niedziela, 17 kwietnia 2022

Recenzja ICHOR „The Black Raven”

 

ICHOR

„The Black Raven”

Seance Records 2021

Czekałem na tę płytkę, przyznam szczerze. Pierwszy album Ichor był bardzo solidnym kawałkiem czarciej układanki, która chwilami konkretnie i bezceremonialnie potrafiła przetoczyć się po słuchaczu, jednak moje apetyty na ten krążek zaostrzył przede wszystkim zeszłoroczny materiał macierzystego zespołu tych panów, czyli „Irkallia” hordy Nazxul, który moim, skromnym zdaniem był jednym z najlepszych krążków z Black Metalem, jakie ukazały się na tym łez padole w 2021 roku. Pod koniec września ubiegłego roku moje oczekiwanie dobiegło wreszcie końca, gdyż Ichor uderzył swym drugim krążkiem i zafundował mi w ten oto sposób 43-minutowe tournée po piekielnych otchłaniach. Pięć zawartych tu wałków, to bowiem niszczące duszę i paraliżujące umysł dźwięki rodem z najgłębszych koszmarów. Choroby, śmierć, przerażenie i starożytne, pierwotne Zło – oto co niesie ze sobą ta muzyka. To Black Metal inspirowany i wspierany niewątpliwie przez wszelakie siły nieczyste. Nie znajduję innego wytłumaczenia dla tego, co tu usłyszałem. No nie ma chuja we wsi, każda, demoniczna siła dołożyła tu swoją cegiełkę, a całość niewątpliwie została pobłogosławiona przez Rogatego we własnej osobie. „The Black Raven” to mroczny, dysonansowy album, na którym ciemność jest tak gęsta i nieprzenikniona, że można ją kroić nożem. Niekiedy jestem wręcz pewien, że ta niemal rytualna muzyka, to tak naprawdę prastary, przeklęty obrzęd służący do przywoływania zmarłych, lub przyzywania mocy piekielnych. Poruszył mnie ten album bardzo, ale to bardzo kurwa mocno, a momentami wręcz dogłębnie mną wstrząsnął. Przeszywające, równe pasaże majestatycznych bębnów, jak i hipnotyzujące, surowe riffy o mglistej konsystencji mogą powodować trwogę i niepokój, a nawet jeżeli nie, to bądźcie pewni, że pod ich wpływem Wasze poczucie komfortu legnie w gruzach. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze, jak to mawiały nasze babki, więc pod wpływem potężnych, klaustrofobicznych, atonalnych akordów, oraz ponurych, złowrogich, wysysających życie melodii i tak macie w perspektywie spore szanse na to, aby w przypływie nagłych, niespodziewanych stanów lękowych ze strachu osrać sobie galoty. No i do tego dochodzą jeszcze te upiorne, chore wokale o charakterze zaklęć, będące wypadkową opętanych, nawiedzonych szeptów i bluźnierczych, nienawistnych partii, że o gustownie użytym parapecie, który tworzy zawiesistą atmosferę tej płyty, już nie wspomnę. Nie mam w mordę pytań. Oj, przejechał się po mnie „Czarny Kruk” jak po burej kobyle. Wpływ na taki stan rzeczy, prócz samej muzy rzecz jasna, miało także bez dwóch zdań brzmienie tego krążka. Dźwięk, z jakim tu obcujemy, jest bowiem surowy, gęsty i po prostu miażdży. Ten smolisty wyziew z Diabelskiej odbytnicy jest jednak na tyle przestrzenny, że każdy z instrumentów może słuchaczowi przedstawić swe walory z pełną mocą. Starczy już tego mielenia ozorem. Wyśmienity krążek i chuj! Panowie Wraith i Diablore ponownie pokazali iście diabelną klasę. Proszę o więcej, możliwie jak najszybciej.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz