piątek, 8 kwietnia 2022

Recenzja Baalzagoth "Morbid Persecutions"

 

Baalzagoth

"Morbid Persecutions"

Mara Prod. 2022

Pamiętacie brytyjski Bal-Sagoth? Ależ to było straszne gówno, choć znam kilka osób, które się tym podniecały. U mnie jednak już samo brzmienie tej nazwy zawsze wywoływało lekki odruch wymiotny. Dziś za sprawą debiutanckiego krążka naszych rodaków stan ten może ulec zmianie. Poza inna pisownią różna jest przede wszystkim muzyka ukryta pod tym szyldem. Kostrzynianie tułają się bowiem w rejonach śmierćmetalowych a ich twórczość jest poniekąd pomostem między starą i nową szkołą gatunku. Za starocią przemawiają w głównej mierze struktury utworów i sposób riffowania. Wprawne ucho skauta zapewne wyłapie tu wpływy szkoły florydzkiej i nowojorskiej. W wolniejszych partiach "Morbid Persecutions" zajeżdża nieco ekipą Johna McEntee, choć nie jest to bezproduktywne kalkowanie. W szybszych z kolei znajdzie się z pół wiadra klasyków, których wymienianie zajęłoby sporo miejsca, stąd też sobie odpuszczę. Tym bardziej, że Baalzagoth skleili wszystkie składowe w bardzo ciekawą mozaikę, odpowiednio urozmaiconą i zróżnicowaną. Zespół chwilami depcze ciężkimi akordami, by za chwilę przejść w rytmy idealnie nadające się do trzepania łbem. Wspomniałem o pomoście... Niekoniecznie na korzyść przemawia do mnie dość czysty dźwięk, choć i tak daleko mu do bezdusznej muzyki z komputera. Nie da się jednak zaprzeczyć, że posmak technologii jest tu wyraźnie wyczuwalny. Brzmi to poprawnie, jednak wolałbym więcej syfu, zwłaszcza na gitarach, bo chwilami aż się o to prosi. In plus na pewno przemawiają silne, growlujące wokale, które w nakładkach kojarzą mi się barwą i stylem z dialogami brytyjskiego Dyscarnate. Podoba mi się też masywne brzmienie garów i aż ciężko uwierzyć, że za obsługę tego instrumentu odpowiedzialny jest chłopak, który nie skończył jeszcze podstawówki i to nie dlatego, że się skubany nie uczył. Lekką glazura na dźwiękach Baalzagoth jest dodana tu i tam kapka klawiszy, jednak dodatek ten występuje w niewielkich ilościach i użyty został bardzo rozsądnie, by wzmocnić nastrój kilku fragmentów. Płytę wieńczy "In Nomine", chyba najlepszy numer na krążku, będący idealnym podsumowaniem jego zawartości. Z konkretnym walcem, szybkim napierdolem, solówką i chwytliwym riffem. A dodatkowo z niskimi, deklamowanymi wokalami, przez które moje skojarzenia pobiegły na chwilę w kierunku "God of Emptiness". Debiut Baalzagoth to dobra płyta, choć do zajebistości czegoś jej jeszcze brakuje. Może odrobiny większego groovu albo jeszcze mocniejszego dociążenia najwolniejszych fragmentów, takiego prawdziwego imadła na jajach. Jak na początek jest jednak bardziej niż przyzwoicie, zatem sprawdzić zdecydowanie wypada. Premiera już za tydzień.

- jesusatan

1 komentarz:

  1. zwyczajny, cieniutki death coś tam, ale w polsce będą się cieszyć na takie miernoctwo

    OdpowiedzUsuń