piątek, 29 lipca 2022

Recenzja Hellfuck "Diabolic Slaughter"

 Hellfuck

"Diabolic Slaughter"

Godz ov War 2022


Pierwsze co pomyślałem znajdując w skrzynce odbiorczej promo debiutanckiego materiału Hellfuck, to to, że okładka tego materiału idealnie nadawałaby się na dziarę. Zwłaszcza na plecy. Naprawdę świetny obrazek autorstwa Macieja Kamudy, wielkie brawa. Ja niestety to miejsce mam już zagospodarowane, więc zostało mi przejście do konkretów, czyli zapoznanie się z zawartością muzyczną Diabelskiej Rzezi. Na scenie są już co prawda dwa zespoły o nazwie widocznej powyżej, jednak bez sprawdzania przekonany jestem, że ten nasz rodzimy kasuje je w pizdu. "Diabolic Slaughter" to troszkę ponad pół godziny thrash metalu o silnym teutońskim zabarwieniu z końcówki lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim mamy tu od cholery ostrych, tnących do kości riffów i zero udawania. Konkretna jazda kostką po strunach przy akompaniamencie mocno podkręconej, szyjącej maszynowo sekcji rytmicznej, często wjeżdżającej także w rewiry blastujące. Jest to zdecydowanie rodzaj thrashu z gatunku tych bardziej agresywnych i bezkompromisowych niż chwytliwych i melodyjnych. Nie znajdziecie tu refrenów do pośpiewania z kumplami przy piwku lecz mnóstwo zmian tempa, głównie wspomnianych wcześniej przyspieszeń. Nie znaczy to, że płyta pozbawiona jest fragmentów, przy których nabiera się cholernej ochoty ma ponapierdalanie łbem dla Szatana. Solówek tu nie za wiele, ale jak już są to rozrywają na strzępy. No posłuchajcie na przykład tej w pięknie zatytułowanym "Religious Scum" albo "H.M.S.T.P.O.S" (to akurat piosenka o pewnej Marii). Najwyższa półka przecież. Panowie pędzą przed siebie bez kasku, i wcale nie przeszkadza mi fakt, że przy "Diabolic Slaughter" mam wrażenie, jakbym słuchał wariacji na temat Kreator z pierwszych płyt, na przyspieszonych obrotach. Zresztą nawet maniera wokalna Skullrippera kojarzyć się może z tą Petrozzową, a i strój gitar silne nawiązanie do tamtych czasów i rejonu Europy. Jeśli nawiązujemy do wokali, to należy wspomnieć, że mamy tu dwa bardzo sprawnie uzupełniające się głosy. Może i następujące po sobie utwory są nieco schematyczne czy przewidywalne, może i czasem zdaje się, iż niektóre akordy są do siebie bardzo podobne, w niczym mi to jednak nie przeszkadza. Przeciwnie, spina całość spójną klamrą, tworząc nierozerwalny monolit, z którego ciężko wyróżnić jeden tylko element. Dlatego też dla jednych wadą będzie, a dla innych zaletą, fakt, iż wystarczy sprawdzić jakikolwiek, randomowo wybrany numer z tego albumu, by wiedzieć, czy takie granie sprawi nam radochę czy też nie. Dla mnie jest to mocny cios w bebechy i uważam, że nudzić się przy tym będą jedynie antagoniści gatunku. Dodam jeszcze, że chciałbym bardzo zobaczyć Hellfuck na żywo, bo pod sceną może zapłonąć żywy ogień. Cóż, celowo na wstępie pominąłem powiązania muzyków tworzących Hellfuck z innymi, dobrze znanymi zespołami, gdyż uważam, że te nagrania obronią się bez zbędnej reklamy. W chuj dobra płyta!

- jesusatan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz