Eternal Perdition
„Burnt Offerings”
Bestial Invasion Rec. 2022
Eternal Perdition to zespół powstały na gruzach Disgustor,
aktywnego pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Muzycy zań
odpowiedzialni maczali także paluchy choćby w Darkified czy Allegiance, by
wymienić tylko te bardziej znane nazwy. Dalsza rekomendacja jest zatem chyba
zbyteczna, tym bardziej, że i nawet bez tej imiennej reklamy debiutancki
materiał Szwedów broni się doskonale i prezentuje, mimo wszystko, zupełnie inne
spojrzenie na muzykę. „Burnt Offerings” to siedem kompozycji utrzymanych
klimacie deathmetalowym z końcówki lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim mamy
tu szeroki wachlarz konkretnego riffowania, bez nic nie wnoszących wypełniaczy.
Każdy numer to solidny kop w ryj, uderzający nie tylko prostymi, klasycznymi
akordami ale i odrobiną grania bardziej technicznego. Ta mieszanka, plus
niezaprzeczalne umiejętności muzyków, którzy zgrabnie wykorzystują tu swój
bagaż doświadczeń, to prawdziwa podróż w przeszłość. I to nie na zasadzie
odwzorowywania, bo „Burnt Offerings” faktycznie sprawia wrażenie jakby został
nagrany kilka dekad wstecz. Zawartość tego krążka brzmi niezwykle autentycznie.
Panowie umiejętnie tasują szybsze partie z rytmicznymi fragmentami, wplatając
tu i ówdzie krótkie zwolnienia a przelatujące co chwilę, naprawdę wysokiej
klasy Azagthothowe solówki dodają jej dodatkowej agresji. Oryginalności tu co
prawda niewiele, ale jeśli wspomnę, że najwyraźniej słyszalne inspiracje jakie
się na tym albumie przebijają to wczesny Morbid Angel i takiż Pestilence, to
nikt z tego powodu narzekać raczej nie powinien. Tym bardziej, że nie jest to
bezczelne zżynanie z klasyków, tylko przedstawienie własnej wizji śmierć metalu
w oparciu o sprawdzone wzorce. Momentami, twórczość Eternal Perdition może
także budzić skojarzenia z Concrete Winds, z tą różnicą, że wszystko toczy się
tu przeważnie na zdecydowanie mniejszych szybkościach. Wokalnie obracamy się z
kolei wokół nieco panicznego growla, na styl wczesnego Vincenta z lekką
domieszką Marc’a Grewe, choć i tutaj zdarzają się małe niespodzianki, jak
choćby niskie, czyste wokalizy w zamykającym całość „Corpse Candles”. Praktycznie
jedyną rzeczą, która mnie na „Burnt Offerings” rozczarowuje, to czas trwania tej
płyty. No bo dwadzieścia minut, mających stanowić pełnometrażowy debiut, to
chyba jednak ciut mało, zważywszy, że niedosyt po jego odsłuchu pozostaje
spory. Nie zmienia to jednak faktu, że słucha się tego z otwartą paszczą i
łezką w oku. Dla każdego maniaka death metalu „Burnt Offerings” to pozycja
obowiązkowa.
-
jesusatan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz