobra, koniec znęcania się nad Velmorth. Ginący w morzu innych, podobnych produkcji black metal, który według mnie nie ma szans na przyciągnięcie do siebie poważnego odbiorcy tego gatunku. Wszystko to co na „Feral Dominion” już kiedyś było w lepszej lub gorszej formie i nie jest w stanie niczym do siebie przyciągnąć. Ani na płaszczyźnie kompozycyjnej, ani pod względem emocjonalnym. Muzyczny obrazek pozbawiony siły wyrazu i odpowiednich kolorów, nie mówiąc już nic o atmosferyczności. Diabelszczyzna w miałkiej i mocno wyświechtanej formie, o zapachu taniego wampiryzmu. Sorry, ale jestem na nie.

shub niggurath




środa, 24 grudnia 2025

Recenzja Häxär „Teufelskult”

 

Häxär

„Teufelskult”

Purity Through Fire 2025

 


Häxär to jednoosobowy projekt ze Szwajcarii, który powołany do życia został relatywnie niedawno. Co prawda oficjalnych informacji o narodzinach nie ma w karcie, jednak można zgadywać, iż miało to miejsce w roku dwudziestym trzecim, lub chwile wcześniej, bowiem przez ostatnie trzy lata pod szyldem tym ukazywały się kolejne pełne wydawnictwa V Noir’a. „Kult Diabła” jest trzecim z nich, a pierwszym, które trafiło pod moją strzechę. Co my tu zatem mamy… Ano black metal. Może nie taki surowy i bezkompromisowy jak w okresie początków drugiej fali, bardziej kojarzący się z końcówką millenium, jednak bynajmniej nie z wszelkiego rodzaju piszczałkami, babskim śpiewem czy kilogramami klawiszy. Sama struktura muzyki Häxär oparta jest na podstawowym instrumentarium. Także brzmienie tych nagrań nie ma zbyt wiele wspólnego z narastającą wtedy z roku na rok polerką i coraz dokładniejszą obróbką. Owszem, wszystkie partie są tutaj dokładnie słyszalne, jednak bliżej całości do lodowatej organiczności z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych niż lat późniejszych. Czysto muzycznie album ten jest taką przekrojówką, niestety bardzo nierówną. W szybszych partiach, które, moim zdaniem, wypadają na „Teufelskult” zdecydowanie potężniej, słychać wpływy choćby Marduk czy wczesnego Dark Funeral. Przeszywające blasty podkreślające intensywne, lecz całkiem swobodnie wpadające w ucho tremolo, robią sporą robotę i potrafią chwilami solidnie biczować plecy. Zwłaszcza otwierający całość „Damomenblut” stanowi naprawdę solidną zawieruchę. Szkoda tylko, że tych zrywów jest statystycznie mniej niż połowa, a reszta materiału osadzona jest w tempie średnim, lub chwilami wolniejszym, a cały album z kawałka na kawałek jakby spuszczał z tonu. Te wolniejsze numery już nie robią na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, będąc „średnią skandynawską”, czyli źle nie jest, ale klękać nie ma przy czym. No i całkowicie niepotrzebny jest też, moim zdaniem, kawałek ambientowy pod koniec płyty. To dla mnie taki swoisty znacznik projektów solowych, w których autorzy pragną za wszelką cenę udowodnić, że w „klimat” też potrafią. Albo po prostu wpychają te pasaże na siłę, bo nie mają z nimi co zrobić. Zastanawiałem się zatem, czy w przypadku Häxär jestem bardziej na „tak”, czy na „nie”. Ostateczną szalę przeważyły śpiewane, niby podniosłe wokale w ostatnim na liście „Prozession de Wolfe”. Nie, to już jednak nie ma moje uszy. Facet jakby chciał nagrać dla każdego rodzaju odbiorcy inną piosenkę, by zgromadzić ich jak najwięcej. Zaczął z wysokiego C, a skończył tak, jak facet kończyć nie powinien. Nie wiem, chcecie, to sobie sprawdźcie, bo momenty są. Tylko, że mało ich, i ogólnie chyba jednak, mimo wszystko, szkoda czasu.

- jesusatan




 

Recenzja Pedestal for Leviathan „Enter: Vampyric Manifestation”

 

Pedestal for Leviathan

„Enter: Vampyric Manifestation”

Personal Records 2025

 


Kurczę, już sama nazwa tego zespołu jakoś tak źle mi się kojarzy, ale po kolei. Pedestal for Leviathan to solowy projekt Amerykanina, niejakiego Kendrick’a Lemke, który dokooptował sobie trzech muzyków, aby grać koncerty. Tak więc nie zdziwcie się jak będziecie sprawdzali lineup tej płyty na The Metal Archives, a na zdjęciu zobaczycie czterech facetów. To pierwszy, debiutancki album tego projektu, który zawiera jedenaście numerów muzyki, która określona została jako „symphonic blackened death metal”. Nieprawdaż, że to fascynujące połączenie? Tak, zaiste ciekawa to rzecz, bo rozbawiła mnie okrutnie, ale nie całościowo, bo jeśli chodzi o samą warstwę metalową nie jest wcale źle. Podstawowe instrumentarium generuje agresywny death metal, który intensywnie siecze ciężkimi riffami i dobrze wkręcającymi się tremolo. Od czasu do czasu przechodzi on w miarowe, powtarzalne akordy, które wraz z zero-jedynkowo bijącą perkusją skręca delikatnie w industrialne rejony. Okresowo, typowe death metalowe kostkowanie, Kendrick przełamuje modernistycznymi zagrywkami, przerywając liniowość utworów i nadając im improwizacyjnego oraz nieco surrealistycznego charakteru. W połączeniu z głębokimi i nieprzyjaznymi growlami to rzępolenie, nawet brutalnie rozprawia się z narządami słuchu, zalewając gęstymi uderzeniami, silnymi blastami i miażdżącymi zwolnieniami. Niestety nasz utalentowany mieszkaniec Denver postanowił do wszystkiego dodać sporo symfonicznie brzmiących klawiszy, które nie zawsze pasują do metalowego podkładu. Jeśli wstrzeliwują się bezbłędnie, to jest ok, ale są to raczej rzadkie momenty. W większości brzmi to kuriozalnie, zwłaszcza kiedy te syntetyczne nuty pojawiają się w formie minimalistycznych i infantylnych uderzeń w klawisze, jak chociażby w czwartym kawałku „Sancity of Retribution” lub jako przesadnie dramatyczne pasaże w ósmym „Warlock Blacksmith”, totalnie przeładowując i tak już gęste i zwaliste, podstawowe tekstury. Kendrick Lemke podobno powołał do życia Pedestal for Leviathan, „aby tworzyć muzykę łączącą brutalne riffy death metalowe z uwielbieniem dla symfonicznych, ekstremalnie black metalowych zespołów, takich jak Cradle of Filth i Dimmu Borgir”. Doskonale mu to wyszło, serwując nawet ciekawy death metal, który przez bombastyczne syntezatory ma przesycony i wręcz teatralizacyjny wymiar. Jednakże fani symfonicznych ujęć metalowego grania powinni być zachwyceni.

shub niggurath




 

wtorek, 23 grudnia 2025

Recenzja Fuck It „No Rest”

 

Fuck It

„No Rest”

Murder Rec. / Enfermo Distro 2025

 


Jak u was z punkiem? Nie mówię tutaj o ewidentnych naleciałościach czy inspiracjach z tego gatunku w death, czy głównie black metalu, ale o „punku” – punku. Pod koniec lat osiemdziesiątych miałem w kolekcji kasety G.B.H. czy Sex Pistols, i choć bardzo szybko granie metalowe wzięło u mnie górę, to sentyment do tego gatunku pozostał do dziś. Zresztą uwielbiam sobie czasem odpalić jakąś torpedę, będącą stopem owego gatunku z grind, hard corem czy innym crossoverem. Fuck It (przy okazji, cóż za wysublimowana nazwa), to banda Portugalczyków, którzy pod rzeczonym szyldem zapragnęli sobie połupać właśnie najczystszego punka. Wydali w zeszłym roku demo , zatytułowane po prostu ”demo # 1”, a kilka dni temu, pod szyldem wyżej widocznych wytwórni, puścili współczesnej scenie zgniłe jajo pod tytułem „No Rest”. Dziewięć kawałków prostego, opartego na d-beacie punka, jak za dawnych, żeby nie powiedzieć, archaicznych, czasów. Proste linie gitarowe, ciepło chodzący w tle, doskonale słyszalny bas, numery trwające po dwie minuty (nie zawsze z haczykiem), powtarzalne harmonie i proste, krzyczane z werwą wokalizy. Przepis prosty jak na jajecznicę. Ale nawet w przydrożnych motelach takowa zawsze najchętniej na śniadanie dla kierowców schodzi. W zasadzie można snuć rozkminy, czy granie tego samego od niemal pięciu dekad ma jakiś sens, czy jeszcze jest na to zbyt, czy w ogóle ktoś się pofatyguje, żeby kolejny, milionowy punkowy band odsłuchać. Nie wiem, ale tak samo jak mogę w kółko poznawać kolejne klony Entombed / Dismember, tak światek punkowy zapewne ma swoich „jesusatanów”, dla których jedynym kryterium aprobaty jest nie innowacyjność, a jakość. Dla jakiegoś kolesia z irokezem na głowie „No Rest” może być tym, czym był dla mnie zeszłoroczny debiut szwedzkiego Impurity. Zresztą abstrahując od tych analogii, ten krótki, bo mieszczący się w osiemnastu minutach materiał, to po prostu solidny strzał w podbródek. Słychać, że kolesie grają to, co lubią najbardziej, nie dla poklasku czy sławy (zresztą, z taką nazwą…), tylko dla samych siebie, i dla dobrej zabawy. Ja przy Fuck It spędziłem kilka dłuższych chwil, odprężyłem się (bo ta niezobowiązująca do wysiłku umysłowego muzyczka idealnie się do relaksu nadaje), i z przyjemnością postawię sobie ten album na półce, by czasem sobie do niego wrócić. Jak macie wolny kwadransik, a nie za bardzo wiecie, co by tu włączyć, to se jebnijcie „No Rest”. Pozytywne wibracje gwarantowane.

- jesusatan




 

Recenzja Uranium „Corrosion of Existence”

 

Uranium

„Corrosion of Existence”

Sentient Ruins Laboratories 2025

 


Uranium to industrialny, solowy projekt ze Stanów, o którym nic bliższego mi nie wiadomo, poza tym, że właśnie wydał swoją trzecią płytę. W sumie muzyk, który popełnił „Corrosion of Existence”, wybrał właściwą nazwę dla swojej kapeli, bo Uran jako pierwiastek naturalnie występujący na Ziemi, posiada największą liczbę atomową. Taka też jest twórczość tego zespołu. Ciężka i promieniotwórcza. Składają się na nią gęste i zarazem duszne akordy, które mają tendencję do częstego wpadania w atonalne formy i przeobrażania się w przytłaczające drony. Towarzyszą im mroczne i nierzeczywiste sample, syntezatorowe dźwięki oraz chorobliwe zagrywki. Poza elektroniką generują ją soczyście przesterowane gitary oraz zwaliste bębny, od których drżą szyby w oknach i podłoga. To mechaniczny materiał, który zalewa uszy rytmiczną powtarzalnością w towarzystwie szeregu upiornych ozdobników i gwałtownych blastów. Wszystkiemu asystują wokalizy nie z tego świata, zagęszczając i tak już mocno zwarte struktury tutejszych, pięciu utworów. To muzyka nosząca znamiona noisu, który również przybiera bardziej uporządkowane oblicza. Uwierająca i nachalnie wdzierająca się do mózgu przez kanały słuchowe niczym nuklearny podmuch, który pozostawia po sobie koszmarne skutki wybuchu bomby jądrowej. To soniczny pejzaż o skrajnie dystopijnym wyrazie, który za pomocą „Corrosion of Existence” przedstawia krajobraz spowity w radioaktywnym deszczu. Spowite mgłą zgliszcza, ropiejące ludzkie ciała. Skóra i mięso odchodzące od kości, ból, jęk i zawodzenie. Poszczególne nuty tego albumu są niczym reakcja łańcuchowa, podczas której dochodzi do rozszczepienia jąder atomowych, czego wynikiem w tym przypadku jest przerażająca, muzyczna wizja zagłady, która pochłania doszczętnie fizyczny świat. Atakuje opresyjnie, kipiąc nieszczęściem i niosąc nic poza agonią.

shub niggurath




 

poniedziałek, 22 grudnia 2025

Recenzja Kingdom of the Lie “About the Rising Star”

 

Kingdom of the Lie

“About the Rising Star”

Moans Music 2025 (re-issue)

Ło matko! To mi teraz listonosz staroć do chałupy przyniósł. Ciekawe, ilu z was pamięta ten zespół. Nie działał on na scenie zbyt długo, bo najpierw przez chwilę jako Blaspherereion, a następnie właśnie pod nazwą Kingdom of the Lie, pod którą to zarejestrował jedno jedyne demo, wznowione kilka dni temu nakładem Moans Music. Materiał ten pochodzi z roku dziewięćdziesiątego trzeciego, i zawiera sześć, trwających łącznie dwadzieścia trzy minuty kompozycji. Co tu dużo mówić, nagrania te to klasyka polskiego undergroundu z tamtego okresu. Pamiętam ten wysyp młodych zespołów, głównie po tym, jak Vader otworzył sobie kopniakiem drzwi za Żelazną Kurtynę, czym niezaprzeczalnie zmobilizował krajową młodzież do działania i wiary we własne możliwości. Zresztą „About the Rising Star” związane jest po części personalnie ze wspomnianą legendą polskiej sceny, bowiem Peter Wiwczarek udzielił się gościnnie na tych nagraniach, dokładając od siebie partie solowe. Co jest największą zaletą tych piosenek? Niewątpliwie ich autentyczność. Death metal w wykonaniu Kingdom of the Lie nie był kalką żadnego z wiodących w tamtym okresie zespołów, raczej mieszanką własną, łączącą w sobie elementy z różnych rejonów świata. Niektórzy mówili, że zespół ten był wyznacznikiem nowej jakości na naszym podwórku, choć, biorąc pod uwagę jak niewiele nagrał, ciężko w tym momencie te hipotezy potwierdzić. Na pewno jednak potencjał w tym demo był wyczuwalny, i to spory. Nawet jeśli specjalnych fajerwerków na nim nie znajdziecie. To masywny, brutalny death metal (choć osadzony w średnim tempie, o blastach zapomnijcie), dokładnie taki, jaki się kochało te trzydzieści (plus) lat temu. Nie pozbawiony mankamentów (patrz: choćby bardzo koślawe brzmienie, zwłaszcza perkusji, która przypomina jakąś rozklekotaną, żelazną machinę do stemplowania znaczków), z drugiej strony posiadający coś, czego podrobić się nie da. Tą wspomnianą wcześniej szczerość, wylewający się z każdego dźwięku bunt, wyrzygiwany tutaj w każdym wersecie. Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy Kingdom of the Lie był zespołem dojrzałym, i kto wie jak faktycznie potoczyłyby się jego dalsze losy gdyby nie pewne życiowe okoliczności. Jeśli nie znacie „About the Rising Star”, to uważam, że ta lekcja historii będzie dla was bardzo treściwa. Ale warto mieć ten materiał na półce nie tylko ze względów historycznych. Jedyną rzeczą, która mi się na tym wydawnictwie nie podoba, to okładka. Wiem, że wzorowana na oryginalnej, ale zbyt nowoczesna, przekombinowana, i właśnie z tego powodu kompletnie nie pasująca do konceptu reedycji tego demosa. Jeśli was ona jakoś tragicznie nie razi, to zapraszam do zakupu. Warto.

- jesusatan




Recenzja Lychgate „Precipice”

 

Lychgate

„Precipice”

Debemur Morti Productions 2025

Lychgate już kilka lat sobie gra, bo robi to od 2011 roku i od samego początku komponuje awangardowy black metal, który wiele źródeł porównuje do Blut aus Nord. Czy to pójście na skróty, czy prawda nie wiem, ponieważ osobiście nie gustuje w takim ujęciu, ale muszę przyznać, że ci Brytyjczycy szyją muzę nietuzinkową. Nowa płyta nie jest czymś nowym w ich repertuarze, gdyż panowie w dalszym ciągu zapodają połamany i odjechany bleczur. Pełno tu dysonansów, nastrojowego plumkania, dzikich zrywów i pokręconych, improwizacyjnych elementów. Wszystko to w towarzystwie pianina i syntezatorów tworzy eksperymentalnie podaną rogaciznę, która gwarantuje brak nudy, bo dzięki jej częstym zmianom kierunku i dźwiękowego ich natężenia w stan hipnozy wprowadzić nikogo nie da rady. To mroczna i emocjonalna muzyka, złożona z wielu pierwiastków, które posklejane są momentami na siłę, ale chyba to dobrze przemyślany zabieg. Za jego pomocą Lychgate generuje gwałtowną i gęstą gędźbę, której agresywność wyciszana jest okresowo przez bardziej klimatyczne riffy czy przerywniki, co potęguje jej kolejne wybuchy, nadlatujące jakby z znikąd i atakujące z pełnym zaangażowaniem. „Precipice” to dobrze zaprojektowana maszyna, szturmująca zmysły jazzowymi wstawkami, rozległymi, klawiszowymi pasażami oraz atonalnym i miażdżącym kostkowaniem. Całość płynie oczywiście w zmiennych tempach, wijąc się w spazmach i chwilami okrutnych boleściach. Trochę też w tym melodii, gotyckiej atmosfery no i rzecz jasna dramatyzmu, którego sinusoida mocno faluje, nie dając spokoju i wpędzając w nerwicę. Prawie pięćdziesiąt minut materiału, który tworzy surrealistyczne pejzaże, przełamywane przez duszne i ryjące beret akordy. Raz intensywnie, innym razem spokojnie, ale przez cały czas ambitnie, choć nieco zbyt teatralnie. Fani pokombinowanego black metalu powinni być syci, bo najnowszemu daniu od tych pięciu kucharzy treści nie brakuje.

shub niggurath




niedziela, 21 grudnia 2025

Recenzja Túmulo „Evangelho do Canhoto”

 

Túmulo

„Evangelho do Canhoto”

Caverna Abismal Rec. 2025

Túmulo to bardzo ciekawi ludzie są, że zacytuję klasyka. Gdybym wam powiedział, że oto zespół pochodzi ze Szwajcarii, i gra speed / black metal, to bankowo mielibyście nie te skojarzenia, które powinniście. Ale jak już zasugeruję, żebyście dokładnie przyjrzeli się logo zespołu? Coś powinno zaświtać. A jeśli zerkniecie na tytuły utworów? No po szwajcarsku, to one nie są, co nie? No to dalej, co jeśli głównodowodzącym jest człowiek mający brazylijski rodowód? Aaaaa, no to już nawigacja zaczyna działać! Równie dobrze zespół mógłby stacjonować w Ameryce Południowej, ale wiadomo, obecnie jesteśmy obywatelami świata i wszystko się popierdoliło. Do rzeczy… „Ewangelia Lewej Ścieżki” to stara szkoła grania ze wspomnianego przed chwilą kontynentu. Echa wczesnej Sepultury, Vulcano czy Sarcofago są bowiem na tych nagraniach nad wyraz słyszalne. Nie jest to żadne odkrywanie nowych lądów, ale, co zaznaczyć trzeba z odpowiednią stanowczością, nie jest to też prostolinijne kopiowane starych wzorców. Co najwyżej kontynuacja, albo współczesna wersja dziczy, którą wspomniane zespoły prezentowały kilka dekad temu. Może i pozbawionej tego elementu zaskoczenia, towarzyszącego nagraniom klasyków w tamtym okresie, ale nie mniej wkurwionej, satanistycznej, i stojącej w opozycji do dzisiejszego, bardzo ugrzecznionego oblicza black, czy thrash metalu. Panowie nie pierdolą się w tańcu, tylko gnają prosto przed siebie, często na pełnych obrotach, przynajmniej jeśli za standardy szybkości uznamy te panujące na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Poza ostrymi jak brzytwa riffami poczęstują nas jadowitymi solówkami, wyśmienicie podkreślającymi starodawny rodowód ich twórczości. No i te wokale, jak wspomniałem śpiewane po hiszpańsku… Bez dodatkowych efektów, czysty wkurwiony krzyk, z tą charakterystyczną dla tamtego zakątka globu intonacją. Wszystko się tutaj idealnie zazębia i czuć w tych nagraniach gotującą się w żyłach krew. Bo, niby muzycy młodsi od metalowych dinozaurów, ale czujący taki sam zew krwi, który towarzyszył narodzinom klasycznego dziś odłamu death czy black metalu. Materiał ten trwa niecałe trzydzieści pięć minut. Jeśli macie ochotę na podróż w czasie, a żona dopiero zaczęła obierać ziemniaki na obiad, to odsłuch „Evangelho do Conhoto” będzie najprawdopodobniej najlepszym sposobem na spędzenie tych kilku chwil przed posiłkiem dla ciała. Bardzo dobry materiał.

- jesusatan




Recenzja Hessian / Gomold „Blasphemous Ritual in the Unholy Underworld…”

 

Hessian / Gomold

„Blasphemous Ritual in the Unholy Underworld…”

Murder Records 2025

Składankę zaczynają specjaliści od surowego black metalu z Atlanty. Częstują daniem dla większości niestrawnym, ponieważ trochę tym razem przesadzili, a może jednak nie, bo tych dwóch kawałków raczej nie można rozpatrywać jako typowej, piwnicznej diabelszczyzny. Dużo o ich charakterze mówią tytuły, „Ritual 1” i „Ritual 2”, gdyż tymi słowami idealnie wpisują się w dźwięki płynące z głośników. To noisowe wariacje, których trzonem zdają się być inwokacje, wypowiadane upiornym głosem przez jakiegoś szamana. Towarzyszą im chaotyczne bębny, atonalne gitary i przerażające, przesterowane wrzaski. Całość przypomina koszmarny temat filmowy z horroru, obrazujący mroczny i niezrozumiały dla zwykłego śmiertelnika obrzęd, odbywający się nocą w niedostępnych ostępach leśnych. „Ritual 1” płynnie przechodzi w „Ritual 2”, przeistaczając się w szum gitar i sekcji rytmicznej, które wraz z wokalizami już bardziej pasują do zwyczajowego raw black metalu. Te jednostajne nuty jakby wieńczą, poprzedzającą je celebrację dzikim i hipnotycznym szumem, który zaprasza do otumaniającego tańca. Nie inaczej poczyna sobie trójka Węgrów z Gomold. Surowizna w ich wydaniu jest równie nierzeczywista jak u Hessian. To również dwa numery, które przetłumaczyć można jako „Wiatr Śmierci” i „Czarna Śmierć”. Zaiste kolor ten tutaj dominuje, pożerając światło niczym czarna dziura. W rzępoleniu Gomold jest więcej ładu niż u poprzedników, bo łatwo w tym diabelskim zamęcie wychwycić poszczególne riffy, które wraz z perkusją, basem i odstręczającymi wokalizami tworzą bardziej uporządkowane kompozycje. Jednakże są to także wysoce barbarzyńskie akordy, które przełamane są atmosferycznymi wtrętami, a ich przytłumione brzmienie zdaje się dobiegać do uszu z oddali jak w potwornym śnie. Obydwie kapele zaprezentowały w pełnej krasie swoje sataniczne oblicze, kreując złowróżbną i posępną muzykę, która może wydawać się bezładnym hałasem, niezdarnie pretendującym do tronu raw black metalu. Nic bardziej mylnego, ponieważ nie należy postrzegać tej produkcji jako typowego przedstawiciela gatunku, lecz jako demoniczną improwizację o wysokim stopniu obskurności. Nie lada gratka dla wielbicieli głęboko podziemnego metalu. Zamiast choinki zapalcie świece, załóżcie słuchawki i wsłuchajcie się w to wywołujące ciarki na plecach misterium. Bluźniercze, gęste od okultyzmu i śmierdzące zgnilizną wydawnictwo, ale nie dla wszystkich.

shub niggurath




Recenzja Fleshvessel „Obstinacy: Sisyphean Dreams Unfolded”

 

Fleshvessel

Obstinacy: Sisyphean Dreams Unfolded

I, Voidhanger Records (2025)

 


Zawsze miałem słabość do progmetalu naszpikowanego przepitolonymi solówkami klawiszowo-gitarowymi i wszelkimi, rozbuchanymi formami. Z biegiem lat ta miłość mocno osłabła, ale czym skorupka nasiąknie za młodu tym trąci na drugą młodość (albo i wciąż pierwszą). Dlatego też Amerykański Fleshvessel mocno zwrócił moją uwagę już na etapie pierwszego minialbumu – rozbudowane, progmetalowe formy, upchane w gatunkowe ramy z pograniczna nieco sterylnego death, black metalu a nawet jazzu w ich wykonaniu wypadały przekonywująco. Bogate aranżacje pełne różnorodnego instrumentarium wcale nie epatowały barokowym przepychem, a raczej stworzyły interesujące formy o lekkim zabarwieniu masturbacyjno-matematycznym. Włoski label niedługo wrzuci na rynek drugi już, pełny album sygnowany logiem Fleshvessel i z bólem serca muszę przyznać, że moje odczucia są mocno ambiwalentne. Przede wszystkim środek ciężkości ram gatunkowych został mocno przesunięty w stronę black metalu i to raczej nie tego, lubianego przez ortodoksyjnych fanów. Cradle Of Filth i późny Emperor wydają się tu być chyba najbliższymi rozpoznawalnymi tagami. Ekipa z Luizjany poszła mocno w jakieś awangardowo-barokowe formy, okraszone szczyptą gotyckiego chłodu, klinicznego instrumentarium i teatralnego blichtru. Gdyby nasz rodzimy Asgaard miał w składzie wirtuozów, którzy lubią żonglować dźwiękami, gdyby nasi krajanie z Eternal Deformity mocniej parło na narracyjność, gdyby… tak, muzycy Fleshvessel grać potrafią i choć żabot i blichtr się tu wylewają, to oddać im trzeba, że pograne jest tu fest. To co ciągnie ten materiał mocno w dół to partie wokalne – komiczne, krindżowe, nieporadne. Zupełnie niczym mocno upośledzony rezultat kopulacji Daniego Filtha i Kinga Diamonda. Pełno tu okropnych falsetów śpiewanych przez kogoś, kogo skala głosu i możliwości na to nie pozwalają. Czysta produkcja też raczej nie działa tu in plus, zbliżając efekciarską megalomanie Fleshvessel do produkcji z większych labeli, ukierunkowanych na bardziej masowego słuchacza. Bo to co trzeba tu mocno podkreślić to fakt, że suma części składowych, ich jakość nie przekłada się na finalny efekt. Ambitne, odważne, intrygujące niuanse nie przekładają się na odbiór całości. A ten finalnie jest taki, że materiał jawi się jako trochę płytki, w którym forma zdominowała treść. Wiele można mieć zastrzeżeń do Emperor, ale Fleshvessel na swoim nowym wydawnictwie nie ma krzty błysku „Prometheus” pomimo że miejscami dwoi się i troi aby być „bardziej”. A ten moment pozostanę przy „Bile Of Man Reborn”, które może i mocniej i dosadniej czerpie z klasyki, ale mniej w nim wyrachowania, kalkulacji i przestrzelonych środków wyrazu.

                                                                                                                                     Harlequin




sobota, 20 grudnia 2025

Recenzja Primitiae Dormientium „The Ash Chalice”

 

Primitiae Dormientium

„The Ash Chalice”

Putrid Cult 2026

Primitiae Dormientium to projekt, który zadebiutował, jednoosobowo, w formacie cyfrowym, w pierwszej połowie bieżącego roku, wydając na świat dziecko o imieniu „The Flame Vessel”. Materiał ten w październiku wydała na nośniku fizycznym Old Forest Production, a ledwo to się stało, światło dzienne (czy też internetowe) ujrzał „The Ash Chalice”, drugi krążek Poznaniaków (tak, bo tym razem już jako duetu), a który to z kolei ufizyczni w pierwszym miesiącu przyszłego roku Putrid Cult. Twórczość Primitiae Dormientium to black metal, mocno inspirowany drugą falą skandynawskiego, głównie szwedzkiego, black metalu. W zasadzie nic nowego, ale o wynajdowanie koła na nowo w tym temacie niezwykle trudno. Przyznać jednak należy, że na tym poletku K i M radzą sobie nad wyraz dobrze, by nie powiedzieć bardzo dobrze. „The Ash Chalice” to nieco ponad czterdzieści minut muzyki przeważnie utrzymanej na wysokich obrotach. Bynajmniej nie monotonnej czy banalnej. Sporo tutaj tasujących się harmonii przywołujących w pamięci takich klasyków jak, przede wszystkim, Marduk czy Setherial. Czyli chłód i ostre cięcia, z dokładnie, niemal z aptekarską dokładnością, dozowaną dawką melodii. Takie połączenie doskonale sprawdza się od dekad, a że muzycy czarną sztukę znają zapewne od podszewki, to sprawdza się i tutaj. Te osiem kompozycji to czysta chłosta, bat spadający na plecy Chrystusa, tudzież włócznia wbijana w jego bok. Porównanie nie bezcelowe, bowiem pod względem lirycznym, materiał ten ma wydźwięk silnie religijny. Ponadto nagrania te byłyby idealną wizualizacją do bezlitosnego zadawania ciosów na grzbiet „zbawicielowi świata”, bowiem tempo trzymane przez Primitiae Dormientium jest zazwyczaj wściekłe i równie bezlitosne, co rzymscy żołnierze. Co prawda, trafiają się na tym albumie numery wolniejsze, jak choćby „Tombs of Annihilation”, czy w przeważającej większości „Endless Afiliation”, ale nawet tutaj nie brak muzyce jadu i nienawiści. Wspomniałem o Szwecji, acz w kilku momentach, zwłaszcza tych, gdzie sposób riffowania jest mocno natarczywy, przypominający napierający blizzard, a rytmy wybijane przez perkusję mocno mechaniczne, dopuszczalne są także skojarzenia z Mysticum. Równie bezwzględne co sama muzyka są wokale. Może nie jakieś ekstremalne, powodujące ból gardła u słuchacza, jednak wyjątkowo surowe i emocjonalne. Śpiewane zarówno po angielsku, jak i po naszemu, i bynajmniej nie są to jakieś farmazony, czy inna grafomania. Pod względem brzmienia mamy tutaj drugofalową sterylność, i chyba nikomu, kto w gatunku siedzi dłużej niż dwa tygodnie, pojęcia tego tłumaczyć nie trzeba. To wszystko, zebrane do kupy, czyni „The Ash Chalice” materiałem we wszech miar wartym zainteresowania. I jest kolejną, bardzo silną cegłą, w murze polskiej blackmetalowej twierdzy. Wiem, że po „choince” możecie być spłukani z kasy, jednak warto schować sobie do skarpety kilka talarów i nabyć ten album jak tylko się pojawi. Bo będzie to bardzo udany zakup, to mogę zagwarantować.

- jesusatan




Recenzja Rotten Sound „Mass Extinction”

 

Rotten Sound

„Mass Extinction”

Season of Mist 2025

Ci Finowie na scenie mają spore doświadczenie i na pewno kiedyś obili wam się o uszy, ponieważ Rotten Sound grają już od 1993 roku. Na koncie mają osiem albumów, a „Mass Extinction” jest ich najnowszą i jedenastą z kolei epką. Znalazł się na niej rzecz jasna grindcore, ale nie taki nieokrzesany jak na pierwszych płytach napalm Death czy Extreme Noise Terror, bo panowie wplatają do niego sporo death metalowych elementów, przez co muzyka tego tercetu brzmi ciężej i nie jest taka dzika jak u typowych przedstawicieli tego gatunku. Rotten Sound zapodaje tutaj osiem krótkich strzałów z piąchy w ryj, które poprawia kopem w żebra. Nie martwcie się jednak, ponieważ walka jest krótka, gdyż trwa zaledwie niecałe dziesięć minut, ale i tak ślady ciosów pozostawia. Szybka i intensywna muzyka, która niesie jednoznacznie negatywny przekaz odnośnie do współczesnej, polityczno-społecznej rzeczywistości. Rozprawia się ona z nią za pomocą szalonych blastów, mielących riffów, nagłych zwolnień i kilku chorobliwych sprzężeń. Wszystko to w towarzystwie żylastego basu, tłukącej jak karabin maszynowy perkusji, która świadczy także usługi d-beatowe oraz wściekłych wrzasków wokalisty. Co tu dużo pisać. Napierdatolornia jak się patrzy. Siecze na odlew, lecz celnie. Wydawnictwo obdarzone soczystym i szorstkim brzmieniem, które zapożyczono ze szwedzkiego deciora i elegancko podkreśla ono akordy, wyrażające sprzeciw i nietolerancję dla obecnego okłamywania i wyzyskiwania ludzi. Świetne, polecam.

shub niggurath




piątek, 19 grudnia 2025

Recenzja Hermit Dreams „Desperate Anomies”

 

Hermit Dreams

„Desperate Anomies”

Chaos Rec. 2025

Dziś coś nieco bardziej ambitnego. Hermit Dreams to twór złożony z muzyków na co dzień udzielających się także w innych zespołach, że z tych najbardziej znanych wymienię choćby Celestial Scourge czy Diskord. Pod nowym szyldem panowie stworzyli bardzo niecodzienną hybrydę death i doom metalu. Na tyle niecodzienną, że można by ją nazwać wprost awangardową. Zacznijmy jednak od  kręgosłupa. Stanowią go klasyczne, najczęściej oldskulowe harmonie, nawiązujące śmiało do klasyki metalu śmierci. Pod tym względem muzycy nie ograniczają się bynajmniej do jednego, konkretnego odłamu, bowiem poza szwedzkimi (nazwijmy to umownie) d-beatami, nie brak tu także nagłych przyspieszeń, mogących kojarzyć się nawet z brutalnym death metalem ze Stanów (choć przepuszczonym przez gęste Diskordowe sito). Nie brak na tym krążku także mielenia wolniejszego, na kształt brytyjskich pionierów death/doom, czy momentami pancernego Bolt Thrower. Zresztą tych drobnych odniesień jest tutaj co niemiara i zapewne każdy będzie w stanie dosłuchać się na „Desperate Anomies” czegoś innego. Odnośnikiem pośrednim (między klasyką a wspomnianą awangardą), jest twórczość Diskord, bo nie da się zaprzeczyć, iż Hermit Dreams kombinują w nieco podobny sposób. Na pewno żadna z zawartych na krążku ośmiu kompozycji nie jest banalna i oczywista, a raczej często zaskakuje rozwojem sytuacji i nieprzewidywalnością. Na koniec przejdźmy do tych smaczków „orientalnych”, choć tak na dobrą sprawę, nazwanie wszechobecnych, często sprawiających wrażenie improwizacji, partii banjo, skrzypiec, pionowego basu czy thermenvoxu „smaczkami” byłoby wielkim uproszczeniem. Instrumenty te są integralną częścią całości, a ich linie, często mocno kontrastujące z ciężkimi gitarami, tworzą z lekka schizofreniczny klimat. Mówiąc kolokwialnie, niektóre z fragmentów odgrywanych na smyczkach są mocno popierdolone. A jeśli nałożymy na nie szorstkie, deathmetalowe wokale (aczkolwiek czystych śpiewów na krążku też nie brakuje, nawet jeśli stanowią one zdecydowaną mniejszość) to o zawrót głowy nietrudno. Nie jest to muzyka łatwa, a na pewno odkrycie wszystkich jej niuansów nie jest możliwe przy pobieżnym odsłuchu. Ba! Nawet spędzając z „Desperate Anomies” czas sam na sam, można po wielu okrążeniach odkryć kolejne, przeoczone wcześniej ozdobniki. Jest to materiał dla osób cierpliwych i lubiących oryginalność. Chcecie trochę death / doom metalu zagranego inaczej niż dotychczas? Awangardę nie dla samej awangardy? Polecam Hermin Dreams. Można odpłynąć…

- jesusatan




Recenzja Endless Curse „Disgusting Existence”

 

Endless Curse

„Disgusting Existence”

Self-Release 2025

Ta trójka muzyków gra ze sobą już od jakiegoś czasu, ponieważ swój skład zawiązali w 2009 roku i na koncie obok kilku mniejszych wydawnictw, mają dwa albumy. Pochodzą z Górnej Szwabii, gdzie mieszkają, tworzą i piją piwo, a efektem tych działań jest ich nowa epka. Poza intrem, zawiera ona trzy numery, które utrzymane są w death metalowym stylu ze sporą domieszką core’owych rytmów. To żywiołowa i soczysta muza, wykreowana na gitarach o mocnym brzmieniu, którym swą siłą w żadnym razie nie zamierza ustąpić sekcja rytmiczna oraz gardła wokalistów. Growle i nieprzyjazne wrzaski dorównują intensywności instrumentów, które szyją i uderzają w szybkim tempie, zwalniając niekiedy, aby oprócz agresywnego mielenia, pokatować także trochę klimatycznym kostkowaniem o średnich szybkościach i pomiażdżyć wolniejszymi przejściami pomiędzy kolejnymi nawałnicami brutalnych riffów. Wysoce mięsista i energiczna gędźba, której słucha się bardzo dobrze, bo ta trójka Niemców podchodzi do komponowania bez zadęcia i z radością. Słychać, że Endless Curse lubi ten typ muzykowania i wręcz się w nim pławi, zapodając gwałtowne dźwięki o silnym stopniu rażenia i łatwo wpadających do uszu, niezobowiązujących chwytliwościach. Panowie takie burzliwe i momentami skoczne rzępolenie mają we krwi i dobrze się przy tym bawią, generując przy okazji rzęsisty deszcz z krwi i mięsa. Może to typowe i niezbyt oryginalne ujęcie death metalu, ale niewątpliwie dające dużo radochy i gwarantujące swobodny odsłuch. Jeśli lubicie rzeczy na kształt Misery Index to bierzcie.

shub niggurath




Recenzja Sypsis „Annihilated Existence”

 

Sypsis

„Annihilated Existence”

Awakening Records (2025)


Przedrostek „techniczny” stawiany przed jakąkolwiek nazwą gatunku zobowiązuje. Bardzo łatwo zostać bowiem karykaturą zanim się tak naprawdę zacznie i jeśli nie ma się porządnych argumentów w łapach, ale i też w głowie to nie ma co się silić na muzykę kombinowaną. Nadmienię jedynie, że ba warunku muszą być spełnione, aby takie granie miało sens i zostało docenione i może dlatego metalowy światek tak niewiele wypluł dobrych zespołów z przedrostkiem „techniczny”, a jeszcze mniej takich, których pomysły wykraczały poza pierwszy album. Grecki Sypsis na pewno do tego chlubnego grona nie dołączy. Zacznę od tego, że katalog chińskiej Awakening Records do mnie w zasadzie nie trafia, a katalog młodych zespołów z różnych stron świata przypomina raczej kapele z łapanki niż rzeczywiście utalentowane zespoły rokujące na coś więcej. Nie inaczej jest w przypadku reprezentantów Hellady. Grają oni techniczny thrash, a sama wytwórnia wysuwa tu porównania do Sadus i Coroner. Do jednych i do drugich Grekom bardzo, ale to bardzo daleko. Owszem, mamy do czynienia z technicznym graniem, ale tym dźwiękom brakuje życia i mocy. Jest to mieszanie dla samego mieszania, kompletnie pozbawione myśli przewodniej i aż boję się pomyśleć jak brzmiał ich debiut sprzed dziesięciu lat.”Annihilated Existence” pokazuje, że 13 lat wspólnego grania dwóch panów poszło w pizdu, bo jest to po prostu słabe i nieatrakcyjne. Czarę goryczy przelewają wybitnie niedomagające wokale – ni to skrzek, ni to wrzask, ni to growl, ale brzmi to jakby facet miał zaraz zejść i się zakrztusić własnym kaszlem. Okropność. Określenie muzyki Sypsis mianem „Schuldiner dla ubogich’ byłoby pochwałą. Serio. Jest to tak słabe wydawnictwo, że trudno mi znaleźć jakikolwiek argument, aby próbować to bronić, a jeszcze trudniej znaleźć coś, co mi się tutaj podoba. Wychodzi tyle muzyki lepszej niż Sypsis, że szkoda tracić na to czas i życie.

Harlequin




czwartek, 18 grudnia 2025

Recenzja Begravet I Skogen „Demo II”

 

Begravet I Skogen

„Demo II”

Murder Rec. 2025

Begravet I Skogen to jednoosobowy projekt z Norwegii, tworzony przez człowieka kryjącego się pod bardzo polsko brzmiącym pseudonimem Sarkofag. Cholera wie, może to i jakiś nasz rodak na emigracji. Jest to twór o tyle ciekawy, że, podczas gdy logo wielu zespołów jest tak zawikłane, iż nazywa się je „krzaczkami”, tak Begravet I Skogen za logo faktycznie ma… krzaczki. To z faktów okołomuzycznych. Przechodząc do sedna, projekt ten tworzy muzykę z pogranicza doom i death metalu. Tylko nie myślcie sobie, że wrzucając taśmę z „Demo II” do swojego decka, zaraz wjedzie coś na kształt, dajmy na to, Seraphic Entombment czy Spectral Voice. Muzyk babra się w miksturze rzeczonych gatunków na poziomie bardzo piwnicznym. O ile klawiszowe intro jeszcze na to nie wskazuje, tak po wygaśnięciu ostatniego fortepianowego dźwięku, wpadamy wręcz do podziemnej elewacji, i to z hukiem. Brzmienie tych nagrań zdecydowanie należy do gatunku lo-fi. Z tym, że taka  reh’owa jakość nagrań charakterystyczna jest bardziej dla gatunku blackmetalowego, zwłaszcza odłamu portugalskiego, a nie doom death metalu. Współczesnego słuchacza może ona skutecznie odstraszyć, wręcz przerazić, lecz jeśli ktoś dorastał, a zwłaszcza aktywnie uczestniczył w życiu sceny, w latach dziewięćdziesiątych, niczym zdziwiony nie będzie. Bo te dwie przydługaśne kompozycje faktycznie brzmią bardzo archaicznie, jakby zgrane niemal cztery dekady temu na jakimś podstawowym sprzęcie typu „jamnik”, a na taśmie zdarzają się nawet celowe falowania. Co do samej muzyki, to wielkiej finezji nie ma, bo oparta jest na kilku zapętlonych akordach, utrzymanych w wolnym, lub bardzo wolnym tempie, z elementami typowo klimatycznymi czy akustycznymi, grobowym, choć dochodzącym jakby zza grubej kotary, albo nawet zza ściany, wokalu, miejscowo uzupełnianym czystszym śpiewem (choć „śpiew” w tym przypadku to chyba nadużycie tego słowa). Jest za to kompletnie katakumbowy klimat. Bo wbrew pozorom, te neandertalskie dźwięki potrafią wciągnąć niczym bagno, przeczołgać po dnie, pozbawić godności i wypluć na brzeg robalom na pożarcie. Wiele było projektów, starających się na granicy słuchalności zbudować coś faktycznie obrzydliwego, stojącego w ekstremalnej opozycji do mainstreamu, zwłaszcza tego obecnie panującego. Większość w tym zadaniu poległo, a jedynie kilku udało się zachować odpowiedni balans. Begravet I Skogen u mnie zdaje, i to nawet bez większego wahania. Zaznaczam jednak, że jest to pozycja wyłącznie dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Kaseta ta wyszła w nakładzie pięćdziesięciu sztuk. Ciekaw jestem, czy sprzeda się choćby połowa.

- jesusatan




 

Recenzja Celephais „Demo 2025”

 

Celephais

„Demo 2025”

Caligari Records 2025

Celephais to nowy szyld na amerykańskiej scenie death metalowej, bo powstał w tym roku i właśnie za pośrednictwem Caligari Records wypuścił swoje pierwsze demo. Choć kapela świeża, to w jej skład wchodzą goście, którzy nie od dzisiaj rzeźbią w tym gatunku i doskonale się w nim czując, wiedzą jaki efekt uzyskać. Dlatego też trzy kawałki na tym wydawnictwie, to cholernie dobry metal śmierci, którego słuchanie powoduje, że ciało gnije. Panowie szyją w średnim tempie i swe ropiejące riffy generują za pomocą ciężkich gitar, które oprócz walcowatych akordów, częstują również wywołującymi ciarki na plecach piskliwymi zagrywkami i okresowo wyłaniającymi jak zza grobu, wysokotonowymi wtrętami. Wiosłom towarzyszy rzecz jasna mięsisty bas i mocno dudniąca perkusja, a nad wszystkim unoszą się nieprzyjemne wokalizy w formie growli, które przechodzą chwilami w chorobliwy i szorstki szept. Death metal od Celephais dosłownie pełznie niczym rozkładający się potwór, który pożera wszystko. Z każdym tutejszym dźwiękiem, powoli znika światło, powietrze, a zahipnotyzowany słuchacz ulega putrefakcji. Poza atrakcjami związanymi z procesem gnilnym, Amerykanie swoim muzykowaniem fundują także potężną dawkę grobowej i przerażającej atmosfery. Wszechobecny pogłos w połączeniu z gęstym kostkowaniem i zatrważającymi akcentami pobocznymi, kreują muzykę, która płynie prosto z wilgotnych katakumb i zatruwa trupim jadem. Demo obdarzone brudnym, piwnicznym brzmieniem i mozolnym tempem, które świadczą o prastarej genezie tego gatunku. Gatunku, który w tym przypadku pozbawiony został jakichkolwiek ozdobników i modernistycznych udziwnień. Celephais nie sili się również na techniczne popisy i stawia wyłącznie na klimat śmierci w czystej postaci, sącząc proste, ale niezwykle sugestywne akordy. Głęboko podziemne i totalnie uzależniające ujęcie. Już nie mogę się doczekać na kolejne nagrania tego kwintetu. Bierzcie i umierajcie. Pełna rekomendacja.

shub niggurath




wtorek, 16 grudnia 2025

Recenzja Exhumacion Profana „MCB&P”

 

Exhumacion Profana

„MCB&P”

Necroscope Blasphemia 2025

Kolejna pozycja z coraz bardziej rozwijającej się Necroscope Blasphemia to kolumbijskie trio kryjące się pod milusią nazwą Exhumacion Profana. Panowie grają ze sobą już sześć lat, mając dotychczas na koncie dwie demówki i EP-kę. „MCB&P” to ich debiutancki krążek, aczkolwiek od razu zaznaczyć trzeba, że niezbyt, jak na longa, długi, bo zamykający się w dwudziestu czterech minutach. Zapytacie, co panowie grają? Biorąc pod uwagę, iż Adam von Skalpel wytatuował sobie ostatnio na nadgarstkach napis „Death Metal”, po odpowiedź na to pytanie wysyłam właśnie tam. A że chłop jest przy okazji totalnym maniakiem sceny południowoamerykańskiej, to wszystko się tutaj zgadza co do joty. Sam mam duża słabość do grania z tamtego zakątku świata, chyba od chwili, kiedy to, będąc jeszcze gnojkiem, zakochałem się w jedynce Sarcofago czy wczesnej Sepulturze. No, ale do rzeczy. Kolumbijczycy kultywują tamtejsze tradycje w całej okazałości. Już samo brzmienie mówi bardzo dużo o pochodzeniu kapeli. Jest bardzo organiczne, choć nie można powiedzieć jednocześnie, iż surowe. To taki idealny balans między tymi dwoma pojęciami. Wokal za to jest południowoamerykański na wskroś. I to zarówno za sprawą barwy, intonacji, jak i faktu, że teksty krzyczane są po hiszpańsku. Nie da się zaprzeczyć, że akordy także budzą jednoznaczne skojarzenia, więc wspomniane przeze mnie wcześniej nazwy, plus równie głośne echa Masacre czy Morbid Macabre (żeby było coś z tych młodszych) są zauważalne jak pryszcz na czubku nosa. Oryginalności w tym niewiele, ale któż by się jej w takim przypadku spodziewał. Szybkie momenty, których na tym krążku nie brak, może i faktycznie będące chwilami bezczelną kopią z klasyków, po prostu robią zajebistą robotę, i słuchanie ich nawet po raz tysięczny może wywołać szeroki uśmiech na licu każdego maniaka tamtejszej sceny. Z drugiej strony, niestety, są na tych nagraniach także momenty zdecydowanie słabsze, a zaliczam do nich wszelkie harmonie w tempie średnim, czy też wolniejszym. Pomijając fakt, iż, co poniekąd oczywiste, brakuje mi w nich pierdolnięcia, to sprawiają one wrażenie nie do końca dopracowanych, wrzuconych na zasadzie uzupełniaczy. Jest ich mniej niż „grania treściwego”, jednak nie są niezauważalne. Dość banalne są też sample użyte jako intro / outro. Takie tam strzelanie z karabinu, jakby na kapiszony. Summa summarum, „MCB&P” to album solidny, będący chyba takim wyznacznikiem średniego poziomu sceny wspomnianego powyżej kontynentu. Polecać chyba zatem nie muszę, bo każdy zainteresowany sam będzie wiedział, co z Exhumacion Profana zrobić.

- jesusatan