sobota, 23 kwietnia 2022

Recenzja TUMBA DE CARNE „Decatexis / Perpetuo Altar”

 TUMBA DE CARNE

„Decatexis / Perpetuo Altar”

Lavadome Productions 2021

No to kurwa panowie z argentyńskiego Tumba De Carne pocisnęli na swym pierwszym, pełnym albumie. Oj, pocisnęli, że chuj! Poszarpany, pieniący się barbarzyństwem, mocno pozakręcany Death/Grind, jaki na nim zaprezentowali, niewątpliwie robi silne wrażenie, ale  może także brutalnie zamęczyć na śmierć. Zwłaszcza niewprawionego, początkującego słuchacza (choć oczywiście będą na pewno wyjątki od tej reguły). Nie powiem, że to album dla koneserów gatunku, bo wyszedłbym na nadętego bufona, ale z pewnością jest to materiał dla słuchaczy wnikliwych i dociekliwych, którzy lubią zmierzyć się z muzyką niezaprzeczalnie brutalną, ale mocno połamaną i zarazem trudniejszą w odbiorze. Obcujemy tu bowiem z nieustannie zmieniającym się tempem i rytmicznymi zwrotami akcji, od których można chwilami dostać mdłości. To, co wyprawia tu siedzący za garami Mateo, może niekiedy powodować zawroty głowy, gdyż spadają na nią kanonady nieregularnych, przerywanych blastów, chwiejne, nieprzewidywalne figury rytmiczne, jak i muliste, miażdżące zwolnienia. Uff… beczki naprawdę ciężko doświadczają tu słuchacza. Nie inaczej jest zresztą z liniami basu, które są totalnie popaprane, a ponadto wtrącają do tego krążka sporo bestialskich zniekształceń, które zrywają skórę z twarzy. Wiosła natomiast non stop wypluwają ze swych trzewi wstrząsające, gęste, naznaczone zepsuciem riffy zatopione głęboko w chorych dysonansach. Wokale, co oczywiste, są równie popierdolone, co sama muzyka Tumba De Carne i składają się na nie krwawe bulgoty, wrzaski i potępieńcze wycie. „Decatexis…” to krążek, przy którym można spędzić długie godziny, każdorazowo odkrywając nowe elementy w tej zawiesistej, brutalnej układance. Niektóre struktury ocierają się wręcz o kakofoniczny Grind, ale nie jest to nieskładny napierdol, a doskonale przemyślane i umiejętnie zastosowane zagrywki, zakorzenione w wysoce pojebanym graniu eksperymentalnym. Nie wiem, czy słuch mnie nie myli, ale wydaje mi się, że na tym krążku można odnaleźć także pewne, mocno klaustrofobiczne, post-hardcore’owe formy, które dodają tej produkcji niesamowitej agresji. Ten album jawi mi się jako barbarzyńska mutacja ekstremalnych form muzycznego wyrazu, mająca za zadanie wstrząsnąć słuchaczem i w bólach posłać go na deski. Mnie co prawda ten krążek do parteru nie sprowadził, ale nie zaprzeczę, że chwilami był tego bliski. Osobiście bardzo lubię takie popierdolone i nieoczywiste, ale w chuj brutalne wyziewy, a Wy sami musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcecie wziąć na klatę tę trudno strawną, a chwilami wręcz schizofreniczną płytkę. Ja uważam, że warto.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz