sobota, 2 kwietnia 2022

Recenzja STHENO „Wardance”

 

STHENO

„Wardance”

Chaos and Hell Productions 2021

Stheno to wg greckiej mitologii najstarsza i zarazem najbardziej okrutna i krwiożercza z trzech Gorgon urodzonych w jaskiniach pod Olimpem. Stworzenie to było podobno tak spragnione krwi, że zarżnęło więcej mężczyzn, niż obie jego siostry (Meduza i Euryale) razem wzięte. Nazwa zobowiązuje, więc greckie trio, które przyjęło imię tej bestii, postawiło sobie za punkt honoru napierdalać, ile fabryka dała i nie brać jeńców. Praktycznie od samego początku ich drugiego, pełnego albumu zatytułowanego „Wardance” wystawieni jesteśmy zatem na bezkompromisowy wykurw, będący podlaną Crustem hybrydą Black i Death Metalu z korzennym, przepełnionym agresją Grindcorem. Żadnych półśrodków, czy srania po krzakach, wyłącznie energiczna, brutalna, intensywna jazda na pełnej kurwie, która niszczy obiekty, niczym ładunek termobaryczny. Zaiste, siła tego materiału jest naprawdę ogromna. Krótkie, zwięzłe utwory, a jest ich jedenaście, sieją totalny rozpierdol, który można przyrównać jedynie do ciągłego ostrzału artyleryjskiego, a do tego emanują gniewem i nieokiełznaną wręcz wściekłością. Jeden za drugim przetaczają się po słuchaczu, nie pozostawiając miejsca na oddech, i tak przez 24 minuty. Paradoksalnie, gdy ta nawałnica już się zakończy, niemal bezwiednie włączamy ją ponownie, aby raz jeszcze dać się sponiewierać tej inwazji dźwięków z zębami rekina. Brzmi to trochę tak, jakby Impaled Nazarene, Marduk, czy Dark Funeral wzięły się za odgrywanie wałków Napalm Death, Rotten Sound, Retaliation, czy Extreme Noise Terror (oczywiście nie dosłownie, chodziło mi jedynie o pewne zobrazowanie tego, co wyprawia się na „Wardance”). Każda niemal sekunda tego krążka, to bezlitosny atak, każdy riff jest jak wybuch, każde szarpnięcie strun basowych jest niczym wystrzał ze 155 mm armatohaubicy, a partie beczek mają siłę rażenia porównywalną z nalotem dywanowym. Płytka ta nie ma jednak typowej, Grindcore’owej struktury. Owszem, pełna jest furii i wylewa się z niej żółć, jednak największy nacisk położono tu na nienawistny Black i Death Metal, co zaowocowało materiałem ultragwałtownym, szybkim i doskonale bezbożnym. Co tu dużo gadać? Zajebisty, agresywny albumik, który potrafi przyjebać tak, że czaszka rozpada się, niczym dojrzały arbuz jebnięty o glebę. Z niecierpliwością i ciekawością zarazem czekam na kolejne ciosy Greków.

 

Hatzamoth

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz