WHITE WARD
„False Light”
Debemur Morti Productions 2022
Powtarzałem to wiele razy. Post-Black Metal, to gatunek, który mnie nie rusza, a większość wydawnictw z tego nurtu olewam ciepłym strumieniem moczu. Raz na jakiś czas pojawia się jednak w tym stylu płytka, która do mnie trafia i dosłownie rozkłada mnie na łopatki. Tak było ostatnio choćby z krążkiem Cailleach Calling i tak jest też z najnowszą, trzecią, pełną produkcją Ukraińskich trubadurów z White Ward, która niespełna miesiąc temu miała swą premierę w barwach Debemur Morti. Zeszłoroczne wydawnictwo kwintetu z Odessy, jeżeli chodzi o całokształt nie powaliło mnie co prawda, ale „False Light” uderzyło już we mnie z pełną mocą i sprawiło, że usiadłem na dupę i musiałem mocno się ogarnąć, aby ponownie ustawić swe zwłoki do pionu. No, panie szanowny, dzieje się na tej płycie naprawdę sporo i konia z rzędem temu, kto przy pierwszym podejściu wszystko to ogarnie. Ja słucham tej płytki któryś już raz i za każdym razem odkrywam nowe jej pokłady, warstwy i zakamarki, których zgłębianie i eksploracja sprawiają mi niekłamaną przyjemność, pomijając oczywiście patenty, które po prostu mnie miażdżą. Gdyby ktoś powiedziałby mi jakiś czas temu, że ten konglomerat około Black Metalowych tekstur wymieszanych z różnorakimi eksperymentami, zapętlonym nierzadko, kwaśnym Black Jazzem (lub jak kto woli Noir Jazzem), hipnotyzującymi, niemal progresywnymi fakturami, doprawiony konkretnie szeroko pojętymi elementami Post-Metalu i Blackgaze będzie mi się podobał, to stwierdziłbym, że chyba ochujał, albo w najlepszym przypadku go pojebało. A jednak są na tym świecie rzeczy, o którym nie śniło się nawet twardogłowym, jaki i filozofom i właśnie do owych rzeczy można zaliczyć tegoroczną produkcję White Ward. Ta płytka naprawdę do mnie trafiła, ba, chwilami wręcz zbeształa mnie okrutnie i bez pozwolenia. Pomijając bowiem siarczyste, czarcie przypierdolenia zakotwiczone głęboko w klasyce diabelskiego grania, jak tu nie uchylić czoła przed wyśmienitymi partiami psychodelicznego saksofonu, klimatycznymi pasażami o depresyjnym wydźwięku, tyrającymi beret, pojawiającymi się znikąd, atonalnymi akordami, czy też paraliżującymi, przesiąkniętymi abstrakcją, niemal plemiennymi rytmami. Się kurwa nie da, przynajmniej z mojego punktu widzenia. A gdy do tego w Waszych żyłach krąży odpowiednia dawka ulubionego trunku, to już w ogóle jesteście na straconej pozycji i „Fałszywe Światło” dojebie Wam lepiej, niż droga krzyżowa (oby znalazła się na niej jakaś nierządnica, która obetrze Wasze twarze z krwawego potu). Mnie co prawda ów czerwony pot na lica nie wystąpił, ale i tak zawarte tu dźwięki przeorały mnie fachowo. Pewne detale co prawda mi nie leżą, ale to w gruncie rzeczy tylko pierdoły, więc nie ma co o nich nawet wspominać. Naprawdę w pizdeczkę podoba mi się ten krążek, mimo że reprezentuje muzyczny styl, który na ogół mam w dupie. Kto by pomyślał? No nic, muszę to napisać. Doskonała płyta, której warto poświęcić niezbędny czas i atencję. Zróbcie to, nie pożałujecie.
Hatzamoth
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz