środa, 27 kwietnia 2022

Recenzja SOLACIDE „Fall From Eternity”

 

SOLACIDE

„Fall From Eternity”

Saturnal Records 2021

Fińska grupa młodzieżowa, o której zamierzam tu i teraz kilka słów powiedziećto zespól, który do 2004 roku funkcjonował jako duet pod nazwą Dim Moonlight. W tymże to, 2004 roku nastąpiło poszerzenie składu do pięciu osób, poprzednia nazwa grupy odeszła do lamusa i w ten oto sposób narodził się Solacide. Dobra, krótki rys historyczny zatem już mamy, a teraz trochę o wydanej przez Saturnal Records pod koniec zeszłego roku, drugiej, pełnej płycie zespołu. „Fall From Eternity” to solidny kawałek dobrej muzy, ale niestety nie do końca przekonują mnie wizje twórców zawarte na tej płycie. Zaczyna się naprawdę fajnie. Przyozdobiony lekko dysonansami Black Metal z niezgorszym, chłodnym klimatem robi dobrą robotę i naprawdę może się podobać. „Fall From Eternity”, jak i „Forsaken by Gods” potrafią konkretnie dołożyć do pieca. Wyśmienicie rzeźbią tam wiosła. Riffy są zjadliwe i intensywne, a gitara prowadząca kładzie jadowite, niepokojące melodie. Sekcja rytmiczna szyje gęsto i soczyście, natomiast z wokali sączy się ciemność. Te dwa, otwierające album walki robią nieliche wrażenie, roztaczają wokół siebie groźną aurę i potrafią zbesztać konkretnie. Gdyby cały krążek utrzymany był w tym stylu, byłoby zajebiście, ale niestety począwszy od trzeciego „Oblivion”, zaczyna się już pitolenie. Oj,  ciężko mi było przebrnąć przez ten utwór, choć to tylko niewiele ponad 3 minuty. W zasadzie od tego momentu zespół wszczął kombinowanie, które tej płycie, jak na mój gust, na dobre nie wyszło. Coraz częściej bowiem panowie zaczęli zapędzać się w progresywne rejony, co zdecydowanie obniżyło jej siłę rażenia. Oczywiście w tych fragmentach możemy podziwiać techniczne umiejętności muzyków i ich kunszt warsztatowy, przed którym chylę czoła. Wolałbym jednak usłyszeć na tym materiale mniej instrumentalnego onanizmu, a więcej mięsistego grania. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli, cały czas są obecne na tej płycie mocne fragmenty, które uderzyć celnie potrafią, jednak słychać wyraźnie, że począwszy od trzeciego utworu, kolejne kompozycje na tym albumie układane są już bardziej pod te progresywne faktury dźwięków, a solidne pierdnięcie tylko je uzupełnia. Dochodzi w dodatku coraz więcej czystych wokali, które ciężko mi przetrawić (choć same w sobie prezentują wysoki poziom). Agresywne, siarczyste partie gardłowego też tracą sporo ze swych początkowych walorów, nad czym szczerze ubolewam. Do brzmienia przyczepić się specjalnie nie można. Jest mocne i organiczne, a przy tym zachowuje swoistą surowość. Kopnąć więc potrafi ten materiał w swych brutalniejszych momentach, ale jako całość ta płytka, jak wspominałem już na początku, ni cholery do mnie nie trafia. Trochę za dużo tu jak dla mnie efekciarstwa (popartego co prawda bardzo wysokimi umiejętnościami muzyków, ale jednak), a za mało konkretów. Jeżeli jednak drogi czytelniku kręci cię coś, co znawcy tematu nazywają Progresywnym Black Metalem, to ta płytka jest skrojona idealnie pod Twoje potrzeby. Ja brutalny prostak jestem, więc uważam, że posłuchać tę płytkę można, ale zachwycać się nie ma czym. Tyle na temat.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz