środa, 20 kwietnia 2022

Recenzja Sepulchral Curse „Deathbed Sessions”

 

Sepulchral Curse

„Deathbed Sessions” E.P.

Personal Records / Lycanthropic Chants / Transylvanian Recordings 2022

Sepulchral Curse to band, który powstał w 2013 roku w Finlandii. Nie są zbyt płodni, bo przez prawie dziesięć lat nagrali trzy epki oraz jedną płytę. Mogłoby się wydawać, że tak mały dorobek będzie przekładał się na jakość. Zwłaszcza jeśli muzykowanie tego kwintetu określane jest jako blackened death metal. Nie miałem okazji słyszeć ich wcześniej, ale informacja o wykonywanym gatunku dawała wielkie nadzieje, pomimo świadomości, że są z kraju, z którego albo dostajemy niesamowite perełki, albo taneczne melodyjki. W tym przypadku zawartość „Deathbed Sessions” układa się w mieszankę death, black i doom metalu. W pierwszym numerze gitary w średnim tempie tną deathowymi riffami przy akompaniamencie ciężkiej sekcji rytmicznej. Dominujące spokojne fragmenty, przełamywane są chwilami wściekłymi zrywami. Głęboki growl toczy swoisty dialog ze swoim blackowym alter ego. Drugi kawałek jest już nieco inny. Ciężar zanikł, wiosła zasuwają trochę szybciej, zmierzając bardziej w kierunku black metalu, przy okazji korzystając z thrashowych wzorców. Trzeci utwór jest powrotem do klimatów znanych z pierwszego. Znów robi się przysadziście i jakby duszniej. Pojawia się tu jednak więcej elementów właściwych dla czarciego grania jak różne i powykręcane tremolo. Najjaśniejszym momentem jest ostatni wałek, gdyż to cover Demigod. Słuchając go, przynajmniej wiedziałem, czego słucham. Znikł ten dziwny miszmasz, a pojawił się konkretny death metalowy wpierdol, który wniósł jakiś klimat do tej produkcji. Poprzednie trzy kompozycje, poza tym, że są dość zróżnicowane i udowadniają, iż muzycy grać potrafią, to nie niosą ze sobą nic. Granie dla samego grania, a mogłoby się wydawać, że blackened death metal do czegoś zobowiązuje. Straszna nuda.

shub niggurath

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz