Baalzagoth
"Morbid Persecutions"
Mara Prod. 2022
Pamiętacie
brytyjski Bal-Sagoth? Ależ to było straszne gówno, choć znam kilka osób, które
się tym podniecały. U mnie jednak już samo brzmienie tej nazwy zawsze wywoływało
lekki odruch wymiotny. Dziś za sprawą debiutanckiego krążka naszych rodaków
stan ten może ulec zmianie. Poza inna pisownią różna jest przede wszystkim
muzyka ukryta pod tym szyldem. Kostrzynianie tułają się bowiem w rejonach
śmierćmetalowych a ich twórczość jest poniekąd pomostem między starą i nową
szkołą gatunku. Za starocią przemawiają w głównej mierze struktury utworów i
sposób riffowania. Wprawne ucho skauta zapewne wyłapie tu wpływy szkoły
florydzkiej i nowojorskiej. W wolniejszych partiach "Morbid Persecutions"
zajeżdża nieco ekipą Johna McEntee, choć nie jest to bezproduktywne kalkowanie.
W szybszych z kolei znajdzie się z pół wiadra klasyków, których wymienianie
zajęłoby sporo miejsca, stąd też sobie odpuszczę. Tym bardziej, że Baalzagoth
skleili wszystkie składowe w bardzo ciekawą mozaikę, odpowiednio urozmaiconą i
zróżnicowaną. Zespół chwilami depcze ciężkimi akordami, by za chwilę przejść w
rytmy idealnie nadające się do trzepania łbem. Wspomniałem o pomoście...
Niekoniecznie na korzyść przemawia do mnie dość czysty dźwięk, choć i tak
daleko mu do bezdusznej muzyki z komputera. Nie da się jednak zaprzeczyć, że
posmak technologii jest tu wyraźnie wyczuwalny. Brzmi to poprawnie, jednak
wolałbym więcej syfu, zwłaszcza na gitarach, bo chwilami aż się o to prosi. In
plus na pewno przemawiają silne, growlujące wokale, które w nakładkach kojarzą
mi się barwą i stylem z dialogami brytyjskiego Dyscarnate. Podoba mi się też
masywne brzmienie garów i aż ciężko uwierzyć, że za obsługę tego instrumentu
odpowiedzialny jest chłopak, który nie skończył jeszcze podstawówki i to nie
dlatego, że się skubany nie uczył. Lekką glazura na dźwiękach Baalzagoth jest
dodana tu i tam kapka klawiszy, jednak dodatek ten występuje w niewielkich
ilościach i użyty został bardzo rozsądnie, by wzmocnić nastrój kilku
fragmentów. Płytę wieńczy "In Nomine", chyba najlepszy numer na
krążku, będący idealnym podsumowaniem jego zawartości. Z konkretnym walcem,
szybkim napierdolem, solówką i chwytliwym riffem. A dodatkowo z niskimi,
deklamowanymi wokalami, przez które moje skojarzenia pobiegły na chwilę w kierunku
"God of Emptiness". Debiut Baalzagoth to dobra płyta, choć do
zajebistości czegoś jej jeszcze brakuje. Może odrobiny większego groovu albo
jeszcze mocniejszego dociążenia najwolniejszych fragmentów, takiego prawdziwego
imadła na jajach. Jak na początek jest jednak bardziej niż przyzwoicie, zatem
sprawdzić zdecydowanie wypada. Premiera już za tydzień.
- jesusatan
zwyczajny, cieniutki death coś tam, ale w polsce będą się cieszyć na takie miernoctwo
OdpowiedzUsuń