sobota, 16 kwietnia 2022

Recenzja Eternal Perdition „Burnt Offerings”

 

Eternal Perdition

„Burnt Offerings”

Bestial Invasion Rec. 2022

Eternal Perdition to zespół powstały na gruzach Disgustor, aktywnego pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Muzycy zań odpowiedzialni maczali także paluchy choćby w Darkified czy Allegiance, by wymienić tylko te bardziej znane nazwy. Dalsza rekomendacja jest zatem chyba zbyteczna, tym bardziej, że i nawet bez tej imiennej reklamy debiutancki materiał Szwedów broni się doskonale i prezentuje, mimo wszystko, zupełnie inne spojrzenie na muzykę. „Burnt Offerings” to siedem kompozycji utrzymanych klimacie deathmetalowym z końcówki lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim mamy tu szeroki wachlarz konkretnego riffowania, bez nic nie wnoszących wypełniaczy. Każdy numer to solidny kop w ryj, uderzający nie tylko prostymi, klasycznymi akordami ale i odrobiną grania bardziej technicznego. Ta mieszanka, plus niezaprzeczalne umiejętności muzyków, którzy zgrabnie wykorzystują tu swój bagaż doświadczeń, to prawdziwa podróż w przeszłość. I to nie na zasadzie odwzorowywania, bo „Burnt Offerings” faktycznie sprawia wrażenie jakby został nagrany kilka dekad wstecz. Zawartość tego krążka brzmi niezwykle autentycznie. Panowie umiejętnie tasują szybsze partie z rytmicznymi fragmentami, wplatając tu i ówdzie krótkie zwolnienia a przelatujące co chwilę, naprawdę wysokiej klasy Azagthothowe solówki dodają jej dodatkowej agresji. Oryginalności tu co prawda niewiele, ale jeśli wspomnę, że najwyraźniej słyszalne inspiracje jakie się na tym albumie przebijają to wczesny Morbid Angel i takiż Pestilence, to nikt z tego powodu narzekać raczej nie powinien. Tym bardziej, że nie jest to bezczelne zżynanie z klasyków, tylko przedstawienie własnej wizji śmierć metalu w oparciu o sprawdzone wzorce. Momentami, twórczość Eternal Perdition może także budzić skojarzenia z Concrete Winds, z tą różnicą, że wszystko toczy się tu przeważnie na zdecydowanie mniejszych szybkościach. Wokalnie obracamy się z kolei wokół nieco panicznego growla, na styl wczesnego Vincenta z lekką domieszką Marc’a Grewe, choć i tutaj zdarzają się małe niespodzianki, jak choćby niskie, czyste wokalizy w zamykającym całość „Corpse Candles”. Praktycznie jedyną rzeczą, która mnie na „Burnt Offerings” rozczarowuje, to czas trwania tej płyty. No bo dwadzieścia minut, mających stanowić pełnometrażowy debiut, to chyba jednak ciut mało, zważywszy, że niedosyt po jego odsłuchu pozostaje spory. Nie zmienia to jednak faktu, że słucha się tego z otwartą paszczą i łezką w oku. Dla każdego maniaka death metalu „Burnt Offerings” to pozycja obowiązkowa.

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz