„Dreams of Fragmentation”
Debemur Morti Productions 2022
Do
przesłuchania tej płytki, zabierałem się tak trochę, jak pies do jeża. Okładka,
na której widnieją światła wielkiego miasta, jakoś specjalnie nie zachęcała do
zgłębienia jej muzycznej zawartości, sugerowała natomiast, że
najprawdopodobniej będę miał tu do czynienia z Post-Black Metalem, co też nie
poprawiało sytuacji. Kilkukrotnie podkreślałem już, że poza kilkoma wyjątkami
nie przepadam, delikatnie rzecz biorąc za tym gatunkiem, gdyż większość płyt
utrzymanych w tym stylu, to dla mnie nudne męczenie wafla i rozdzielanie włosa
na czworo. Nadszedł jednak w końcu ten dzień, kiedy z odwagą w sercu
postanowiłem zmierzyć się z „Dreams of Fragmentation”. Przesłuchałem ten album
kilka razy bez odruchów wymiotnych, a i me zwieracze także pracowały normalnie.
Jest dobrze moi państwo. Cailleach Calling na swym płytowym debiucie wysmażył
prawie 40 minut naprawdę niezłej muzy, pomimo że to Post-Black Metal. Przede
wszystkim przez większą część płyty obcujemy tu z nieustępliwymi, agresywnymi
dźwiękami, które potrafią konkretnie przetoczyć się po zwojach mózgowych
słuchacza, a do tego wydźwięk mają zdecydowanie niewesoły. Królują tu wówczas
jadowite wiosła, które wraz z nastrojowym, meandrującym ciekawie klawiszem
stanowią zdecydowanie podstawę programową tego krążka. Sekcja rytmiczna nie
daje im się jednak zdominować. Bębny gniotą srogo, wywijając przy tym
niezgorzej, a dynamiczny bas soczyście uderza teściową wprost w klatkę piersiową.
Oczywiście usłyszymy tu także nieco spokojniejsze momenty, jak choćby
hipnotyczny, dronowo-jazzowy pasaż w „Cascading Waves”, jednak nie stanowią one
dominujących elementów tej płyty, a poza tym, gdy już się pojawią, robią na tej
produkcji elegancki, mizantropijny, futurystyczno-urbanistyczny klimat. Słuchając
„Dreams…” czuję się trochę tak, jakbym samotnie spoglądał na opuszczone miasto
pełne lśniących neonów. Ostatni żywy w betonowej dżungli pełnej mrocznych
wspomnień. Przerażająca, ale i na swój sposób dziwnie pociągająca perspektywa
nieprawdaż? Kurczę, nie spodziewałem się, że to powiem, ale wciągnęła mnie ta
płyta, może nie na tyle, abym padł przed nią na kolana (i bardzo dobrze, bo
najmłodszy już nie jestem i ciężko byłoby mi się podnieść), ale na tyle, abym
chciał do niej jeszcze kilka razy wrócić, na pewno. Przede wszystkim sprawiły
to gitary, które jadą naprawdę zawodowo, a przy tym można w ich grze usłyszeć
sporo ciekawych szczegółów i bogatej ornamentyki. Czemu nie mówicie, że nie
wspomniałem jeszcze nic o wokalach, za które odpowiada powabna Chelsea?
Stanowią one niewątpliwie integralną część tej płyty. Szorstki, depresyjny z
lekka scream dupy co prawda nie urywa, ale dobrze wywiązuje się ze swojej roli,
podkreślając wspominany tu już, ujmujący feeling tego materiału.
Czyste,
przepełnione melancholijno-pesymistycznymi wibracjami wokale są już jednak
wyborne. Czasami żałuję nawet, że tak na dobrą sprawę pełnię możliwości
pokazują one tylko we wspominanym tu już wyżej „Cascading Waves”. Posłuchajcie
zresztą sami i powiedzcie, czyż nie mam racji? Jak na kogoś, kto nie przepada
za Post-Black Metalem, to trochę się rozpisałem. Niektórzy mawiają, że
największą wartość mają płyty, które potrafią przekonać do siebie oponentów.
Jeżeli rzeczywiście przyjmiemy taką miarę, to można uznać, że „Dreams of
Fragmentation” to album bardzo dobry. Przekonał mnie on bowiem przynajmniej w
90%. Nie żartuję, warto sprawdzić.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz