TUMBA DE CARNE
„Decatexis / Perpetuo Altar”
Lavadome Productions 2021
No
to kurwa panowie z argentyńskiego Tumba De Carne pocisnęli na swym pierwszym,
pełnym albumie. Oj, pocisnęli, że chuj! Poszarpany, pieniący się
barbarzyństwem, mocno pozakręcany Death/Grind, jaki na nim zaprezentowali,
niewątpliwie robi silne wrażenie, ale
może także brutalnie zamęczyć na śmierć. Zwłaszcza niewprawionego,
początkującego słuchacza (choć oczywiście będą na pewno wyjątki od tej reguły).
Nie powiem, że to album dla koneserów gatunku, bo wyszedłbym na nadętego bufona,
ale z pewnością jest to materiał dla słuchaczy wnikliwych i dociekliwych,
którzy lubią zmierzyć się z muzyką niezaprzeczalnie brutalną, ale mocno
połamaną i zarazem trudniejszą w odbiorze. Obcujemy tu bowiem z nieustannie
zmieniającym się tempem i rytmicznymi zwrotami akcji, od których można chwilami
dostać mdłości. To, co wyprawia tu siedzący za garami Mateo, może niekiedy
powodować zawroty głowy, gdyż spadają na nią kanonady nieregularnych,
przerywanych blastów, chwiejne, nieprzewidywalne figury rytmiczne, jak i
muliste, miażdżące zwolnienia. Uff… beczki naprawdę ciężko doświadczają tu
słuchacza. Nie inaczej jest zresztą z liniami basu, które są totalnie
popaprane, a ponadto wtrącają do tego krążka sporo bestialskich zniekształceń,
które zrywają skórę z twarzy. Wiosła natomiast non stop wypluwają ze swych
trzewi wstrząsające, gęste, naznaczone zepsuciem riffy zatopione głęboko w
chorych dysonansach. Wokale, co oczywiste, są równie popierdolone, co sama muzyka
Tumba De Carne i składają się na nie krwawe bulgoty, wrzaski i potępieńcze
wycie. „Decatexis…” to krążek, przy którym można spędzić długie godziny,
każdorazowo odkrywając nowe elementy w tej zawiesistej, brutalnej układance. Niektóre
struktury ocierają się wręcz o kakofoniczny Grind, ale nie jest to nieskładny
napierdol, a doskonale przemyślane i umiejętnie zastosowane zagrywki,
zakorzenione w wysoce pojebanym graniu eksperymentalnym. Nie wiem, czy słuch
mnie nie myli, ale wydaje mi się, że na tym krążku można odnaleźć także pewne,
mocno klaustrofobiczne, post-hardcore’owe formy, które dodają tej produkcji
niesamowitej agresji. Ten album jawi mi się jako barbarzyńska mutacja
ekstremalnych form muzycznego wyrazu, mająca za zadanie wstrząsnąć słuchaczem i
w bólach posłać go na deski. Mnie co prawda ten krążek do parteru nie
sprowadził, ale nie zaprzeczę, że chwilami był tego bliski. Osobiście bardzo lubię takie popierdolone i nieoczywiste, ale w chuj
brutalne wyziewy, a Wy sami musicie sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcecie
wziąć na klatę tę trudno strawną, a chwilami wręcz schizofreniczną płytkę. Ja
uważam, że warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz